"Sołtyska to jest słowo ze skansenu”. W Pawłowicach władzę we wsi objęła 22‑latka
Będzie 67 lat jak rodzina Jonkowej trzęsie Pawłowicami. „Niby są z chłopów, ale jak jakaś wiejska dynastia” – śmieją się mieszkańcy. Dobrodusznie, bo pani Eryka we wsi ma poważanie większe od księdza. Sołtyską była przez 42 lata. A gdy odeszła, jak na królową przystało, namaściła swoją następczynię, 22-letnią Sarę.
Artykuł jest częścią naszego redakcyjnego cyklu JedziemyWPolskę: Nasi reporterzy ruszają w trasę, by lepiej poznać Was i wasze potrzeby.
W Pawłowicach nie ma nawet spożywczaka. Nie wszędzie są też latarnie. Gdy zapada zmrok, nad wioską góruje oświetlona rzęsiście wieża XIX-wiecznego dworku. Pani Eryka w latach 60. kończyła tu zawodówkę rolniczą. Potem szkołę zamknięto, a dworek popadł w ruinę.
Sara pamięta jego ponowne otwarcie, już jako „Pałac Pawłowice”. Miała 14 lat, a właściciel, szwagier pani Eryki, urządził imprezę. Może i pałac miał być luksusowym hotelem, ale bynajmniej nie zamkniętym na mieszkańców. Takiego przepychu i klasy Sara nie widziała nigdy wcześniej. Pamięta pokaz fajerwerków i to, że ktoś ukradł z pokojów na górze puchate ręczniki. Ludzi z wioski oburzyło to bardziej niż nowych właścicieli. Takie wyróżnienie dla wioski, a taki wstyd.
Gdyby ktoś powiedział wtedy Sarze, że wkrótce będzie tu nieformalną menadżerką, a pracodawcy zobaczą w niej przyszłość gminy, a może i całego powiatu, pewnie by nie uwierzyła. Tym bardziej że, jak to nastolatki, miała jeszcze pstro w głowie i jeśli o czymś marzyła to o miłości jak z „Dirty Dancing”, a nie o polityce.
Wrześniowy Oktoberfest
W Pawłowicach ludzie żyją po staremu. Może i mają siłownię na świeżym powietrzu i szybki internet, ale kobiety dalej chodzą od domu do domu na pogaduchy i kawę z fusami. Wieś żyje teraz Oktoberfestem, który odbył się w zeszły weekend. Zagrał zespół góralski i Toby z Monachium, drobny blondyn śpiewający pokraczną polszczyzną. Przyjechał też mistrz olimpijski z Moskwy - Władysław Kozakiewicz.
Oktoberfest wymyśliła pani Eryka 12 lat temu. Nie żeby lubiła piwo, raczej nie pije. Zaczęło się od tego, że mieszkająca w Niemczech siostra zabrała ją na tamtejszy Oktoberfest. Jonkowej tak się spodobało, że uparła się, że muszą mieć podobną imprezę w Pawłowicach. Choćby i we wrześniu. Oczywiście w Pawłowicach nie ma parad, dziewczyn w strojach tyrolskich ani nawet browaru, ale wszystkim się podoba. Najlepszy dowód, że ludzie przyjeżdżają aż z Katowic.
Dom pani Eryki, poniemiecki szeregowiec, stoi przy jednej z czterech pozbawionych nazw ulic. Gdy się pojawiamy, była sołtyska rozmawia właśnie z sąsiadką w eleganckiej apaszce, najwyraźniej poinformowanej o naszej wizycie.
- Uważaj Jonkowa, żebyś po ślunsku nie gadała, bo będzie wstyd - żegna się kobieta i nerwowym gestem przygładza włosy.
Jonkowa nie była nigdy tą od poprawiania fryzur, ale raczej tą, która zakasuje rękawy do pracy. Teraz też, mimo że kuleje, od razu dorzuca do pieca i grzeje wodę na herbatę. Wyciąga ciastka od córki z Niemiec i pokazuje z dumą zdjęcia dzieci. Ma ich w ramkach chyba więcej niż dyplomów za sołtysowanie, a te wiszą wszędzie, łącznie z werandą.
- Weź pan ciastko, a nie zdjęcie za zdjęciem mi robisz - puszcza oko do fotografa, kiedy wreszcie siadamy.
Jabłko od jabłoni
Do sołtysowania przyuczała się od dziecka. Odkąd pamięta, na jej domu, zresztą tym samym, w którym mieszka do dziś, wisiała tabliczka z napisem „Sołtys”. Pomagała ojcu w ściąganiu podatków, chodziła na zebrania wiejskie. Czasem nawet jeździła z nim do miasta ubezpieczać świnie w PZU. Kiedy ojciec miał 80 lat i zrezygnował, postanowiła kandydować.
- Przyzwyczaiłam się do tabliczki na domu - żartuje Jonkowa.
Ojciec w Partii nie był, ale pani Eryka się zapisała. Tak było łatwiej różne rzeczy załatwić. Nic ją ta legitymacja nie bolała. Polityką nigdy się nie interesowała, tylko ludźmi.
Szybko wzięła się do pracy. Odnowiła salę zebrań przy ochotniczej straży pożarnej. Wybudowała przystanki autobusowe, żeby skończyć wiecznie nieporozumienia z kierowcami, którzy raz się zatrzymywali, a raz nie. W sali zaczęła organizować imprezy - dzień kobiet, babci i dziadka. Potańcówki - żeby młodzież wieczorami nie rozjeżdżała się po okolicznych wsiach, tylko żeby to do Pawłowic przyjeżdżano. W pierwszych wyborach wygrała niewielką przewagą, ale z roku na rok głosów oddawano na nią coraz więcej.
Na początku lat 80. zaczęła regularnie wygrywać wojewódzki konkurs na sołtysa roku. Sześć lat temu zdobyła tytuł ogólnopolski. Mieszkańcy Pawłowic wreszcie mieli z kogo być dumni, bo dotychczas wieś żadnych sław nie wydała.
- A myślała pani kiedyś o wyprowadzce z Pawłowic? - zagaduję, kiedy pani Eryka opowiada mi o mieszkających w Niemczech siostrze i córce.
- Tu jest moje miejsce. W tym domu się urodziłam i w tym domu umrę.
- Pani siostra i córka też się tu urodziły, a jednak wyjechały.
- Każdy ma swój dom.
- Ale sam decyduje, gdzie go założyć.
Pani Eryka chrząka i idzie dolać sobie wrzątku do herbaty, ale potem wraca do rozmowy.
- Zostałam na ojcowiźnie, bo było mi szkoda mamusi. To była sama dobroć. Ojciec jak popił, to głupi był, jak to facet. Wyzywał wszystkich, krzyczał. Nie chciałam, żeby sama z nim została na stare lata. Naciskałam Franka, żebyśmy po ślubie zostali w Pawłowicach. Zgodził się, jak to on - uśmiecha się pani Eryka.
Najdłużej poza domem była 8 tygodni, zbierała cebulki tulipanów w Holandii. Wszystkie kobiety z Pawłowic tak wyjeżdżały.
Przeleciało i fajnie
Żeby w ogóle do doszło do ślubu Franek musiał chodzić za Eryką dwa lata. Ona jemu wpadła w oko, on jej – niekoniecznie, bo narwany. Ciągle jeździł konno, śmiał się nieustannie i ciągle ją zaczepiał. Ale był uparty. Jak go ocyganiła, że nie idzie na zabawę, żeby tańczyć z innymi, jeszcze więcej za nią chodził.
- Jechał do mnie przez pola nawet w mróz, a to w tamtych czasach nie było blisko.
- Jak go pani wspomina?
- Nie wspominam. Byliśmy zgodni, ale wszystko przeleciało. I fajnie.
Mężowi nigdy nie przeszkadzało, że to Eryka jest najważniejsza w Pawłowicach. Na wsi jest za dużo roboty, żeby nie było równouprawnienia. Pracują wszyscy, łącznie ze starszymi dziećmi. U pani Eryki syn karmi ł konie i krowy, najmłodsza Ewa, ta, co teraz ma pałac, sprzątała dom, a najstarsza córka pomagała w polu.
Pani Eryce przeleciało też sołtysowanie. Wypadek wypadkiem, ale nie ma tego złego.
- „Zostań pani Jonkowa” - namawiali. Ale ja już nie chciałam, noga mnie boli, źle się chodzi, a i wsi dobrze zrobi oddanie władzy w młode ręce - komentuje pani Eryka.
Do wypadku doszło ponad rok temu. Jechała komarkiem, przewróciła się, komarek na nią. Złamana kość udowa przebiła skórę, trzeba było dzwonić po „erkę”. Półtora miesiąca w szpitalu z nogą na wyciągu, potem pół roku rehabilitacji.
Najgorzej z kurczakami. Nie bardzo mogła się schylać, nie było jak jajek wybierać. Koguta oddała, a kury zarżnęła i zawiozła zięciowi do pałacu, żeby na mieli na rosół na te wszystkie wesela.
Najbardziej na starość wzrusza ją Elif, 6-letnia Turczynka. To bohaterka serialu, który po wypadku ogląda pasjami. Co by się nie działo, punkt 14 siada przed telewizorem. W Pawłowicach fankami serialu są wszystkie sąsiadki. Spotykają się i pomstują, co by zrobiły macosze tej bidulki.
Pani Eryka tłumaczy mi, że matka Elif była służącą u zamożnej rodziny i zaszła w ciążę z dziedzicem. Teraz jest już z innym facetem, ale też złym. Jest hazardzistą i chciał sprzedać małą, żeby spłacić długi, więc dziewczynka została wysłana do ojca. Tylko, że on ma już nową żonę i córkę, strasznie rozwydrzoną. Elif bardzo cierpi. Pani Eryka czasem myśli, że nie może już na to patrzeć i koniec z oglądaniem, ale potem znowu włącza telewizor. Nie darowałaby sobie, gdyby to sąsiadki powiedziały jej, co dalej.
Siostry od Kulika
Czy czuje się samotna? Wprost przeciwnie, nie może opędzić się od odwiedzin, co i rusz ktoś wpada zapytać jak noga. Na zebrania wiejskie nadal chodzi, patrzeć jak radzi sobie jej następczyni.
Prasa lokalna napisała, że pani Eryka upatrzyła sobie Sarę, ale to nie do końca tak. Sołtyską początkowo miała zostać Sandra, starsza siostra Sary.
- Wszyscy w Pawłowicach sądzili, że pani Eryka będzie sołtyską do śmierci. Sandra tylko tak żartowała, że przejmie po niej schedę. Pani Eryka chyba brała to na poważnie, bo po wypadku zadzwoniła do Sandry namawiać ją, żeby kandydowała. Jak przyszło co do czego, Sandra nie chciała, tym bardziej, że niedawno urodziła córeczkę - tłumaczy Sara.
Pani Eryka poradziła się zięcia, kogo by tu wciągnąć w sołtysowanie, bo ufa mu jak sobie. Beniek ma łeb na karku, w końcu zdobył dotację unijną na remont pałacu. Do tego zna się na ludziach. Zasugerował, że Sara by się nadała. Od czasu praktyk, które robiła u niego w hotelu jako nastolatka, szybko awansowała. Najpierw na kelnerkę, potem na recepcjonistkę, a teraz zajmuje się po trochu wszystkim. Jest pracowita, nigdy nie narzeka, do tego ludzie się jej słuchają, nawet starsi od niej.
Sara nie była przekonana, ale uważa, że w życiu trzeba być spontanicznym, pomyślała więc: „raz kozie śmierć, najwyżej mnie nie wybiorą”. Wszystko zresztą na to wskazywało, bo na zebraniach mieszkańcy narzekali, że jest za młoda, że nie ma nawet męża i dzieci, to co ona wie o życiu.
Ojciec popukał się w głowę myśląc, że to jej kolejne wariactwo. Mama tylko się śmiała, ale oboje szybko zmienili zdanie. Patrząc, jaka jest zaangażowana, przekonali się, że nie bez powodu pani Eryka i pan Beniamin wskazali na ich córkę. Pomagają jej w sołtysowaniu. Kiedy Sara jest w pracy, mama wiesza po wsi ogłoszenia o zebraniach. Tacie zdarzyło się przyjmować w jej imieniu petentów w ich zielonym domu, chyba najjaskrawszym w okolicy.
Na razie Sara kontynuuje pomysły pani Eryki - na Oktoberfeście powitała gości, a potem roznosiła piwo jak zwykła kelnerka, bo brakowało rąk do pracy. Chciałaby robić więcej inicjatyw dla dzieci. Może i jest ich w Pawłowicach niewiele, ale dzieci na wsi dzisiaj się nudzą. Nie muszą już pracować z rodzicami, a atrakcji innych niż telewizja nie ma.
Znajomi śmiali się, że Sara w ogóle zgodziła się zostać sołtyską. Wszyscy wiedzą, że polityka lokalna nie jest opłacalnym zajęciem. Dużo roboty, użerania się z ludźmi, a pieniędzy i honorów brak. Koleżanki pytały, czy nie woli mieć chłopaka i imprezować, zamiast latać od domu do domu i po urzędach. Dziewięć miesięcy to jednak dość czasu, żeby wszyscy przyzwyczaili się do nowej roli Sary.
- Sołtyska to jest słowo ze skansenu. Znajomi ze studiów nie mieli pojęcia, że sołectwa jeszcze istnieją i wypytywali, co konkretnie muszę robić. Bardziej chyba myśleli, że prowadzę jakieś koło gospodyń wiejskich niż że zajmuję się polityką - śmieje się 22-latka.
Ma apetyt na więcej niż sołtysowanie. Niebawem będzie startowała do rady gminy z ramienia lokalnego stowarzyszenia „Działamy lokalnie”. Na tych obszarach głównym konkurentem jest partia Mniejszości Niemieckiej. Niemiec to nie jest tu „ten zły”, raczej szacowny przodek. I to nawet, jeśli rodzina została przesiedlona ze wschodu. To kwestia sentymentu. Domy są poniemieckie, a od dzieci dostaje się paczki z chemią i kruchymi ciasteczkami.