Stefania Grodzieńska – potrafiła nie tylko bawić, ale i wzruszać
Ta wiotka i smukła brunetka o oryginalnej urodzie i wyrazistych oczach przez wiele dziesięcioleci rozśmieszała kolejne pokolenia Polaków. Mało kto wie jednak, że oprócz prześmiewczych skeczy, monologów i felietonów, napisała też przejmujący tom wierszy „Dzieci getta”.
28.04.2016 | aktual.: 28.04.2016 14:32
Matka oddała ją dziadkom
28 kwietnia 2010 roku zmarła Stefania Grodzieńska, pisarka, satyryczka, aktorka estradowa i teatralna. Miała 95 lat. Była legendą polskiego kabaretu, na scenie debiutowała jednak jako tancerka.
Wychowywała się u dziadków. Matka, Eleonora Ney, podrzuciła im córeczkę, gdy ta skończyła sześć lat. Dziecko utrudniało jej wojaże po Europie z drugim mężem (pierwszego, ojca Stefanii, porzuciła jeszcze przed jej narodzinami).
Stefania nie miała żalu do matki. We „Wspomnieniach chałturzystki” z 2002 roku napisała: „Za nic nie chciałabym, aby ktokolwiek sądził, że mam choć cień żalu do mojej matki za rozłączenie ze mną. Nigdy w życiu nie znałam osoby równie czarującej, łączącej łagodność z poczuciem humoru, urodę z inteligencją, lekkomyślność z wykształceniem, radość życia w najgorszych okolicznościach z nostalgią w najlepszych.”
Uczyć się roli – wspaniałe. Uczyć się w szkole – makabra
Utalentowana, znająca swoją wartość, ale też podchodząca do siebie z dystansem, bez emocji i dość krytycznie. Taka była Stefania Grodzieńska. Jak wspominała najmłodsze lata? „Bardzo lubiłam swoje koleżanki, kochałam, uwielbiałam swoją polonistkę, lubiłam i ceniłam łacinnika. Z tych dwóch przedmiotów miałam zawsze piątki, byłam najlepsza w szkole – polski i łacina. A poza tym dwóje. Bo ja się nie umiem uczyć. To znaczy umiem się uczyć roli na pamięć, to tak, ale tak czegoś uczyć się w szkole, to nie…” - powiedziała w wywiadzie dla RMF Classic 11 maja 2006 roku.
Z dystansem podchodziła nie tylko do swoich szkolnych niepowodzeń, ale też do uciążliwości związanych z sędziwym wiekiem, jaki osiągnęła. Mówiąc o postępującej utracie słuchu z humorem zauważyła: „To jest najlepsze kalectwo właściwie. Jest lepsze niż nie widzieć, czy paraliż, czy coś. To szkodzi raczej otoczeniu”. Trudno się nie uśmiechnąć, słysząc te słowa.
Jeden czarny kurdupel to ja
Grodzieńska kojarzy się dzisiaj z żywiołowym umiłowaniem życia i czerpaniem ze wszystkich jego uroków. Tę miłość do życia było widać już wtedy, gdy jako absolwentka szkoły baletowej zadebiutowała na scenie Teatru Miejskiego w Łodzi. Wkrótce przeniosła się do stolicy, gdzie szybko doceniono jej ogromny talent. „Stefania Grodzieńska, świetna polska tancerka (…) cicha i spokojna, ale gdy dojdzie do tańca, to ta cicha woda brzegi rwie. Taka jest wtedy pełna tańca, tak wyładowuje z siebie kipiący nadmiar taneczności wzbierający w jej duszy” pisano o niej w 1937 roku w magazynie „Film”. Sama Grodzieńska komentowała własne występy bardziej złośliwie: „Występowałyśmy wtedy cztery - trzy wysokie blondynki i jeden czarny kurdupel – to ja oczywiście”.
Tworzyła dla sław polskiej sceny
Czy mogła być bardzo dobrą satyryczką (a taką właśnie była) bez zdolności krytycznego, by nie powiedzieć sarkastycznego spojrzenia na siebie samą? Z pewnością nie. Bez tej umiejętności nie powstałyby jej felietony w „Szpilkach”, czy skecze i monologi, które pisała dla największych sław polskiej sceny: Hanny Bielickiej, Lody Halamy, Kaliny Jędrusik, Ireny Kwiatkowskiej, Aliny Janowskiej, Adolfa Dymszy czy Bogumiła Kobieli.
Dowcip Grodzieńskiej był wysokiej próby. Ironiczny, wymagający od słuchacza i czytelnika zaangażowania i pewnego wysiłku. To nie były odpustowe żarty. Autorce nie chodziło tylko o uśmiech na twarzach odbiorców jej sztuki, miała znacznie większe ambicje: chciała odbijać w lustrze satyry polską rzeczywistość.
Nawet w piekle starała się dać ludziom nadzieję
Pod maską Stańczyka kryła też Stefania Grodzieńska dramatyczne przeżycia z czasów II wojny światowej. W tym mrocznym okresie trafiła wraz z mężem Jerzym Jurandotem (poetą, dramaturgiem i satyrykiem) do warszawskiego getta. Występowała tam w teatrze „Femina”.
„Na ulicach szalały łapanki do przymusowych robót, terror, tłok, groza. Godzina policyjna, której naruszenie karano rozstrzelaniem. W sali teatru zaczarowany świat. Balowe suknie aktorek, smokingi aktorów, muzyka, śpiew, tańce (…). Grodzieńska - smukła brunetka, fryzura z długich obciągniętych do tyłu włosów (…) w kremowej, długiej sukni z wielkim dekoltem na plecach, filuterna, nieco łobuzerska. Pragnęłam, aby to przedstawienie trwało wiecznie. Byłam urzeczona, jakbym śniła na jawie. Zakazany dla nas świat, bajka z dalekiej przeszłości. O mało nie zapomniałyśmy o godzinie policyjnej” – wspominała po latach Halina Birnenbaum, ocalona z holokaustu polsko-izraelska pisarka.
Czas wojny był dla Stefanii Grodzieńskiej także okresem wytężonej pracy poetyckiej. Powstały wówczas przejmujące wiersze wydane po wojnie w tomie pt. „Dzieci z getta”. W tym utwór o Januszu Korczaku:
"Gdyby wziąć wszystkie uśmiechy dziecięce, uśmiechy kwiatów i uśmiechy ptaków, uśmiech poety i uśmiech lekarza..."
Grodzieńska podpisywała wiersze panieńskim nazwiskiem matki – Ney. Gdy je tworzyła w 1943 roku, nie wierzyła, że przeżyje wojnę. Szczęśliwie tak się jednak stało. Przez wiele lat mogła jeszcze bawić i uczyć kolejne pokolenia Polaków.
Witold Chrzanowski