Blisko ludziŚlub po miesiącu. Miłość po grobową deskę

Ślub po miesiącu. Miłość po grobową deskę

Pieką szarlotki i murzynki, rozwiązują krzyżówki Technopolu na tomy i komentują do ekranu postępowanie Marka z "Na Wspólnej". Nasze babcie nie zawsze były jednak łagodnymi staruszkami. Choć trudno to sobie wyobrazić, kiedyś były zakochanymi podlotkami.

Ślub po miesiącu. Miłość po grobową deskę
Źródło zdjęć: © 123RF
Helena Łygas

18.01.2019 | aktual.: 22.01.2019 18:15

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Wnuczki dzisiejszych 30-latek nasłuchają się o Tinderze. Przedpotopowej aplikacji, której działanie będzie dla nich porównywalnie zagadkowe, co dla dzisiejszych nastolatek zegarynka. Dla pokolenia naszych babć, zwłaszcza tych pochodzących ze wsi i miasteczek, odpowiednikiem Tindera były potańcówki.

Organizowane w remizach, domach kultury i salkach wiejskich stanowiły właściwie jedyną przestrzeń, w której można było spędzić czas z osobami płci przeciwnej, nie narażając się na nieprzychylne komentarze. Co innego kiedy było się "po słowie" – deklaracji poważnych zamiarów zastępującej niekiedy zaręczyny. Choć pierścionki zaręczynowe wręczano już w czasach starożytnych, na wsiach powojennej Polski były ekstrawagancją. Młodzi często pobierali się zaledwie po kilku miesiącach niezbyt intensywnej znajomości.

"Pani Basiu, jaka pani piękna"

- My jako dziewczęta nie przyjaźniłyśmy się raczej z chłopcami, nie było to przyjęte. Mówiliśmy sobie "serwus" i tyle. Jeśli chłopak i dziewczyna spodobali się sobie na potańcówce i jeszcze umieli ze sobą zamienić kilka zdań, nie było się nad czym zastanawiać, to był jasny znak, że do siebie pasują. Szybko zaczynali myśleć o ślubie, czasem już po kilku tygodniach. Oczywiście o ile pochodzili z "porządnych rodzin". Porządna rodzina to była taka, która miała tyle ziemi, żeby nikt nie chodził głodny. Nie mogło też być w niej pijaków ani głośnych awantur – opowiada pani Barbara, rocznik '39.

Jej własne narzeczeństwo stanowiło wyjątek. Trwało 5 lat, co było powodem złośliwych plotek, a nawet kilku bójek z udziałem cierpliwego narzeczonego. Pani Barbara poznała Mietka w drodze. Konkretnie drodze do szkoły. Kilka osób ze wsi chodziło do liceum w oddalonym o 6 kilometrów miasteczku.

Chodzili wszyscy razem. Ona była w pierwszej klasie, on w przedostatniej, chociaż był starszy o cztery lata. Dwa razy nie zdał, o czym dowiedziała się dopiero po ślubie.

Po zakończeniu roku szkolnego mama w nagrodę za dobre oceny puściła panią Barbarę – a wówczas Basię – na pierwszą zabawę w remizie. Cały wieczór przetańczyła z Mietkiem. Kilka miesięcy później wracając ze szkoły umówili się, że wezmą ślub, ale najpierw – matura. Mietek nie doczekał egzaminu – bał się, że po raz kolejny nie zda. Żeby uniknąć konfrontacji z surowymi, kształconymi jeszcze przed wojną nauczycielami, postanowił uciec z domu. Przez dwa miesiące nikt, łącznie z panią Barbarą, nie miał pojęcia, gdzie jest.

Po maturze nauczyciele z liceum zaczęli przyjeżdżać do jej rodziców i przekonywać, że koniecznie musi zdawać na studia. Dostała się, czego narzeczony nie przyjął z entuzjazmem. Od października miała zamieszkać w akademiku. Był lipiec, a koledzy już żartowali, że Krysię na pewno odbije mu jakiś miastowy. Stypendium nie starczało na częste powroty do domu.

Mietek szalał z zazdrości. Po dwóch miesiącach postanowił złożyć Basi niezapowiedzianą wizytę. Przyjechał do akademika, jakimś cudem znalazł jej pokój i ukrył się w szafie. Kiedy dziewczyny położyły się spać, zakradł się do łóżka narzeczonej. Wyszeptał zmienionym głosem: "Pani Krysiu, jaka pani piękna". Dziewczyna zaczęła wydzierać się wniebogłosy. Koleżanki zerwały się na równe nogi i pobiegły do ciecia. Wykopał absztyfikanta na ulicę. Cudem udało się go uprosić, żeby nie wzywał milicji.

Nie był to zwykły żart, ale pokręcony test na wierność. Mietek zakładał, że dziewczyny lekkich obyczajów, o których dużo słyszał "idą z każdym", no a skoro Basia zaczęła wrzeszczeć, na pewno nie była jedną z nich. Test nie uspokoił go jednak na długo. Żeby ukrócić sceny zazdrości Basia zgodziła się dać zapowiedzi. Ślub wzięli w czerwcu. Byli razem aż do śmierci Mietka. Zdążyli jeszcze odebrać medal od burmistrza za półwiecze pożycia małżeńskiego.

Miłość, miłość w PGR-ze

Babcia Karoliny o tym, jak zakochała się w mężu, opowiedziała wnuczce dopiero cztery lata temu. W ten sposób radziła sobie z bólem po stracie człowieka, u którego boku przeżyła 58 lat. Karolina nie przypuszczała, że ten nieustannie mówiący o polityce, choć bez użycia nazwisk, które wiecznie zapominał mężczyzna, był takim romantykiem. Dziadek, którego znała układał śmieszne rymowanki, kroił kanapki w kosteczkę i pół dnia spędzał w szklarni, doglądając pomidorów i ogórków.

Zofia i Edward – bo tak nazywali się dziadkowie Karoliny – poznali się w latach 50. na zabawie w jednym z PGR-ów. Mieli po 21 lat. Na każdej kolejnej potańcówce spędzali ze sobą coraz więcej czasu. Pewnej soboty Edward nie przyszedł. Zosia była niepocieszona. Starsze koleżanki tłumaczyły jej, że tak to już jest z chłopakami. Pojawiają się i znikają, więc lepiej, żeby się na nic nie nastawiać.

Kilka miesięcy później Zofia spotkała kolegę z rodzinnych stron. Opowiadał, że trafił do więzienia za pobicie i w celi poznał śmiesznego chłopaka. Ciągle tylko wzdychał i zamartwiał się, że dziewczyna, w której się zakochał na pewno ma już nowego adoratora. Wieczorami padał na kolana, żeby prosić Boga o ochronę ukochanej przed zamążpójściem. Tym chłopakiem był Edward.

Wylądował w więzieniu z dnia na dzień za spowodowanie wypadku drogowego. Wyszedł po trzech miesiącach, ale nie spotkał już Zosi na zabawie. Usiłował ją znaleźć, ale nie znał nazwiska. Ich drogi przecięły się po raz kolejny rok później. Znajoma Edwarda brała ślub, a że był z zawodu kierowcą, zapytała go, czy dałby radę pożyczyć od kogoś minibusa i pomóc w przewiezieniu gości z kościoła do sali weselnej. Zgodził się. Pierwszą osobą, która wsiadła do busa była Zosia.

Przegadali pół nocy i umówili się, że tym razem nie stracą ze sobą kontaktu. Nie tylko go nie stracili, ale niemal od razu stanęli na ślubnym kobiercu. Przed ślubem widzieli się może trzy razy. Rok później na świat przyszła ich pierwsza córka. Mieli siedmioro dzieci i jedenaścioro wnucząt, które przyjeżdżały do nich na wakacje. Dom z ogromnym ogrodem znajdował się niedaleko miejsca, gdzie tańczyli ze sobą po raz pierwszy.

Karolina uważa, że dziadkowie byli sobie po prostu pisani. Romantyczką jest chyba po Edwardzie.

Lato miłość

Kazimierz, dziadek Ani, rocznikowo mógłby być synem Edwarda. Nikt go tak nigdy nie nazywał, bo Kazimierz to nie jest dobre imię dla hipisa. I to nawet dla polskiego hipisa, który zamiast LSD miał wino, a zamiast Woodstocku pierwsze koncerty w Jarocinie. Lato miłości, dzwony i długie włosy były na szczęście ponadnarodowe.

Tamtego lata Kazik pojechał do kuzynki. Wyskoczył z trolejbusa, a na przystanku tuż obok kuzynki stała Ewa. Czarne włosy obcięte na jeża, czarne oczy i długie nogi. Kazik tak już miał, że gdzie się nie pojawiał, był duszą towarzystwa. Tym razem zaniemówił. Wzajemne przyciąganie było chyba tyle nieodparte, ile obustronne, bo mimo onieśmielenia Kazika, 9 miesięcy później na świat przyszedł ich pierwszy syn.

Rodzina Ewy nie była zachwycona postawieniem ich przed faktem dokonanym. Szalę na jego korzyść przeważył instynkt macierzyński – babcia i mama Ewy postawiły sobie na punkt honoru wykarmienie Kazika, który przy niemal dwóch metrach wzrostu ważył 70 kilo. Po drugiej stronie rodziny rozpaczały głównie koleżanki i sąsiadki Kazika, które przychodziły do jego mamy żalić się i wypytywać dlaczego związał się z "jakąś krótkowłosą".

Dawny wolny duch z dnia na dzień musiał się ustatkować, żeby utrzymać żonę i dziecko. Zaczął pływać na statkach. Wieloletnie półroczne przerwy nie miały wpływu na ich związek. Ich wnuczka Ania mówi, że nigdy nie widziała tak zgranego małżeństwa. Każda para przez lata bycia razem dorabia się serii powiedzonek i żartów, ale w przypadku Ewy i Kazika poszło to tak daleko, że mogą rozmawiać w sposób niemal niezrozumiały dla otoczenia. Dzwonią do siebie z każdą drobnostką, a kiedy wychodzą z domu wciąż jeszcze trzymają się za ręce.

– Taka miłość dziś się nie zdarza – wzdycha Ania.

Dziadkowie i babcie rzadko kiedy opowiadają sami z siebie o młodzieńczych szaleństwach i miłostkach. Trudno się dziwić, czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. Urodzeni w latach 30. i 40. raczej nie wynieśli z domu zwyczaju rozmawiania o miłości. Z okazji Dnia Babci i Dziadka warto zapytać. Wspomnienia z czasów, kiedy ludzie nie analizowali każdego słowa i gestu i uznawali, że małżeństwo to coś "raz i na zawsze" mają w sobie coś ze starego filmu. Nieprawdopodobnego w swojej naiwności, ale przez to nie mniej uroczego.

Przeczytaj także:

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Komentarze (51)