"To nie jest magiczna wizyta w klinice". Patrycja Sołtysik szczerze o in vitro
Patrycja Sołtysik dokładnie wie, z czym mierzy się kobieta, która decyduje się na leczenie niepłodności metodą in vitro. Podkreśla, że jest to złożony proces, który nie kończy się na informacji o ciąży. Kolejne miesiące, a nawet lata to czas bogaty w wiele emocji oraz wyzwań dla całej rodziny, często nieświadomej, z czym przychodzi się mierzyć parze starającej się o dziecko w ten sposób.
Zuzanna Sierzputowska, WP Kobieta: Leczenie niepłodności to nie jest jednorazowa wizyta u lekarza - to długa, trudna droga. Z czym wiąże się podjęcie walki o dziecko?
Patrycja Sołtysik: To bardzo nieprzewidywalny proces, pełen emocjonalnych zakrętów. Przede wszystkim leczenie niepłodności powinno obejmować parę: kobietę i mężczyznę. Mówię o tym, bo zazwyczaj wygląda to tak, że jeśli nie udaje się zajść w ciążę, to w pierwszej kolejności bada się kobieta i jeśli lekarz nic nie znajdzie, dopiero mężczyzna wybiera się na wizytę. Akurat w naszym przypadku diagnostykę przeszliśmy od razu razem i okazało się, że problemy są po obu stronach. Leczenie kończy się sukcesem, gdy para zostaje rodzicami pomimo różnych dolegliwości i powiedzmy "medycznych niedoskonałości". Nie jest to jednak magiczna wizyta w klinice, to długotrwały proces. To podporządkowanie swojego życia pod procedury, którym się poddajemy. Wreszcie są to również ogromne koszta, które na przestrzeni lat rosną, a dokładniej mówiąc: rząd cofa kolejne refundacje i dofinansowania.
O jakich kwotach tu mówimy?
Za pierwszym razem podchodziłam do procedury leczenia, kiedy była jeszcze refundacja. Nawet nie dofinansowanie, tak jak jest teraz w niektórych miejscach, gdzie wybrane urzędy miasta oferują do pięciu tysięcy. Kiedy mówimy jednak o in vitro, jest to koszt kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu tysięcy złotych. Rozumiem, że wahania z decyzją wynikają również właśnie z powodu ogromnych kosztów i braku stuprocentowej pewności, że się uda. Choroba nie wybiera, na każdego może trafić. A jeśli chodzi o leczenie - tu mają szansę już tylko wybrani. I to jest dla mnie straszna niesprawiedliwość.
W jaki sposób radzić sobie z towarzyszącymi temu procesowi emocjami?
Tak naprawdę nie ma na to jednej odpowiedzi. Miałam różne momenty - od pełnej wiary, że się uda, do załamania, bo w tym miesiącu na USG wyszło coś innego, niż się spodziewałam. Nadchodziły też dni, kiedy nie byłam w stanie widywać się z koleżankami, które mają dzieci albo są w ciąży. Ale istniały też takie, gdy nie było to dla mnie żadnym problemem. Jedyne, co mogłabym tutaj powiedzieć, to ostrzec, że jest to długa droga, że będzie ciężko. Doradziłabym, żeby mieć bliską osobę, której można wprost powiedzieć: słuchaj, teraz będę przyjmować zastrzyki i hormony. Potrzebuję czasem wsparcia, czasem pomilczenia. Nie mówię tu oczywiście o tym, aby o naszej sytuacji od razu informować wszystkich, bo ja sama bardzo długo się z tym chowałam, ale aby mieć właśnie zaufaną powierniczkę.
Na czym polega "moment ściany"?
Jest to moment bezsilności - nie zawsze jednak przychodzi po porażce w leczeniu. Pojawia się, kiedy człowiek traci wiarę, siłę. W moim przypadku to gdzieś narastało przed ostatnią, dokładnie zaplanowaną próbą, którą mieliśmy. Nagle przychodzi moment, kiedy wydaje się, że to wszystko trwa już za długo. U nas było tak, że w pełni cieszyłam się, że jestem mamą Stasia i całkowicie się w tym spełniałam. Potem zaczęliśmy budować dom i chcieliśmy spróbować kolejny raz i próbowaliśmy znowu… W trakcie miały miejsce różne zdarzenia, a my tłumaczyliśmy sobie, chociaż oczywiście było nam bardzo smutno, że nie jest to jeszcze ten moment. Potem doszliśmy do punktu, kiedy drugi dziecięcy pokój czeka, a nasz syn bardzo chciałby mieć rodzeństwo. Niedawno popłakał się przed swoimi szóstymi urodzinami, że zamiast prezentu chce brata albo siostrę - i tu właśnie człowiek czuje się bezsilny.
Jak wyglądała rozmowa z synem o tym, jak przyszedł na świat?
Przyszedł na świat tak, jak każde dziecko - urodziła go jego mama. Natomiast o samym leczeniu długo nie chciałam mówić, bo przede wszystkim starałam się chronić Stasia. Wiadomo, jaka jest opinia publiczna. Jest też ogromne społeczne zacofanie w tej kwestii oraz to, co mnie bardzo uwiera, ogromne braki w edukowaniu w tej dziedzinie medycyny. W pewnym momencie miałam już dość ukrywania. Dlatego też syn był ze mną w klinice. Tłumaczyłam mu już jak miał cztery lata, że mama z tatą muszą przytulać się "na golasa", żeby były dzieci. Teraz dodałam, że to czasem nie wystarcza - że potrzebny jest pan doktor, który robi badania i mama musi brać zastrzyki oraz leki. Było to trudne, ale jednocześnie uwalniające, że on to też wie. Staś widzi, jak my walczymy teraz o drugą ciążę. Wie, jak walczyliśmy o niego. Będzie też wiedział, że, nawet jeśli się nie uda, zrobiłam wszystko.
Często mówi się, że takie rozmowy to temat tabu
Nie powinno tak być. Dla mnie ważne było znormalizowanie tematu. Pomoc medycyny przy zajściu w ciążę jest tak samo naturalna. Staś przecież widzi, że biorę ze sobą segregator dokumentów, który cały czas rośnie, i mówi: znowu bierzesz teczkę z dzidziusiami, czyli jedziesz do pana doktora? A ja mówię: tak, zawiozę cię do przedszkola i mam kolejne badania. Widzi, jak robię zastrzyki i czasem przytula mnie i pyta czy boli.
Co najbardziej denerwuje czy smuci w podejściu osób, które nie są zaznajomione z tematem?
Ktoś, kto w tym nie jest, nie potrafi do końca zrozumieć, że jest to metoda leczenia, a nie "coś sztucznego i wyhodowanego". Czasem zastanawiam się, czy mój Staś różni się jakoś od innych dzieci. Przecież jak pójdziemy na plac zabaw, nie jesteśmy w stanie powiedzieć, które dziecko jest poczęte metodą in vitro. Trudne jest też to, że żyjemy w niedoinformowanym społeczeństwie. Mam znajomych, którzy również mają dzieci dzięki in vitro - połowa rodziny wie, druga nie, bo nie zaakceptowałaby tego ze względów religijnych… Jestem przekonana, że gdyby ludzie naprawdę wiedzieli, jak cała procedura wygląda, nie byliby jej aż tak przeciwni.
Jak więc nauczyć się rozmawiać z bliskimi na te trudne tematy?
Myślę, że przede wszystkim nie życzmy nikomu dziecka, ale spełnienia marzeń. Ostatnio napisała do mnie dziewczyna, która nie wiedziała, jak rozmawiać z siostrą, która poroniła. Czy ma pytać, czy nie? Myślę sobie, że tak bliskie osoby powinny powiedzieć sobie wprost, czego druga strona potrzebuje. Wsparcia i wygadania się, czy aby ten temat przy świętach nie był w ogóle poruszany. Wiadomo też, że zdarza się nam spędzać święta np. z ciociami, które nie są zaznajomione z naszą sytuacją, dlatego przede wszystkim apelowałabym o życzliwość.
Jeśli mogłaby pani dać jedną radę wahającym się kobietom, co by to było?
Tak jak o porodzie mówi się, że to jest jedyny ból w życiu kobiety, który ma sens, bo się zostaje mamą i jest ten cud - to w przypadku in vitro dzieje się to samo. Oczywiście nikt nie da gwarancji, że się uda, ale zyskujemy szansę na powiększenie rodziny. A w cuda trzeba wierzyć.
Zapraszamy na grupę FB - #Samodbałość. To tu będziemy informować na bieżąco o wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!