Rusin: Dosyć kłamstw na mój temat
02.02.2009 15:08, aktual.: 25.05.2010 16:07
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Mówi, że nie jest typem wojowniczki, ale chyba nie należy w to do końca wierzyć. Walkę i rywalizację ma we krwi. Kinga Rusin z gwiazdy staje się bizneswoman. I znów nie jest sama.
ZWIERZENIA NIEKONTROLOWANE
Mówi, że nie jest typem wojowniczki, ale chyba nie należy w to do końca wierzyć. Walkę i rywalizację ma we krwi. Kinga Rusin z gwiazdy staje się bizneswoman. I znów nie jest sama.
Aldona Karczmarczyk/AF Photo SUKCES: Czy z natury jest pani wojowniczką?
Kinga Rusin: Wydaje mi się, że wojownikami powinni być raczej mężczyźni. Pomimo rewolucji płciowej to jednak mężczyźni mają w organizmie więcej testosteronu, który sprawia, że często działają impulsywnie. Ja nie jestem wojowniczką, ja po prostu wiem, czego chcę.
Ale świat telewizji wymaga przecież walki, rozpychania się łokciami. Wydaje mi się, że mimozy nie mają szans.
Z tą walką w telewizji to zwykła przesada. Walka i rywalizacja są w każdej firmie. Zdrowa konkurencja jest wręcz konieczna, bo pozwala się rozwijać i mobilizuje. Nigdy się nie biłam o swoje miejsce w telewizji. Może miałam szczęście, że nie musiałam? Robię najlepiej jak potrafię to, czego oczekują ode mnie moi szefowie. I chodzę spać z czystym sumieniem. A poza tym, żeby odnaleźć się w tym zawodzie, nie trzeba wcale być wojownikiem. Wystarczą odpowiednie predyspozycje, takie, jakie przypisuje się dziennikarzom. I ja je posiadam. Lubię poznawać ludzi, mam w sobie ciekawość świata, łatwość wypowiadania się, pewność siebie. W telewizji zazwyczaj pracują mocne osobowości, pewnie stąd to wrażenie wiecznie wrzącego tygla.
POLECAMY
KTÓRA ROZWÓDKA JEST NAJFAJNIEJSZA
No i w tym tyglu trzeba się umieć znaleźć, walczyć o siebie. Pani to potrafi.
To nie jest tak, że tupię nogą, krzyczę, marudzę, gwiazdorzę, aby coś osiągnąć. W telewizji trzeba umieć iść na kompromisy. To, co oglądają widzowie, jest ostatnim ogniwem ciężkiej pracy dziesiątek osób – zarówno w przypadku „You can dance”, jak i „Dzień dobry TVN”. Dyskusje o programie i jego ostatecznym kształcie bywają bardzo burzliwe. Ale nawet ostra wymiana poglądów może być twórcza, jeżeli w pewnym momencie popatrzymy z dystansem na to, co się dzieje, i przyjmiemy do wiadomości to, co mówią inni.
Mówi się, że Marcin Meller z pani powodu odszedł z „Dzień dobry TVN”?
Wiem, jaki jest prawdziwy powód odejścia Marcina. Nie słyszałam, żeby on sam o tym publicznie mówił, więc tym bardziej nie będę tego robić ja.
Rozmawiając z panią, mam wrażenie, że jest pani osobą bardzo zdystansowaną do innych. Ludzie tego nie lubią. Nie czuje się pani przez to samotna?
Pewien dystans w pracy nie jest złą rzeczą. Nie jestem bratem łatą, który koniecznie musi iść z ludźmi z pracy na piwo. Nie koleguję się od razu ze wszystkimi. Takie bardzo „braterskie” stosunki mogą zaburzać profesjonalne relacje i prowadzić do niepotrzebnych żalów czy rozczarowań. Poza tym potrzebuję oddzielenia życia zawodowego od prywatnego. Natomiast ostatnia rzecz, jaką mogłabym o sobie powiedzieć, to to, że czuję się samotnym żaglem, który gdzieś tam dryfuje albo bez przerwy staje w opozycji. To nieprawda. Jestem otwartą osobą, lubię i bardzo potrzebuję innych ludzi.
I to mi się bardziej zgadza z pani wizerunkiem w „Dzień dobry TVN”, kiedy widzę uśmiechniętą Kingę Rusin.
Ja jestem zawsze uśmiechnięta, nie tylko na ekranie.
POLECAMY
KTÓRA ROZWÓDKA JEST NAJFAJNIEJSZA
Uśmiecha się pani do siebie także rano przed lustrem?
Uśmiecham się i myślę sobie, że czeka mnie kolejny ciekawy dzień. Przy odrobinie wysiłku nasze życie jest takie, jakie sami chcemy, żeby było. I gdy sobie o tym pomyślę, mam od razu dobry humor, niezależnie od pory dnia.
Jest pani nocnym markiem?
Lubię w nocy pracować, bawić się, czytać książki, i to kilka naraz, słuchać muzyki. Ostatnio często puszczam sobie Henryka Mikołaja Góreckiego. Robię to, gdy już wszyscy w domu pójdą spać, bo nikt z rodziny nie wykazuje jakoś zrozumienia dla mojej fascynacji. Ale nie mogę sobie za bardzo pozwolić na siedzenie po nocach, bo muszę codziennie wstawać o 6.30, żeby dzieci wyprawić do szkoły.
Czy zanim zacznie się poranny program, ma pani czas, żeby się rozbudzić?
Trzeba być przynajmniej dwie godziny przed programem. Wtedy odbywają się kolegia redakcyjne. Już choćby dlatego nikt zaspany nie staje przed kamerami.
Pobudzająco pewnie działa też stres.
Ja się nie stresuję, przynajmniej telewizją. Mnie praca na wizji relaksuje, bo ją po prostu lubię. I chyba tak zawsze miałam. Choć ludzie mówią, że nerwy są twórcze, pomagają się zmobilizować.
POLECAMY
KTÓRA ROZWÓDKA JEST NAJFAJNIEJSZA
Ale do „You can dance” podchodzi pani bardzo emocjonalnie. Widzimy, jak pani przeżywa porażki i sukcesy młodych ludzi.
Bo ja jestem bardzo emocjonalną osobą, zodiakalną Rybą! Rzeczywiście był taki moment, w którym nie mogłam się powstrzymać od łez. Żal mi było Natalii Madejczyk, która odpadła w pierwszej edycji. Całe szczęście, udało się znaleźć sponsorów, którzy sfinansowali jej stypendium na Broadwayu. Zrobiła tam karierę, ma podpisane kontrakty. Należało jej się, bo to zupełnie niezwykła dziewczyna. Próbuję w każdej z osób biorących udział w „You can dance” znaleźć fajny punkt odniesienia, żeby moja życzliwość na wizji wobec nich nie była sztuczna. Poznaję ich, rozmawiam, mam całą dokumentację na ich temat. Oni mi często mówią: „Kinga, zatańczyć na scenie to nic, ale porozmawiać z tobą na wizji to jest dopiero stres”. Staram się ich otworzyć, skracam dystans. Nie chcę być taką niedostępną panią z telewizji. Oni widzą mnie w podkoszulku, jak biegam za kulisami bez makijażu. Czują moje zaangażowanie. Dlatego nie wyobrażam sobie, że mogłabym przyjść tuż przed programem, zapowiedzieć ich i wyjść.
W kontrakcie ma pani coś więcej?
Moi prezesi zaproponowali mi dwie opcje. Pierwsza polegała na tym, że nie biorę udziału w castingach, jedynie prowadzę program na żywo. Ja wolałam drugą, dzięki której uczestniczę w jego powstawaniu od początku. I to jest prawdziwa frajda, choć wymaga ode mnie wielkiego wysiłku. Teraz nie ma mnie w domu przez 20 dni. Zostawiłam dzieci i cały czas wiszę na telefonie, mówiąc, gdzie które trzeba o której odwieźć. Odrabiam też przez telefon lekcje.
Kto pani pomaga w opiece nad dziewczynkami?
Po pierwsze, dziewczynki mają tatę, po drugie, babcię. Moja mama jest niezastąpiona. Pomaga mi w opiece nad dziećmi, wozi je na przykład na różne zajęcia. Zresztą pomaga mi nie tylko w domu. Dzięki niej nie pogubiłam się jeszcze w papierach i dokumentach związanych z prowadzeniem moich firm. Mama w ogóle jest takim dobrym samarytaninem, gotowym każdemu w każdej chwili pomóc. Ale ma też dość zdecydowany charakter, jak to zodiakalny Lew.
POLECAMY
KTÓRA ROZWÓDKA JEST NAJFAJNIEJSZA
Odziedziczyła go pani po niej?
Charakter odziedziczyłam raczej po tacie. Tak jak on nie wyobrażam sobie życia bez adrenaliny, bez działania, bez sportu, tak jak on nie potrafię usiedzieć w miejscu. Rozpiera mnie energia, która każe mi cały czas wymyślać coś nowego. No i wymyśliłam. Stworzyłam własną linię naturalnych kosmetyków Pat&Rub, sklep internetowy (www.patandrub.pl), myślę też o kolekcji bielizny i ubrań z ekologicznej bawełny. Na tym nie koniec, ale wolę nie zapeszać.
Ale urodę ma pani po mamie.
Ostatnio mama podrzuciła mi do telewizji dokumenty. Wszyscy mówili, że jesteśmy niemal identyczne. I choć całe życie byłam przekonana, że jestem kopią ojca, to z czasem podobieństwo do mamy staje się chyba faktycznie coraz większe.
A córki są do pani podobne?
Wydaje mi się, że są, ale każdy mówi co innego.
Chciałaby pani, żeby gdy dorosną, były takie jak pani?
Chciałabym, żeby moje dzieci były szczęśliwe, otwarte, pogodne, spełnione, umiały cieszyć się życiem, potrafiły się dzielić, były otoczone życzliwymi ludźmi. Ja jestem bardzo zadowolona ze swojego życia. Chciałabym, żeby one mogły powiedzieć to samo…
POLECAMY
KTÓRA ROZWÓDKA JEST NAJFAJNIEJSZA
Czy jest duża różnica między Kingą Rusin ze studia telewizyjnego a tą, która zajmuje się córkami, umawia się z przyjaciółmi?
W studiu jestem przede wszystkim w pracy i lubię, kiedy wszystko jest dopięte na ostatni guzik. W domu, wśród bliskich i znajomych mogę sobie pozwolić na całkowity luz. Ci, którzy nie znają mnie dobrze albo znają od niedawna, są często zdziwieni moją spontanicznością. Lubię się powygłupiać, lubię się bawić, rozmawiać, czasem do białego rana. Ostatnio niezbyt często zaglądam do kuchni, ale dla znajomych albo na prośbę moich córek jestem w stanie szybko wyczarować coś pysznego. Jestem zdecydowanie „zwierzęciem stadnym”. Mam grupę przyjaciół, z którymi jeżdżę na obozy narciarskie, i inną, z którą jeżdżę na Mazury pogalopować konno po lesie.
Pociągają panią ekstremalne sporty?
Bardzo. Ale gorzej jest z ich realizacją, bo muszę pamiętać, że jestem odpowiedzialna za córki. Dlatego długie wyjazdy nie wchodzą w grę. Ale na przykład na takie przepędzanie bydła w Argentynie na koniach bym chętnie pojechała. Myślę, że dużo adrenaliny dałoby mi safari w siodle. Chciałabym też pojechać do Nepalu. Zrealizuję te marzenia wcześniej czy później, bo bardzo mnie to ekscytuje.
Jak odgradza pani siebie i swoją rodzinę od plotek?
Wielu moich znajomych jest ciekawych, czy plotki robią na mnie wrażenie. Oni najlepiej wiedzą, ile bzdur się pisze, ile wyssanych z palca informacji publikuje. Czasami mam wrażenie, że przejmują się bardziej ode mnie. Dzwonią oburzeni, że to niesprawiedliwe, kłamliwe, złośliwe. Gdybym przejmowała się wszystkim, co o mnie mówią i piszą, zwariowałabym.
A ja potrzebuję normalności. Chcę iść po zakupy i na spacer z córkami, wyjechać na wakacje nad polskie morze i nie myśleć od rana o makijażu i kreacji.
Czy miała pani ochotę sądownie odegrać się na gazetach, które wchodzą w pani życie prywatne?
Nie. Wendeta nie jest czymś, czym się w życiu kieruję. Poza tym, nie oszukujmy się, zainteresowanie gazet świadczy o naszej popularności. Pewnie, że wolałabym, by informacje o mnie nie mijały się z prawdą. Ale prostując je, doprowadziłabym dojeszcze większego chaosu, a gazety i tak napisałyby to, co chcą. Kiedy czasami czytam, co zdaniem mediów dzieje się w moim życiu, to sama mam mętlik w głowie…
Jest pani najpopularniejszą polską rozwódką. Co poradzi pani kobietom, które decydują się na podobny krok?
Rozwód to na pewno porażka, szczególnie dla kogoś, kto szczerze wierzył, że jego związek jest już na całe życie. Ale to nie koniec świata, a często początek nowego, lepszego życia. Wszystko zależy od nas, naszej siły i determinacji. Trzeba je tylko w sobie znaleźć. Potrzebujemy w swoim otoczeniu mądrych, oddanych przyjaciół, którzy pomogą nam odbudować poczucie własnej wartości. Musimy też zacząć szczerze rozmawiać z samą sobą o swoich oczekiwaniach i potrzebach, o planach, marzeniach. Naszą przyszłość musimy sobie najpierw wyobrazić. Pozytywne myśli mają ogromną moc.
Plusy i minusy bycia samą.
A kto powiedział, że jestem sama!?
POLECAMY
KTÓRA ROZWÓDKA JEST NAJFAJNIEJSZA
Wydanie internetowe