Towarzyskie grzechy świeżo upieczonych (i nie tylko) matek. Trudno je tolerować
Prawie codziennie słyszę, że powinniśmy być bardziej wyrozumiali dla matek. Proszę bardzo, mogę ustępować im miejsca, wyłączyć uwagę, gdy dziecko wyje i pomóc wnieść wózek. Ale niech nikt nie wymaga, żebym była wyrozumiała towarzysko. Bo z matkami ciężko się komunikować, nie będąc matką.
28.05.2018 | aktual.: 29.05.2018 18:31
Nie mam jeszcze dzieci, choć za nimi przepadam. Gdy moje bliskie i dalsze koleżanki zostawały matkami, zawsze chętnie wpadałam z kurtuazyjną wizytą, bo przebywanie w towarzystwie takiego malucha to sama przyjemność. Szybko się jednak nauczyłam, że choć dzieci są doskonałymi kompanami, ich matki faktycznie przezywają pewien kryzys tożsamości – oraz atrakcyjności towarzyskiej. Tak, wiem, że to z pewnością ich zupełnie nie obchodzi, ale tak się składa, że bardzo interesuje mnie, bo to ode mnie wymaga się akceptacji, wsparcia, obecności i uwagi. A ja po prostu już nie mogę. I bardzo nie chcę. I nie jest to ssanie z palca i marudzenie z nudów – naprawdę mam na ten temat spore i smutne doświadczenie. Większość moich znajomych jest ode mnie starsza, mam zatem doskonałą okazję obserwowania etapu poważnych zmian życiowych z boku. Wnioski nie napawają mnie optymizmem. Bo choć rozumiem, że nie ma w życiu chyba nic ważniejszego niż dziecko, to nie bardzo rozumiem, dlaczego przez tak długi czas matki nie są w stanie funkcjonować normalnie w towarzystwie. Owszem, pozwalam sobie na generalizowanie, ale nie ukrywam, że matek znam kilka dziesiątek, a wśród nich zaledwie cztery chlubne wyjątki od opisywanego przeze mnie standardu.
Gdy mam ochotę na horror, idę do kina, nie do przyjaciółki
Nie jestem już w stanie policzyć, ile razy prosiłam – mniej lub bardziej dobitnie – o przerwanie mrożącej krew w żyłach historii o bólach partych, atrakcjach związanych z rozmaitymi zabiegami higienicznymi i chirurgicznymi oraz okresie połogu. Nie chcę, nie życzę sobie, nie interesuje mnie to. Wiem, że koleżanka czy przyjaciółka to takie osoby, które mają służyć wsparciem i zrozumieniem – ja nie posłużę, bo od takich historyjek dostaję torsji. Podobnie jak od opowieści o ciążowych przypadłościach. Najwyraźniej jednak ciąża i połóg kiepsko wpływają na słuch (może od wysiłku pękają bębenki?), bo wątki z tych historii lubią powracać przy każdej nadarzającej się okazji („Och, jak mnie dziś boli głowa”, „Ha ha, jakbyś rodziła bez nacinania, to byś dopiero się nauczyła, co to jest ból” – autentyk). Ostrzejsza reakcja na takie kwiatki spotyka się na ogół z niechęcią lub lekceważeniem („Przestanie cię to ruszać, jak będziesz miała własne”). Sęk w tym, że bardzo często matki zniechęcają mnie do tego, żeby mieć dzieci.
Nieodwracalne zmiany w psychice
Naukowcy już wiedzą, że podczas ciąży i po porodzie u kobiet zmniejsza się ilość substancji szarej w mózgu. Nie ma to, co prawda związku z „szarymi komórkami”, ale niewątpliwie świadczy o tym, że postrzeganie i rozumienie świata zdecydowanie się zmienia. Priorytetem – co oczywiste – staje się dziecko i jego dobrostan. Nie rozumiem jednak kompletnie, jak można w jednej chwili utracić wiele swoich zainteresowań i przestać wychodzić umysłowo (i to naprawdę przez dłuższy czas) poza bycie rodzicem.
Nie ukrywam, że większość ludzi lubię z jakiegoś powodu: są zabawni, inteligentni i błyskotliwi, mają dużą wiedzę o czymś lub interesują się tym samym, co ja. Tak było z większością moich koleżanek, ale sytuacja zmieniała się dynamicznie. Nie wymagam długich nocnych posiedzeń przy winie i snucia intelektualnych dyskusji, ale niech osoba, która na Netflixie przez ostatnich parę miesięcy oglądała tylko „Świnkę Peppę”, nie ma do mnie pretensji o to, że po godzinie rozmowy o trudach karmienia piersią i cenach dziecięcych ubranek zaczynam się wyraźnie spieszyć do wyjścia. Pół biedy, gdy rozmowy schodzą na pracę (nie chcę tu nawet wspominać, jak często rozsądne osoby z solidną karierą wspominają o rzuceniu wszystkiego i zajęciu się domem – bo jest to dla mnie bolesne, choć innym może wydać naturalne i chwalebne).
Rozumiem też, że dla osoby, której całym światem stało się dziecko, nie jest zupełnie zrozumiałym fakt, że istnieją dziesiątki ludzi, których jej dziecko nie obchodzi i nie interesuje, ba – są tacy, których jego obecność męczy i irytuje. Narzucanie obecności dziecka to bardzo częsty grzech rodzicielski. Wielokrotnie zdarzało się, że na imprezy wyraźnie oznaczone jako „NO KIDS” goście „wpadali na chwilkę” z dzieckiem w wieku 0-5 i siedzieli tę chwilkę, czyli zazwyczaj dwie lub trzy godziny – albo przyciszając muzykę „bo śpi”, albo sycząc na znajomych używających słów, którymi dziecko nie powinno raczej zabłysnąć w przedszkolu. Takie zachowanie jest męczące i nie w porządku. No ale przecież RODZICOM WOLNO.
To ty jesteś matką, nie ja
Gdy przychodzę w odwiedziny, nie przychodzę zajmować się dzieckiem i gapić w kołyskę – chyba że się mnie o to wcześniej wyraźnie poprosi. Gdy jestem zapraszana na kawkę i plotki, chciałabym wypić kawę i poplotkować, a nie słuchać przez dwie godziny wierszyka, opowieści o przedszkolu, a potem długiej konwersacji o czymkolwiek. Jeśli ktoś się ze mną umawia, spodziewam się szacunku dla mojego czasu, a nie lekceważenia mnie przez gospodynię i festiwalu nudnych dziecięcych popisów. Wierzę, że istnieją osoby, które seplenionych wierszyków mogą słuchać godzinami z rozczuleniem, a festiwal wrzasków i łomotu, czule określany „tańcem stokrotek”, jest dla nich fascynującym zjawiskiem. Ja zaczynam potrzebować ibupromu i wódki.
Nienawidzę również wymagania ode mnie akceptowania i wspierania absolutnie wszystkich rodzicielskich decyzji. Zawsze uważałam, że jeśli kogoś nie interesuje odmienne zdanie, nie powinien nikogo pytać o opinię. Matki zdają się często pytać o pewne rzeczy tylko po to, by zyskać akceptację i poklask. Już kilka razy wyraziłam swoje zdanie na temat karmienia piersią (tak, uważam, że karmienie pięciolatka jest przesadą), wegańskiej diety dla dziecka, lekceważenia obowiązku szczepień (o tym za chwilę) czy klapsów (serio? SERIO?) i zostałam natychmiast zbesztana, poniżona (durna ja, tylko matka wie, co jest dobre dla dziecka). Naprawdę nic w takich dyskusjach fajnego. A kiedyś było można…
Gdy dziecko to cały świat
Dorzucę jeszcze wątek koszmaru rozmów telefonicznych. Nie wiem, czy ktokolwiek pamięta antyczną lekturę pt. „Dziennik Bridget Jones”, w której pojawia się postać Magdy, dzieciatej przyjaciółki głównej bohaterki. Magda ma przeuroczy zwyczaj wykonywania połączeń telefonicznych w nieodpowiednich momentach, choć wychodzi właściwie na to, że w życiu matki każdy moment jest niewłaściwy. Pojawiają się tam bowiem kultowe frazy „NIE LIŻ TEGO!” czy straszliwe „ODŁÓŻ TO NATYCHMIAST Z POWROTEM DO NOCNIKA!”. Łkałam ze śmiechu, czytając te fragmenty powieści, dopóki życie nie zaczęło boleśnie naśladować sztuki. Nie wiem, czy wiecie, ale niemowlęcy wrzask w słuchawce telefonu jest dźwiękiem upiornym i bolesnym fizycznie. Matki faktycznie muszą jednak mieć coś ze słuchem (może są już jakieś badania naukowe?), nie przeszkadza im bowiem kompletnie to, że potomek drze się prosto w słuchawkę i zagłusza wszystko, co usiłują powiedzieć. Kilka miesięcy później następuje właśnie etap „NIE LIŻ TEGO”, kiedy 90 proc. czasu rozmowy telefonicznej z koleżanką to de facto słuchanie jej konwersacji z dzieckiem. Sprawdziłam – jakieś 4 razy na 10 nie zauważą, że się rozłączyłaś. Serio.
No i oczywiście kwestia mediów społecznościowych. Ho ho, to w ogóle chyba temat na oddzielny tekst – choć powstały ich już tysiące, temat nadal nie traci na intensywności. Pomińmy jednak kwestie związane z prywatnością małych ludzi i jeszcze parę innych spraw, a skupmy się na tym, że co za dużo to niezdrowo. Setki zdjęć potomka – w parku, w krzesełku do karmienia, karmionego, umorusanego, w skoku (rozmazane), w biegu, w wanience, na nocniczku, na łóżku, na podłodze, proste, krzywe, śmiejące się, śpiące – i to wszystko, co godzinę na Facebooku. Nie dasz lajeczka? Dostaniesz fotkę esemeskiem (autentyk). Facebook ma na szczęście opcję „unfollow”, ale z telefonem gorzej. Nienawidzę kłamać i przyznam, że jak mam napisać dwieście słów zachwytu nad upierniczonym papką z marchewki niemowlakiem, to trochę mi wszystko opada. No i jedna straszna rzecz, o której pewnie nawet wstyd wspominać – naprawdę, nie wszystkie dzieci są ładne. Bolesna prawda jest taka, że ładnych dzieci wcale nie ma dużo, za to przeciętnych i brzydkich całkiem sporo. Domaganie się komplementów dla latorośli, która przypomina Mao, szalenie mnie męczy i frustruje. Kończą mi się bowiem wymijające sformułowania, a wszelkie (kłamliwe) wyrazy zachwytu owocują na ogół zwiększeniem częstotliwości wysyłania „słitaśnych foteczek”. Porażka. Gorsze bywają tylko znajome z kotami.
Matko, bądź człowiekiem – kiedyś byłaś
Przed narodzinami dziecka wszystko jest proste, a poglądy na pewne sprawy są zdecydowane. Najbardziej mierzi mnie zatem, gdy z normalnych i myślących ludzi po porodzie wyrastają nieracjonalne fanatyczki. Tu oczywiście nie można ominąć kwestii szczepień, które po dacie i godzinie porodu zmieniają się często z „największych osiągnięć nauki” w „zabójcze trucizny”. Nie chcę teraz dyskutować o zasadności szczepienia dzieci (i dorosłych też), ale chciałabym być traktowana poważnie, gdy mówię, że nie spotykam się z nieszczepionymi – niezależnie od wieku. Zazwyczaj efektem takiego oświadczenia są oburzone przemowy pełne głupot z forów internetowych, anegdotycznych dowodów i ciężki foch na koniec. Cóż rzec…
Nie trzeba jednak nieszczepionych, by przypłacić znajomość z rodzicem własnym zdrowiem. Matki wykazują zdumiewającą tendencję do lekceważenia zarazków pochodzących od ich potomków i z radością rozprzestrzeniają zarazę dalej – same są często uodpornione. Wielokrotnie prosiłam moich znajomych płci obojga, by nie umawiali się ze mną, jeśli mają chore dzieci. Czasem to nawet respektowali, ale mam też koleżanki, które tak spragnione były towarzystwa dorosłych, że postanowiły potężnie zełgać w tej poważnej kwestii. One spędziły zatem radosny wieczór z plotkami i winem, a pozostali goście tydzień klęcząc nad toaletą. Dziecięcy wirus to pyszna zabawa dla każdego dorosłego!
Na wszelkie zarzuty dotyczące braku wyrozumiałości odpowiadam zawsze uczciwie – nie mogę postawić się w sytuacji matki, bo nigdy nią nie byłam. Każda matka może się jednak postawić w sytuacji swojej bezdzietnej koleżanki – bo kiedyś w końcu sama nią była. Naprawdę, nie zapominamy jakie nasze znajome były kiedyś – tym trudniej przeboleć zmianę. I nie chodzi o przesunięcie priorytetów, ale o trwałe zmiany w charakterze, które dotykają sporo matek. Być może przyjaźń i sympatia odrastają, gdy wszyscy mamy dzieci i mamy w końcu identyczne problemy. Ale zanim to nastąpi, domagam się wyrozumiałości dla mojego braku zainteresowania. Na pewno znajdzie się ktoś, kto godnie mnie i mi podobne zastąpi. A teraz już można się oburzać. Czas start!
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl