Blisko ludziSprzedam dziecko

Sprzedam dziecko

"Zdrowa, dobra, odpowiedzialna, bez aborcji i poronień. Będę zastępczą mamą dla twojego dziecka." To jedno z ponad tysiąca ogłoszeń na portalach dla surogatek.

Sprzedam dziecko
Źródło zdjęć: © Shutterstock.com
Aneta Wawrzyńczak

16.05.2016 | aktual.: 16.05.2016 13:15

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Kilkadziesiąt wysłanych maili z dwóch adresów. Jeden oficjalny, z wiadomością o treści: "Szanowna Pani, jestem dziennikarką, przygotowuję reportaż o adopcji ze wskazaniem/surogatkach. Proponuję kontakt mailowy, żeby zachować Pani anonimowość". Drugi fikcyjny, stworzony tylko na potrzeby tekstu. Piszę: "Szanowna Pani, czy ogłoszenie jest jeszcze aktualne? Jeśli tak, to czy mogę prosić o więcej szczegółów? Przede wszystkim nt. Pani stanu zdrowia, ewentualnych nałogów, sytuacji życiowej i oczywiście Pani warunków".
Na wiadomość oficjalną nie otrzymuję żadnej odpowiedzi. Na nieoficjalną kilka. Proponowane warunki wahają się od zapewnienia wiktu i opierunku do czasu rozwiązania po 60 tysięcy złotych. Taka jest cena za dziecko w Polsce.
Przypadek życiowy
Na maila wysłanego w sobotę tuż przed godziną 22.00 M. odpowiada nazajutrz o 8.00 rano. Pisze krótko, rzeczowo, jakby wysyłała telegram. Wyglądałby tak: „7 miesiąc. Stop. Termin na 28 czerwca. Stop. Płeć: dziewczynka. Stop. Cały czas jestem pod opieką lekarską. Stop. Wszystko przebiega prawidłowo.”
Zasypywana gradem pytań uchyla kolejne rąbki tajemnicy. Ma 22 lata i nie chce mieć dziecka, nigdy nie chciała. Chce za to "żyć tak, jak wcześniej", nie chce "bawić się w pieluchy". To nie dla niej. Z ojcem dziecka nie ma kontaktu, tak przynajmniej twierdzi. "Nawet nie wie o ciąży". Wreszcie odkrywa karty: "szukam kogoś, z kim pomożemy sobie nawzajem".
Kolejne pytania, kolejne zapewnienia. Alkohol? Papierosy? "Nie jestem głupia, żeby truć dziecko, nic z tych rzeczy", zarzeka się. A jak się rozmyśli? "Niech się pani nie boi, bo ja jestem tego pewna jak niczego. Z mojej strony mam szczere intencje i na pewno się nie wycofam".
Co na to znajomi, rodzina - że dziecko było, a ni ma? M. przekonuje, że to żaden problem. Jak stuknęła jej 18-stka wyprowadziła się z domu, ba, z Polski wyjechała, osiadła zagranicą, znalazła pracę, z rodziną nie ma od tego czasu w ogóle kontaktu. M. chce też wiedzieć coś o nas. Nie zadaje konkretnych pytań, ale informacja o naszym wieku (moim i fikcyjnego męża), stażu małżeńskim, bezowocnych staraniach o własne dziecko, warunkach mieszkaniowych i miejscu zatrudnienia widocznie jej nie wystarcza.
W końcu pisze, jakie są jej oczekiwania. "Szukam rodziny, do której mogłabym pojechać i zostać do rozwiązania". I to by było właściwie na tyle. M. zwierza się, że nie pracuje, za czynsz zalega cztery tysiące złotych, już się zapożyczyła, chce tylko "jak najszybciej po urodzeniu wrócić do pracy, oddać długi i żyć nie martwiąc się o nic". Jak jest taka możliwość, to przyjmie cztery tysiące, żeby spłacić dług. A jak nie, to tylko ten wikt i opierunek do rozwiązania.
Wojciech Pytel, prezes Fundacji Rodzin Adopcyjnych, ocenia przypadek M. jako "życiowy". Cóż, dziewczyna zaszła w ciążę, nie zrobiła aborcji, ale też dziecka nie chce przy sobie zostawiać. Wikt i opierunek są jej potrzebne, żeby dotrwać do końca ciąży, to raz. A dwa, jak zauważa Wojciech Pytel, to też rozwiązanie problemu ewentualnych pytań ludzi dookoła: "co z dzieckiem?".
- Ja takich przypadków nie oceniałbym surowo pod względem moralnym. Niemniej naganne jest to, że nie szukała pomocy w ośrodku adopcyjnym, zarówno dla siebie, jak i dla dziecka - przyszli rodzice jej dziecka nie są wtedy przypadkowi, lecz przygotowani i zakwalifikowani do tej roli.

Wynajem brzuszka
Zdarza się (i to wcale nierzadko), że do Fundacji Rodzin Adopcyjnych dzwoni para ze standardowym pytaniem: jak wyglądają procedury adopcyjne? Później pada kolejne, też niby naturalne: a nie dałoby się tego jakoś przyspieszyć? A później połączenie się urywa.
- I my nie wiemy, co się dalej dzieje - mówi prezes fundacji.
W fundacji nie wiedzą, ale mogą się domyślać. W głowach świta im hasło: adopcja ze wskazaniem.
- To jest mechanizm, który został w kodeksie rodzinnym pomyślany na wypadek sytuacji, gdy rodzice są umierający, a ciocia, wujek albo babcia chcą wziąć do siebie dziecko, rodzice więc wskazują, kto przejmuje opiekę nad dzieckiem. Niestety w praktyce jest ona wykorzystywana jako „parahandlowa” metoda zdobycia dziecka - wyjaśnia Wojciech Pytel.

Oficjalnie to się zmieniło. Już na początku 2012 roku Rzecznik Praw Dziecka apelował do ówczesnego ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina o zmianę przepisów. W Polsce kwitnie podziemie adopcyjne - alarmował. Przekonywał, że trzeba ograniczyć możliwość adopcji ze wskazaniem tylko do krewnych i powinowatych. Ponad trzy lata później, 24 lipca 2015 roku, taki zapis w kodeksie rodzinnym i opiekuńczym faktycznie się znalazł, w znowelizowanym art. 1191a: "Rodzice mogą przed sądem opiekuńczym wskazać osobę przysposabiającego, którą może być wyłącznie krewny rodziców dziecka za zgodą tej osoby złożoną przed tym sądem. Osobą wskazaną może być również małżonek jednego z rodziców".

Osobiście Pytel nie spotkał się z przypadkiem, żeby ktoś, czarno na białym, proponował sprzedaż albo kupno dziecka. Ale ze sposobami szukania możliwości zakwalifikowania się jako rodziców adopcyjnych i owszem.

- Są osoby, które zamiast na szkolenia adopcyjne, zapisują się na szkolenia dla rodzin zastępczych, które są krótsze i prostsze do przejścia. A w międzyczasie dogadują się z matką biologiczną, że najpierw zaopiekują się jej dzieckiem, będą je mieli już pod swoim dachem jako rodzina zastępcza, a gdy dojdzie do rozprawy w sądzie rodzinnym, będą mieli dodatkowy argument przemawiający na ich korzyść - mówi prezes Fundacji Rodzin Adopcyjnych.

W przypadku adopcji komercyjnej nie trzeba się bawić nawet w takie ceregiele. M. na przykład w jednej z wiadomości szybko rozwiewa obawy, jak bezpiecznie i zgodnie z prawem - rozwiązać sprawę przejęcia jej dziecka. "Więc tak: nie byłoby w ogóle problemu, gdy wpiszę Pani męża jako ojca dziecka w akcie urodzenia, po czym urodzę i dziecko zostaje z ojcem, zrzekam się praw rodzicielskich, a pani jest matką dla dziecka". Proste? Wręcz banalne. Choć, jak zauważa Wojciech Pytel, to wciąż jest łamanie prawa, konkretnie: poświadczenie nieprawdy, za które grozi od 3 miesięcy do 5 lat więzienia.

Więcej jest jednak na forach ofert surogatek, które kuszą: "wynajmę brzuszek na 9 miesięcy". Czyli w ciąży jeszcze nie są, ale chętnie zajdą, z ojcem dziecka oczywiście, choć niekoniecznie metodą naturalną (wiele podkreśla, że stosunek nie wchodzi w grę, wyłącznie inseminacja bądź in vitro). I w takich przypadkach bicza prawnego po prostu nie ma.

- Wszystko odbywa się niby legalnie, dochodzi do stosunku lub zapłodnienia pozaustrojowego, sprawa wydaje się czysta: jest biologiczny ojciec dziecka, po zrzeczeniu się matki, ma pełnię praw - wyjaśnia Pytel. Schody mogą zacząć się dopiero później.

Handel dziećmi

U. na wiadomość odpowiada w niecałą godzinę. "Witam, zdrowa 24-letnia matka dwójki dzieci plus jedno surogackie, jestem zdrowa niepijąca, niepaląca, jestem panną, warunki 50-60 tys."
Dla prezesa Fundacji Rodzin Adopcyjnych przypadek jest prosty, można powiedzieć: kliniczny.
- To jest po prostu kryminał. Nawet gdyby ojcem biologicznym dziecka faktycznie był mężczyzna, do którego dziecko trafi, to branie za nie pieniędzy podchodzi pod handel ludźmi - ocenia Wojciech Pytel.
Kilka takich spraw, głośnych medialnie, w Polsce już było. Na przykład w marcu 2013 roku sąd we Wrocławiu skazał za handel noworodkiem nabywców: małżeństwo Roberta i Małgorzaty M. na dwa lata, w zawieszeniu na pięć lat. Matka, która dziecko sprzedała za pokrycie kosztów ciąży i porodu (co najmniej 8 tysięcy złotych) Roksana K. też dostała „zawiasy”. Pół roku później sąd apelacyjny całą trójkę uniewinnił.
- W ocenie sądu oskarżeni nie dopuścili się przemocy, a celem ich działania nie była chęć wykorzystania dziecka. Sąd uznał, że art. 115 paragraf 22, który traktuje o handlu ludźmi (...) nie ma w tym przypadku zastosowania - mówił po wyroku rzecznik Witold Franckiewicz.
G. odpisuje późnym wieczorem. "Na razie jestem na etapie rozmów mailowych z kilkoma rodzinami w tej sprawie", zaznacza. Ma 29 lat, jest ponoć szczupła i zgrabna, oczy niebieskie, włosy blond, naturalnie kręcone. Bez nałogów, stroni od alkoholu, nie pali papierosów, nawet kawy nie pije. Nie nosi okularów, jest zdrowa. "Mieszkam sama z dwójką dzieci w malutkim mieszkaniu komunalnym. Pochodzę z bardzo biednej rodziny i nie mogę liczyć na niczyją pomoc. Jestem osobą uczciwą i zarazem zdeterminowaną, bo to tylko i wyłącznie na mnie samej spoczął cały obowiązek związany ze stworzeniem dzieciom godnych warunków do życia oraz ich wychowania. Ich ojcowie nie interesują się nimi. Stąd moja taka decyzja, by zostać mz (matką zastępczą – przyp. red.)".

Niecierpliwość czy lenistwo?

Spośród potencjalnych rodziców, którzy odpowiadają na ogłoszenia surogatek lub wystawiają własne, na wiadomość nie odpowiada nikt. Dlaczego zbaczają ze ścieżki prostej, oficjalnej, dobrze oznakowanej procedurami ośrodków adopcyjnych?
Pierwsze, co się nasuwa na myśl, to: z niecierpliwości. Teoretycznie przygotowanie rodziców do adopcji powinno trwać około dziewięciu miesięcy. Czyli tyle, ile trwa ciąża. W praktyce jednak proces przedłuża się średnio do półtora roku.
Te kilka miesięcy, jak się okazuje, robi różnicę. Ale nie zasadniczą. Zdaniem prezesa Fundacji Rodzin Adopcyjnych część osób wybiera drogę na skróty, bo wydaje im się pewniejsza.

- To, że ktoś zgłasza się do ośrodka adopcyjnego, wcale nie oznacza, że zostanie zakwalifikowany jako rodzic adopcyjny. Bo ośrodek może taką kandydaturę odrzucić. Albo już po zakończeniu szkolenia, albo już na starcie, przy pierwszym spotkaniu - wyjaśnia Pytel. I to nie jest złośliwość, tylko czysta pragmatyka. - Ośrodek przede wszystkim kieruje się nie dobrem potencjalnych rodziców, ale dziecka, które zostało już raz porzucone. Po to, by nie zostało porzucone po raz drugi.
Co zmniejsza szansę na otrzymanie papierka "kandydat na rodzica adopcyjnego"?
- Ryzyko rozpadu małżeństwa, konflikt w małżeństwie, zbyt krótki staż - wylicza Pytel. - Wtedy komisja może podjąć decyzję, że nie kwalifikuje danej pary. Takie małżeństwo może pójść do innego ośrodka i spróbować jeszcze raz, ale prawdopodobieństwo, że sytuacja się powtórzy, jest duże - dodaje.
Dyskwalifikuje natomiast zbyt duża różnica wieku, bo zgodnie z prawem rodzice mogą być od dziecka starsi maksymalnie o 40 lat. Para po czterdziestce nie ma więc żadnych szans na adopcję noworodka.
Są też wreszcie, zdaniem prezesa Fundacji Rodzin Adopcyjnych, rodzice (albo "rodzice"), którzy dziecka szukają w internecie, a nie w ośrodku adopcyjnym, z powodu lenistwa.
- Niektórym parom po prostu nie chce się chodzić na szkolenia. Bo trzeba się przez kilka miesięcy zgłaszać dwa razy w tygodniu, posiedzieć parę godzin, wysłuchać wykładu... To nie jest skomplikowane, ale są pary, które nie są na to gotowe - mówi Wojciech Pytel.

Wyczekane równa się kochane

Wojciech Pytel nie ma cienia wątpliwości: droga na skróty nie popłaca. I nie chodzi tylko o kwestie moralne, ale także racjonalne.
- Adopcja legalna zapewnia całkowitą anonimowość, każda inna sytuacja jest jawna. Jeżeli matce biologicznej któregoś dnia się odwidzi i zacznie nachodzić rodzinę, której oddała lub sprzedała dziecko, to może dojść do groźnej dla dziecka sytuacji, kiedy stanie się przedmiotem walki dwóch matek.
Kolejny argument to rozkręcanie błędnego koła.
- Sankcjonowanie tego typu adopcji poza ośrodkami powoduje, że część dzieci pozostaje poza systemem, ich liczba w ośrodkach jest mniejsza, przez co kolejki oczekujących rodziców jeszcze bardziej się wydłużają, a argument, że procedury adopcyjne są długie i skomplikowane jest jeszcze mocniejszy - wyjaśnia prezes Fundacji Rodzin Adopcyjnych.
Adopcja komercyjna może wreszcie wyjść bokiem rodzicom-nabywcom i co gorsze doprowadzić do porzucenia dziecka.
- W tym przypadku może i znają matkę biologiczną, ale jej historii już nie. Nie wiedzą, czy jest obciążona genetycznie, czy chorowała psychicznie, czy piła alkohol w czasie ciąży. Jeżeli nie ma profesjonalnej opieki i diagnostów, którzy są w stanie rozpoznać pewne symptomy u noworodka, to rodzice mogą się zorientować, że coś jest nie tak, dopiero gdy dziecko będzie miało trzy-cztery lata, a nawet później, w wieku szkolnym - mówi Wojciech Pytel.
Wtedy może pojawić się problem: zapłaciliśmy za towar, który okazał się wybrakowany. A reklamacji nie ma. Chyba że, jak określa to prezes Fundacji Rodzin Adopcyjnych, duchowa.
- Trudno mówić o miłości, jeżeli się ją kupuje. Nie mówię, że więź między rodzicami a dzieckiem się w takiej sytuacji nie wytworzy, ale jednak istnieje zbyt duże ryzyko, że tak właśnie będzie - mówi Wojciech Pytel. I przekonuje, że dziecko wyczekane, to dziecko kochane.

adopcjanoworodekdziecko
Komentarze (75)