Blisko ludziStworzyła dom dla chorych noworodków. „Skoro już musi umrzeć, niech to nie będzie szpitalne łóżko”

Stworzyła dom dla chorych noworodków. „Skoro już musi umrzeć, niech to nie będzie szpitalne łóżko”

Dom Cori Salchert jest wyjątkowy. Rodzina nazywa go „domem nadziei”. Tu od lat trafiają noworodki, którym nikt nie może już pomóc. Są skazane na śmierć, ale przynajmniej ostatnie dni mogą spędzić otoczone opieką i miłością. Choć sama ma 8 biologicznych dzieci, otworzyła w domu hospicjum dla umierających malców.

Stworzyła dom dla chorych noworodków. „Skoro już musi umrzeć, niech to nie będzie szpitalne łóżko”
Źródło zdjęć: © Facebook
Magdalena Drozdek

11.02.2016 | aktual.: 12.02.2016 16:01

Dom Cori Salchert jest wyjątkowy. Rodzina nazywa go „domem nadziei”. Tu od lat trafiają noworodki, którym nikt nie może już pomóc. Są skazane na śmierć, ale przynajmniej ostatnie dni mogą spędzić otoczone opieką i miłością. Choć sama ma 8 biologicznych dzieci, otworzyła w domu hospicjum dla umierających malców.

Cori Salchert mieszka na co dzień w hrabstwie Sheyboygan w amerykańskim Wisconsin. Gdy była małą dziewczynką, jej siostra Amie poważnie zachorowała. Lekarze stwierdzili, że to zapalenie opon mózgowych. Infekcja zniszczyła jej mózg, zostawiając ją częściowo upośledzoną. Rodzice oddali Amie do domu opieki. Gdy miała 11 lat wyszła z ośrodka, gdy nikt jej nie pilnował. Utonęła w pobliskiej sadzawce. – Była sama i nie rozumiała, dlaczego nie może oddychać. Nie było nikogo, kto by jej pomógł – wspomina po latach Cori.

Gdy dorosła, postanowiła zostać pielęgniarką, by pomagać potrzebującym. Pracowała najczęściej przy noworodkach i ciężarnych kobietach.

- Kiedy zaczęłam udzielać się bardziej na oddziale położniczym myślałam, że moja praca będzie wyglądała zupełnie inaczej. Później zrozumiałam, że wiele kobiet, które trafia na oddział, wcale nie wychodzi z dziećmi na rękach. Często umierają jeszcze w łożyskach. Chciałam im jakoś pomóc i to całkowicie mnie pochłonęło – dodaje w wywiadzie dla magazynu „Today”.

Cori przyznaje, że wiele pielęgniarek nie chce pracować z umierającymi dziećmi. Ona chciała, by kobiety nie wychodziły ze szpitala z traumą. – Nie można oszukać śmierci, ale można opiekować się troskliwie tymi kobietami, zamiast pospieszania ich, by jak najszybciej opuściły szpital, bo nie da się patrzeć na ich żałobę – mówi.

Pielęgniarka założyła organizację Hope After Loss, która pomaga rodzicom, których dzieci zmarły krótko po porodzie. Wielokrotnie była świadkiem sytuacji, gdy pary porzucały sobie chore dzieci, bo nie potrafili patrzeć na ich śmierć.

- Nigdy nie oceniałam rodziców, którzy zostawiają swoje nowo narodzone, ciężko chore dzieci, bo sytuacja ich przerasta. Zastanawiałam się raczej, co ja mogę z tym zrobić. Wiedziałam, że zawsze jest coś do zrobienia – przyznaje.

Cori, która przez lata pomagała innym, teraz sama potrzebowała opieki. Pięć lat temu jej stan zdrowia znacznie się pogorszył. Choroba zaatakowała jej układ odpornościowy. Musiała przejść serię operacji, które wyniszczyły jej organizm. – Cierpiałam, byłam przykuta do łóżka i niezdolna do pracy – wspomina. Nie mogła wrócić do dawnego trybu życia, więc szukała dla siebie nowej drogi.

Właśnie wtedy dostała telefon ze szpitala, czy chciałaby zaopiekować się dwutygodniową dziewczynką, którą porzucono bez dokumentów i żadnego kontaktu do kogoś, kto mógłby ją przygarnąć.

- Prognozy były złe. Dzieciątko nie miała jednej półkuli mózgu. Nic nie widziała, ani nie słyszała. Lekarze nie mieli wątpliwości, że nie będzie długo żyła. Mogła umrzeć w szpitalu, ale wspólnie z rodziną uznaliśmy, że nie możemy na to pozwolić. Chcieliśmy zabrać ją do siebie. Przywieźliśmy tę śliczną dziewczynkę do naszego domu, żeby stała się częścią naszej rodziny – mówi Cori w wywiadzie.

Rodzina dała jej na imię Emmalynn. Żyła z nimi jeszcze 50 dni. Cori i jedna z jej córek opiekowały się nią dniami i nocami. – Przyszedł taki wieczór, kiedy zauważyliśmy, że Emmalynn słabnie. Cała rodzina była wtedy w domu, wszyscy ją tulili i całowali. Mąż owinął ją w kocyk, przytrzymał jej małą główkę pod swoją brodą i śpiewał do niej. Kiedy wszyscy poszli spać, ja cały czas nad nią czuwałam. Ułożyłam ją sobie na piersi i tak z nią leżałam. Niedługo potem poczułam, że przestała oddychać. Zobaczyłam, że ta mała istotka umarła. Odeszła z tego świata słuchając jak bije moje serce. Nie cierpiała, nic ją nie bolało, a co najważniejsze, nie była sama – opowiada Cori.

Emmalynn wpłynęła na rodzinę do tego stopnia, że postanowili adoptować kolejne dziecko. W 2014 roku trafił do nich czteromiesięczny Charlie. Chłopczyk ma uszkodzony mózg i jak twierdzą lekarze, dzieci z takimi zmianami nie żyją dłużej niż dwa lata. Charlie wciąż dzielnie walczy. Tylko w ubiegłym roku był reanimowany 10 razy. Oddycha jedynie za pomocą specjalnej maszyny.

- Tak jak w przypadku Emmalynn, robimy wszystko, by czuł się kochany. Towarzyszy nam wszędzie, zabieramy go nawet na nasze wspólne wycieczki – dodaje Amerykanka. Życie Cori Salchert wypełnione jest miłością do dzieci, które zostały odrzucone przez własnych rodziców. Jeszcze kilkanaście lat temu nie pomyślałaby, że tak potoczy się jej życie. W jednym z wywiadów przyznała, że swojego czasu nie chciała mieć dzieci, bo bała się, że coś im może przez przypadek zrobić. Teraz jest dla noworodków jedyną nadzieją. - To niezwykły dar od losu, że możemy być częścią ich krótkiego życia. Możemy zmniejszyć ich cierpienie, troszczyć się o nie i kochać, mimo że nigdy nie będą w stanie nam się odwdzięczyć, nawet nie uśmiechną się w zamian – mówi.

md/ WP Kobieta

Komentarze (21)