Rafał Królikowski: Nie daj się pokonać kompleksom
Wciąż pamiętam swoje onieśmielenie Warszawą, ludźmi stąd, którzy – jak mi się wydawało – we wszystkim byli ode mnie lepsi. Ale dziś wiem, że nie wolno bać się nieznanego świata, bo... nic nas nie ogranicza. Dopóki mamy zdrowie, zawsze damy sobie radę – mówi nam Rafał Królikowski.
26.06.2016 16:54
Obchodzi pan w tym roku 50. urodziny. Przez połowę tego czasu jest pan aktorem. Umiałby pan powiedzieć, po co pan to robi?
U źródeł robiłem to dla siebie, traktując to trochę jak terapię. A teraz robię to chyba dla moich bliskich – to mój zawód i z tego utrzymuję rodzinę. Ale wciąż także i dla widzów, i dla siebie. Sprawia mi to radość. Czasami (śmiech).
Terapię? Na co? Wspominał pan kiedyś, że od dziecka wolał stać z boku i się przyglądać, a przecież zawód aktora zakłada bycie w centrum uwagi.
Lubię stać z boku i się przyglądać, bo wtedy dużo więcej się widzi, niż kiedy się tylko bryluje. Myślę, że to marzenie o aktorstwie wzięło się również z potrzeby zdobycia odwagi, przełamania jakichś własnych ograniczeń i zdobycia umiejętności bycia w centrum uwagi, żeby móc sięgnąć po te emocje. Z drugiej strony jako dziecko również nie byłem anonimowy – w Zduńskiej Woli, gdzie mój tata był dyrektorem szkoły, komendantem obozów harcerskich, a mama nauczycielką, na ich syna patrzyło się uważniej niż na innych. Może więcej ode mnie wymagano, może surowiej oceniano. Takie miałem wtedy poczucie.
A gdyby nagle stał się pan zupełnie anonimowy?
Nie widzę problemu. Rozpoznawalność jest tylko efektem ubocznym, nie treścią mojego zawodu. Aktor to nie celebryta. Gdybym nie był spełniony – zawodowo i prywatnie – to może nagła anonimowość byłaby klęską. Ale jak się ma satysfakcję, z tego, jak wygląda codzienność, to nie trzeba rozdawać autografów.
Przez serial „Druga szansa” regularnie trafia pan do tysięcy domów jako postać, która budzi emocje widzów. Czuje pan to, że staje się dla nich kimś bliskim, stałym gościem?
Często rzeczywiście zdarza się, że nieznani mi ludzie traktują mnie jak starego znajomego – czasem mówią „Cześć”, czasem „Dzień dobry”, uśmiechają się. I to jest bardzo miłe. Czasem widzę w takich ludziach siebie sprzed lat – chłopaka z małego miasta, z pewnym kompleksem wobec tego „wielkiego świata”, który wydawał mi się tak odległy, nieosiągalny. I mam ochotę wtedy dawać im rady, dodawać odwagi – jak dobry wujek (śmiech). Żeby się nie bali tego nieznanego świata, nie pozwolili pokonać się kompleksom. Że nic ich nie ogranicza, że – tak jak ja – mogą wyruszyć na tę przygodę. Nawet jeżeli nie wyjdzie się z niej zwycięsko, to ta nauczka też jest wartością.
Pamiętam zawsze moje pierwsze onieśmielenie Warszawą, ludźmi stąd, którzy – jak mi się wydawało – we wszystkim byli ode mnie lepsi. Więcej filmów widzieli, częściej bywali w teatrze. I mam duże zrozumienie dla tych, którzy próbują wyrwać się z małych miasteczek do miejsc, gdzie jest bliżej kultury, bliżej sztuki. Bo dopiero tam znajdują pokrewne dusze. Tam czują się na miejscu.
To pana motywowało do wyruszenia ze Zduńskiej Woli i zdawania do szkoły aktorskiej?
Myślę, że tak. Jeszcze przed szkołą teatralną trafiłem do studium teatralnego w Kaliszu. I spotkałem tam wspaniałych wykładowców, ale przede wszystkim po raz pierwszy uczyłem się czegoś, co mnie naprawdę fascynowało. W liceum było tego mało – a tam w Kaliszu: oszalałem! Historia sztuki, historia muzyki, literatura – i to nie ta wyznaczona przez ministerstwo, tylko coś, co, dla tych pokręconych ludzi z artystycznej szkoły, było niezwykle pociągające. „Czarodziejska góra” Manna, Proust – który nie dawał się czytać, ale można było i tak o nim dyskutować. Pisząc pracę o Prouście, napisałem w końcu właśnie o tym: jaki opór stawia czytelnikowi, dlaczego nie mogę go przeczytać. I dostałem bardzo dobrą ocenę! Wtedy, w połowie lat 80. po raz pierwszy doświadczyłem obcowania ze sztuką na taką skalę i w tak silnej grupie. Pamiętam wystawę „4 razy Paryż” w warszawskiej Zachęcie i spektakle Tadeusza Kantora we Wrocławiu. Po jego „Niech sczezną artyści” toczyliśmy żywiołowe rozmowy, czy Kantor ma rację. Takie szkoły zbierają ludzi, którym rzeczywistość nie wystarcza. I dają im chwilowe schronienie.
A był moment, kiedy poczuł pan zmęczenie swoim zawodem?
Co chwilę przychodzą takie momenty. Ten zawód nie daje żadnej stałości. To wieczna sinusoida. Są momenty, kiedy nie ma pracy w ogóle, potem jest nadmiar, z którego trzeba wybierać, ale wybory dużo kosztują. Wobec jednych propozycji trzeba być lojalnym, ale inne kuszą tym, że są po prostu atrakcyjniejsze. Więc bierze się na siebie za dużo, zaczyna brakować czasu na życie prywatne, a nawet na to, żeby się przez chwilę zastanowić. Nie ma czasu na regenerację, a w tym zawodzie łatwo o wypalenie. Mam w takich chwilach wrażenie, że wszystko dzieje się poza mną, że niesie mnie rozpędzony mechanizm, w którym przestaję się odnajdywać. Ale wiem, że zawsze można wyhamować. Zrezygnować.
Jak w każdym wolnym zawodzie bywa to trudne. Bo nigdy nie wiadomo, kiedy pojawi się nowa propozycja. To pułapka. Z drugiej strony łatwo coś stracić.
Na pewno coś kiedyś stracę. Ale życie to podejmowanie decyzji. Nieustanny wybór i konsekwencje wyborów. Nie możemy mieć wszystkiego. Czasem później myślimy, że źle zrobiliśmy, że mogliśmy zacisnąć zęby i to przetrwać. Ale nie należy mieć do siebie pretensji – zapewne w danym momencie nie mogliśmy postąpić inaczej.
Pan zna takie momenty, prawda?
Tak było na przykład, kiedy opuszczałem mój Teatr Powszechny po 15 latach na etacie. Przeżyłem tam fantastyczne przygody artystyczne i towarzyskie, ale poczułem któregoś dnia, że coś się tam wypaliło. Powinno się zmienić, ale zmienia się w kierunku, który mi nie odpowiada. I musiałem w końcu powiedzieć: „Dziękuję, do widzenia”. To była bardzo ryzykowna decyzja. Zrezygnowałem ze stałego etatu, z comiesięcznych wpływów, choć nie miałem nic w zanadrzu i rodzinę na utrzymaniu. To się zbiegło z 40. urodzinami. Pomyślałem, że to graniczny moment. Że czas na refleksję nad sobą, nad tym, jak życie ma dalej wyglądać. I ktoś mi wtedy powiedział ważne zdanie: wszelkie zmiany są dobre.
I okazały się dobre?
Zdecydowanie. Coś mnie uwierało długie lata. Czułem to, ale bałem się sam przed sobą przyznać. I bałem się zmiany. Ale jeżeli mamy zdrowie, to damy sobie radę. Tkwienie w marazmie, w niezadowoleniu, frustracji to droga w dół. Odbiera nam siły. A coś nowego powoduje, że totalnie się mobilizujemy, ciałem, umysłem. Stajemy do nowej przygody.
Pan wydaje się aktorem, który miał już kilka początków. Który nie boi się resetować, skakać na główkę w nową konwencję – np. z teatru do komedii w rodzaju „Pół serio”, „Ciało” czy „Lejdis”. A później w serial. To ryzykowna metoda.
Kiedyś usłyszałem od jednego z kolegów po fachu, że aktor powinien dopracować się swojej szuflady i później tę szufladę rozpychać. Czyli wypracować swój wizerunek i pozwolić go zagospodarowywać różnym twórcom. Ale myślę, że ja bym się takim jednym wizerunkiem szybko znudził. Sam do końca nie wiem, jaki jestem i przez ten zawód chciałem się tego dowiedzieć. Bo on zmusza do tego, żeby się określać, krystalizować, wyznaczać swoje własne granice. Żeby nawet kiedy gramy zespołowo, nie stracić swojego własnego głosu.
Ważne są dla pana rocznice, daty, cezury? Wspomniał pan o czterdziestych urodzinach.
One skłaniają do refleksji, ale w życiu granice są płynne. Nie ma znaczenia, czy cezurą są 40. czy 42. urodziny. Zmieniamy się i te zmiany zachodzą powoli, stopniowo. Jakieś światy odchodzą, nastają nowe, a my musimy się do nich dostosować.
Jak wtedy, kiedy spłonęła kilkusetletnia lipa w miejscu, gdzie pan dorastał?
Przywołuje pani lipę, która stała w miejscowości, w której urodziła się moja mama. W Bieszczadach, pod kościołem. Miała 600 lat i była krajobrazem dojrzewania dla wielu pokoleń – w tym mojego. A potem ktoś podłożył pod nią ogień i już jej nie ma. Jest w tym wydarzeniu coś symbolicznego. Coś się skończyło, nadeszli nowi ludzie, dla których to drzewo nie jest już wcale ważne. To taki fakt, dzięki któremu tak mocno zdajemy sobie sprawę, że płynie czas.
I kiedy patrzymy, jak rosną nasze dzieci. Jaką najważniejszą zmianę wnieśli w pana życie synowie?
Dali mi turbo napęd. Kiedy ma się rodzinę, jest znacznie mniej czasu na dzielenie włosa na czworo, roztkliwianie się nad sobą. To ustawia priorytety – nie rola jest ważna, nie recenzje, oglądalność ani liczba lajków na Facebooku. Ważny jest czas, który mamy dla dziecka. To, żeby zabrać je do lekarza, kiedy jest chore i wyprowadzić z gorączki. Żeby pokazać mu jego możliwości, pomóc rozwijać talent. Mój sens bycia na ziemi jest w kontynuowaniu ludzkości. W tym, żeby się rozwijała, ubogacała. Bez względu na poglądy – czy ktoś wywodzi nas od Adama i Ewy, czy wierzy w pierwsze komórki i wielkie bum – każda z tych teorii zakłada rozwój, progres.
Jedyną wspólną cechą organizmów żywych jest to, że rosną.
I taki jest mój sens bycia na ziemi. Chcę być dobrą zmianą w sztafecie pokoleń. Żeby ludzkość po mnie nie była gorsza. A może troszkę lepsza.
Historia o tym, jak poznał pan swoja żonę, dziennikarkę Dorotę Mirską, podczas wywiadu, a autoryzowanie go skończyło się ślubem, brzmi jak wątek z komedii romantycznej. Planował pan wtedy założenie rodziny, czy to był grom z jasnego nieba?
To złe słowo: planowałem. Marzyłem o rodzinie. Nie wierzę, że można sobie zaplanować życie, ale takie podstawowe założenia miałem. Chciałem być aktorem, chciałem mieszkać w Warszawie i chciałem mieć rodzinę. Idąc na wywiad, nie szukałem miłości. Ale to był już czas, kiedy się rozglądałem. Chciałem świadomie dokonać tego wyboru. Nie tak trudno zacząć nowe życie z kimkolwiek, ale potem trzeba znosić tego konsekwencje. Więc starałem się szerzej na to patrzeć. Miałem 29 lat. Teraz mam 50 i ten wybór wciąż procentuje.
Pan jest bardzo ostrożny w słowach.
Nie lubię pompowania słowami. Przy tym nierealnym zawodzie, nierealnych światach, w które wchodzę jako aktor, staram się mocno stać na ziemi w prawdziwym życiu. Pilnuję tego, żeby nie odlecieć, nie ulegać fantazjom. To co mam, jest naprawdę i nie trzeba tego podkręcać słowami.
A zaplanował pan sobie coś na emeryturę?
Nie wiem, czy jej dożyję! (śmiech) W obecnej sytuacji administracyjno-ubezpieczeniowej to jest trudne do wyobrażenia. Raczej będę musiał pracować do końca, żeby jakoś żyć. Gdybym miał taką możliwość, chciałbym mieszkać w jakimś spokojnym miejscu, blisko natury, mieć wokół siebie bliskich ludzi, móc iść do teatru, do kina, do knajpki. Tyle wystarczy.
Dlaczego tak ciągnie pana do natury?
Natura to harmonia. Człowiek osiąga równowagę, kiedy jest blisko tego naturalnego biegu, cyklu przyrody, jej niewzruszoności, nieskończoności. To odpręża, uwalnia. Życie to nadmiar bodźców. Żeby się w nich nie pogubić, nie zatracić, trzeba dotknąć...
...trawy bosymi stopami?
Tak to można ująć. Choć ja tego nie robię, boję się kataru. Ale metaforycznie – tak: dotknąć trawy.
RAFAŁ KRÓLIKOWSKI - aktor teatralny i filmowy, ogromnie lubiany przez publiczność. Debiutował u Andrzeja Wajdy w „Pierścionku z orłem w koronie” (1992), rok później dostał Nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego. Przez wiele lat związany był z Teatrem Powszechnym w Warszawie. Widzowie pokochali go za rolę w „Ciele” (2003) Andrzeja Saramonowicza i Tomasza Koneckiego, gdzie zagrał tytułowe ciało. Potem było już tylko lepiej. Grywa także w serialach, m.in. „Usta, usta”, „Czas honoru. Powstanie”; obecnie oglądamy go w „Drugiej szansie”. Jest młodszym bratem aktora Pawła Królikowskiego. Swoją żonę poznał, kiedy robiła z nim wywiad, mają dwóch synów.
Rozmawiała Magdalena Felis