Romanowska: jojo to ja miałam raz w ręku jako mała dziewczynka
- Koleżanka lubi rozpoczynać dzień od prasówki. Na jednym z portali wyczytała, że wyglądam super, a na drugim, że dopadł mnie efekt jo-jo. Odpowiedziałam jej, że jojo to ja miałam raz w ręku jako mała dziewczynka - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską, Elżbieta Romanowska. O tym, jak to jest z wagą i ćwiczeniami u znanej aktorki oraz o tym, czy doświadcza na co dzień krytyki i się nią przejmuje specjalnie dla WP Kobieta.
28.12.2016 | aktual.: 08.06.2018 14:38
Spotykamy się po treningu…
Ćwiczę. Staram się chociaż kilka razy w tygodniu. Treningi wyznaczają mi rytm dnia i jest to mój „must have”. Ćwiczę minimalnie trzy razy w tygodniu, ale jeśli się uda, robię to częściej.
I co taki trening pani daje?
Na pewno mnóstwo energii. Lubię ćwiczyć rano - to naładowuje mnie na resztę dnia. Szczególnie, jeżeli dzień jest dość intensywny. Trening naturalnie poprawia też kondycję. Podczas „Tańca z gwiazdami” czułam się tak, jakbym zjadła tabliczkę wielkiej czekolady. Tutaj intensywność jest mniejsza, więc jest to mała tabliczka czekolady. Nadal jednak działa i daje mi chęć do działania, do robienia następnych rzeczy, kolejnych projektów.
Pozytywnie naładowuje.
Zdecydowanie. Jeżeli się ćwiczy i zdrowo odżywia, ciało i skóra wyglądają lepiej. To oczywiste. Lepiej się czujemy, jesteśmy zdrowi. Zawsze miałam lekkie ADHD, cały czas rozpiera mnie energia, ale mam wrażenie, że dzięki treningom jest tej energii jeszcze więcej. Stałam się też bardziej zdyscyplinowana. Nie szukam wymówek w stylu „nie pójdę na trening, bo pada deszcz czy mam gorszy dzień”. Zdarzają się treningi, kiedy mówię do mojego trenera: „Stasiek, mam cię po prostu dosyć. Koniec, jutro robię przerwę, nie przychodzę”. Trening się kończy, a ja: „To co, jutro na 10?”.
Uzależniające?
Wpadłam w lekki nałóg. I nie ukrywam - zaczęło się od „Tańca z gwiazdami”. Nagle organizm musiał przyzwyczaić się do pięciu godzin treningów dziennie. Okazało się, że to niesamowicie przyjemne. Zawsze lubiłam spędzać czas aktywnie - nie jestem typem, który jedzie na wakacje , kładzie się na plaży i po prostu leży. Mogę tak wytrzymać jeden dzień i to chodząc co chwilę do wody. Następnego muszę wybrać się na wycieczkę krajoznawczą, pozwiedzać, popływać. Dwa lata temu w Grecji przez jeden dzień ładowałam akumulatory, bo organizm odmówił posłuszeństwa. Następnego dnia nie wytrzymałam – popłynęłam zwiedzać wyspę. Kolejny należało spędzić ze znajomymi – w końcu nie wypada zostawiać ich samych. Więc wymyśliłam aqua-aerobik. Wszyscy się na mnie dziwnie patrzyli i sugerowali, że powinnam leżeć, odpoczywać, czytać książki. Nie potrafię tak. Kiedy leżę, jest mi gorąco, nudzę się.
Tutaj też non stop coś robię. Przed „Tańcem z gwiazdami” chodziłam na siłownię maksymalnie dwa razy w tygodniu. W programie zostałam zmuszona do dużego wysiłku.
Dostała pani wycisk?
Organizm doznał szoku. Umówiłam się z Rafałem, że, z moją pozostawiającą wiele do życzenia kondycją, musimy coś zrobić. Godzinę treningu poświęcaliśmy na ćwiczenia kondycyjne, wzmacniające - brzuszki, bieganie z obciążnikami, wymachy, wykroki, pompki - damskie oczywiście (śmiech)
. Po godzinie, kiedy ledwo żyłam, zaczynaliśmy treningi taneczne. Śmiałam się, że założenie butów na obcasie to dla mnie nagroda. To dało rezultaty - moje ciało zrobiło się jędrne, kilogramy zaczęły lecieć. Jeżeli człowiek trenuje intensywnie, nie może być inaczej. Nawet jeżeli ktoś jest szczupły, gubi przy takim wysiłku. Taki tryb życia zafundowałam sobie na cztery miesiące - prawie tyle trwał cały program. Trochę przystopowała nas kontuzja, musieliśmy odpuścić - przynajmniej treningi siłowe. Skupialiśmy się wtedy na choreografiach i samym tańcu. W momencie, kiedy program się skończył, nie bardzo wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Dostałam też informację, że nie mogę przez 1,5 miesiąca ćwiczyć przez kontuzję. Chciałam utrzymać efekty pracy, ale też brakowało mi treningu. Mój rehabilitant, widząc w jakim jestem stanie, powiedział, że mogę trenować, ale z głową. Zgłosiłam się do Stasia - jest cudownym człowiekiem, znajduje się w stałym kontakcie z moim rehabilitantem, więc wie, co mogę a czego nie. Pokazał mi też, że można się zmęczyć na treningu, nie robiąc sobie krzywdy, ale nadal pracując nad wszystkimi partiami ciała. Pod trening podporządkowuję obowiązki zawodowe. Przez to muszę czasem wykonać trening o siódmej rano lub po kręceniu zdjęć, o godzinie 20-21. Chęć poćwiczenia sprawia, że nawet nie myślę o leniuchowaniu. To fajny sposób na odreagowanie.
To bardzo motywujące.
To dowód na to, że jak się chce, to można. Staramy się wymyślać ze Staśkiem ćwiczenia, które można wykonywać w domu. Wrzucamy je na mojego Instagrama. Dlaczego? Bo wiele kobiet do mnie pisze: „Pani Elu, nie mam pieniędzy, nie stać mnie na to, żeby kupić kartę na siłownię”. Dlatego staramy się czasem nagrywać ćwiczenia, które można zrobić w domu.
Nagrania spotykają się z pozytywną reakcją?
Bardzo. Wielu ludzi zaczyna mi dziękować i prosić o kolejne - bo chcą zrobić coś na brzuch, coś na pośladki, bo chcą mieć tyłek jak Beyonce. (śmiech) To może być trudne, ale można zrobić coś, żeby go wzmocnić. Bez konsekwencji i systematyczności to się po prostu nie uda. Każdy musi też znaleźć coś dla siebie - to pozwoli mu rozładować negatywne emocje kumulujące się przez złą pogodę, zimno czy irytującego znajomego. Dla jednego będzie to bieganie, dla drugiego ćwiczenia na siłowni, crossfit. Tych możliwości jest dużo. Fajniej jest też wziąć sąsiadkę, przyjaciółkę - lepiej się ćwiczy z kimś. Sposobów jest mnóstwo, trzeba chcieć i przyznać się przed sobą, że koniec z wymówkami.
Wracając do „Tańca z gwiazdami” - jeżeli bierze się udział w takim programie i prezentuje nie tylko ta-niec, ale też efekty w postaci doskonałej kondycji, ludzie oceniają. Czy istnieje presja społeczna, która „nakazuje” wręcz utrzymać wagę i fantastyczną sylwetkę? Spotkała się z tym pani?
Ostatnio się uśmiałam, bo po którymś wyjściu zadzwoniła do mnie znajoma z pytaniem: „Jak to jest, Romanowska, że raz wyszłaś i schudłaś, i przytyłaś jednocześnie?”.
Dokładnie o to mi chodzi.
Koleżanka lubi rozpoczynać dzień od prasówki. Na jednym z portali wyczytała, że wyglądam super, a na drugim, że dopadł mnie efekt jo-jo. Odpowiedziałam jej, że jo-jo to ja miałam raz w ręku jako mała dziewczynka. Tak jest ze wszystkim – punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Jeden napisze, że super, a drugi, że masakra.
Nie jest tajemnicą, że zdjęcia są robione pod tak różnymi kątami.
Na zdjęciu z dołu wygląda się jak kolos, na zdjęciu z góry jak szprycha. W artykułach pisanych na podstawie tak robionych zdjęć widzę sporo manipulacji. To nie dotyczy tylko mojej osoby, ale każdego. Artykułów typu schudła-przytyła, zbrzydła-wyładniała, jest naprawdę mnóstwo.
Największy hejt, jaki wylał się na moją osobę, był podczas „Tańca z gwiazdami”. Kiedy się dowiedzieliśmy, że będziemy z Rafałem parą taneczną, wiele osób zaczęło pisać, że mu współczuje, że ktoś go nie lubi, bo będzie tańczył z taką kolubryną. Pojawiały się określenia „słoń”, „wieloryb”. To były jedne z najdelikatniejszych określeń. Były też wiadomości wysyłane bezpośrednio do mnie – jedne negatywne, a drugie dopingujące. To był jedyny moment, kiedy pomyślałam, że przygoda z „Tańcem z gwiazdami” dobrze się dla mnie nie skończy i odpadniemy szybko. Jeszcze się program nie zaczął, a tu tyle negatywnej energii w nasza stronę. Wtedy Rafał kazał mi się wyluzować i przestać to czytać. Zupełnie się tym nie przejął – chciał, żebyśmy się skupili na dobrej zabawie. Każdy odcinek był przez nas traktowany jak osobisty finał. Wiedzieliśmy, co chcemy tańcem przekazać. Nie chcieliśmy stawiać pustych kroków, ale pokazywać tańcem całą historię. Żeby taniec niósł za sobą emocje – wzruszenie, radość, uśmiech. Wielu ludzi oglądało pierwszy odcinek, licząc na to, że się pośmieją, że zaliczymy spektakularną wpadkę. Wiem o tym, bo ludzie, którzy pisali najpierw, że współczują Rafałowi, potrafili później powiedzieć „przepraszam”. To było niesamowite, bo nie każdy się na to zdobędzie.
Jak jesteśmy anonimowi to ilość jadu, jaki wylewamy na innych ludzi, jest ogromna. Często leczymy w ten sposób własne kompleksy, niepowodzenia, obawy. Odwagą jest to, żeby potem przyznać się do błędu. Dostaliśmy masę wsparcia od widzów i to było dla mnie najważniejsze. To, że się pisze „wytrwała, nie wytrwała, utrzymała figurę, nie utrzymała”? Jestem osobą publiczną, chodzę na castingi i liczyłam się z tym, że jeżeli zacznę grać i brać udział w takich rzeczach, ludzie będą to komentować.
Wiem swoje i nie potrzebuję, żeby ktoś mi udowadniał czy schudłam, czy przytyłam - mam w domu lustro i centymetr. Widzę ubrania, które muszę co jakiś czas wymieniać, bo są na przykład za duże. Każda kobieta to zrozumie – czasem jest tak, że zakładamy jakiś ciuch i wydaje nam się, że wygląda super. Później patrzymy na zdjęcie i myślimy: „naprawdę tak wyglądam?”.
Jednym zarzuca się chudość, innym bycie okrągłym.
Są pewne kroje, które wydają nam się fajne, a okazuje się, że na nas nie wyglądają dobrze. Mi też się tak czasem zdarza. Nie ma co rwać sobie włosów z głowy, tylko dalej robić swoje. Na zdrowy rozum – czy jeśli ktoś tyle ćwiczy i zdrowo się odżywia to możemy tu mówić o jakimś efekcie jo-jo?
Kiedyś moja profesor powiedziała: „Elka, nieważne, co piszą, ważne, żeby nazwiska nie przekręcali”. Nie do końca się z tym zgadzam, ale coś w tym jest. Istniejemy dzięki mediom, a media dzięki nam. To jest samonapędzająca się machina. Czasami jest też tak, że zarówno dziennikarze, jak i gwiazdy posuwają się za daleko. Kiedy wpuszcza się dziennikarzy zbyt blisko, opowiada się o wszystkim. Fajnie jest zostawić coś dla siebie. Pisanie o sprawach prywatnych można przeżyć, ale w momencie, kiedy artykuły zaczynają dotykać naszych bliskich, robi się nieprzyjemnie.
Jeżeli wrzucam coś na Instagrama, muszę liczyć się z tym, że zostanie to wykorzystane. Jeżeli nie chcę czegoś pokazywać, po prostu tego nie robię. Nie na wszystko mamy wpływ. Czasem nas obsmarują za coś, czego nie zrobiliśmy, a czasem nas pochwalą i też nie zawsze słusznie.
Były sytuacje poza „Tańcem z gwiazdami”, które panią dotknęły? Bierze pani takie komentarze do siebie?
Lubię krytykę, ale konstruktywną. Jeśli widzowie oceniają postać, którą gramy, są to cenne uwagi. Mogę się z tym nie zgodzić, ale zawsze tego wysłucham. To dla widzów tworzone są seriale, programy. Dzięki takim komentarzom, możemy spojrzeć na siebie z innej perspektywy. Nadal mówimy o krytyce konstruktywnej, a nie fali hejtu, która się na nas wylewa. Nie mam czasu, aby śledzić wszystkie doniesienia na swój temat. Musiałabym poświęcić na to cały dzień.
Często pojawia się krytyka dla krytyki. I zazdrość.
Ludziom wydaje się też, że nasz zawód jest lekki, przyjemny i daje same korzyści. Nie przepracowujemy się za bardzo, a opływamy w luksusy. Nie mamy źle, ale trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że nam też zdarza się pracować po 16 godzin dziennie. Można jechać na kilka godzin kręcenia serialu i od razu po tym na próbę spektaklu. I to wszystko jednego dnia. My też wstajemy o 4 rano, jedziemy do pracy i do 17 jesteśmy na planie. Prócz tego mamy normalne życie. Wiele osób pracuje od poniedziałku do piątku i weekendy mają wolne. U nas często zdarzają się zajęte weekendy. Nie narzekam, bo sama sobie ten zawód wybrałam. Może nie do końca zdawałam sobie sprawę, z czym to się wiąże. Ale jestem szczęśliwa.
Jak często jest pani nazywana Jolą zamiast Elą?
Teraz już mniej, ale nadal się to zdarza. Do tej pory miałam twarz Joli. Teraz Jola nabrała mojej twarzy. Dużo dały mi role w innych produkcjach i udział w „Tańcu z gwiazdami”. Nagle Elżbieta Romanowska stała się Elżbietą Romanowską.
Nabrała rzeczywistego kształtu.
Taką z krwi i kości. Stałam się aktorką, która grała między innymi Jolę z „Rancza”. Myślę, że Jolą będę już do końca życia i nie jest mi z tego powodu źle. Jolkę uwielbiam i zawsze będę ją darzyć ogromnym sentymentem.
Jesteście podobne?
W żadnym wypadku. Postać przejmuje pojedyncze cechy osoby, która ją gra. Jola jest chaotyczna, impulsywna, uwielbia rządzić. Szczególnie Pietrkiem. Ja bardziej tłumię emocje w sobie. Wiadomo, że zdarza mi się wybuchnąć, ale rzadko. Nie umiem rządzić ludźmi. Jestem spokojniejsza. (śmiech) Nie wyglądam, ale tak jest.
Jest pani aktorką charakterystyczną. Jak to jest z dobieraniem ról? Czy krąglejsza kobieta, z krwi i kości, jest chętniej zatrudniania? Czy szczupli mają łatwiej pod tym względem?
Są role, których nie zagram, bo się do nich wizualnie nie nadaję. Są takie, których moje szczuplejsze koleżanki nie zagrają, bo się do nich fizycznie nie nadają. Wiadomo, że ról dla szczupłych kobiet jest więcej. Postaci, które przychodzi mi grać, są charakterystyczne. Udało mi się natomiast uniknąć typowej szuflady - skoro jestem duża, będę grać tylko kobiety ze wsi albo pielęgniarki. Opięty fartuszek, bufet na wierzchu i pielęgniareczka przemykająca korytarzem w szpitalu. Grałam różne role. Im starsza jestem, tym bardziej się zmieniają. Jola z „Rancza” była kobietą prostą, szczerą, bardzo otwartą. Ale też wywodzącą się ze wsi – co widać po jej ubiorze, zachowaniu. Grałam będącą na diecie panią biolog. Byłam panią sołtys, która mieszka na wsi, ale nie jest wizerunkowo z nią związana - potrafi założyć fajną sukienkę, buty na obcasie i gumiaki. W nowym projekcie będę grała normalną dziewczynę, w podobnym wieku do mnie. Bałam się, że jak wejdę w jedną rolę to już z niej, w świadomości odbiorców, nie wyjdę. Jest jednak zapotrzebowanie na takie postaci. Ludzie wokół są różni, a jednocześnie utożsamiają się z postaciami serialowymi. Im więcej osób dostrzeże w bohaterze siebie, tym chętniej będzie taki serial oglądać.
Polacy kochają postaci przez panią grane.
One są ludzkie. Bardziej przyjazne, autentyczne – łatwiej jest uwierzyć, że taki ktoś mieszka obok. Nie jest doskonały, nie ma idealnej figury, nie zawsze się dobrze ubierze i popełnia gafy. Nie ma ludzi idealnych. Fenomen seriali mówiących o życiu polega na tym, że ludzie znajdują w nich sytuacje wzięte z życia.
Powiedziała pani, że nie ma ludzi doskonałych. Ma pani kompleksy?
Każdy ma. Nie wierzę, że istnieją osoby, które są w stu procentach zadowolone ze wszystkiego w swoim ciele, życiu, wyglądzie, pracy. Akceptujemy pewne rzeczy – szczególnie te, na które nie mamy wpływu lub wydaje nam się, że nie mamy. Jeżeli sobie z czymś nie radzimy, powinniśmy postarać się to zmienić. Jak się źle czuję ze swoim ciałem, zaczynam więcej ćwiczyć, zmieniam nawyki żywieniowe. Trzeba się przyznać przed samym sobą, że czas coś zmienić. To wymaga odwagi, ale efekt jest tego warty. I trzeba też wiedzieć, kiedy takie kroki podjąć.
Dużo się mówi o tym, że trzydziesty rok życia to doskonały moment na podejmowanie ważnych decyzji.
U mnie to był moment przełomowy. Choć chyba więcej się działo na przełomie 32 i 33 roku życia. Mam na myśli głównie zmiany w życiu zawodowym – zdecydowałam, że przestaję kursować między Wrocławiem, a Warszawą i zostaję tutaj, w stolicy. Odkładałam to tak długo, jak się dało. Bałam się, ale wyszło mi to na dobre. Jedna decyzja pociągnęła ze sobą inne – dostałam rolę w innym serialu, w programie kulinarnym. Życie nabrało tempa, pojawiły się nowe projekty.
Mówi się, że jak się ma dwadzieścia lat to ma się jeszcze czas. Na wszystko. Jak się ma dwadzieścia pięć, jest to samo. Dwadzieścia dziewięć – jeszcze masz czas. Przekraczasz próg 30-stki i słyszysz: „O, kochana. W tym wieku już trzeba myśleć o mężu, dzieciach”. Przecież to tylko rok różnicy! Niewiele się zmieniło od momentu, kiedy miałam dwadzieścia dziewięć. Teraz mam trzydzieści trzy. Moje życie się zmieniło, ale na dobre. Przyspieszyło.
Idzie w dobrym kierunku.
Jestem bardzo zadowolona z tego, co się dzieje, jak moje życie wygląda. Żałuję tylko, że nie mogę przyjąć wszystkich projektów, które się pojawiają. Niestety doba nadal nie chce się wydłużyć. Życie 33-latki może być fascynujące. Przynajmniej w moim przypadku.
*Get the look*