Trzepaku, wróć!
Czasami z lękiem obserwuję jak bardzo dzieciństwo mojej 5-letniej obecnie córki różni się od mojego. Dawne dziecięce luksusy stały się normą, a te nowe mają cennik, który poraża i przeraża. Jeśli nie wiesz jak bardzo, zajdź do sklepu z zabawkami i przyjrzyj się uważnie rodzicom. Ci którzy stoją jak wmurawani z rozdziawioną japą, pewnie spojrzeli właśnie na cenę...
20.06.2011 | aktual.: 20.06.2011 11:50
Czasami z lękiem obserwuję jak bardzo dzieciństwo mojej 5-letniej obecnie córki różni się od mojego. Dawne dziecięce luksusy stały się normą, a te nowe mają cennik, który poraża i przeraża. Jeśli nie wiesz jak bardzo, zajdź do sklepu z zabawkami i przyjrzyj się uważnie rodzicom. Ci którzy stoją jak wmurawani z rozdziawioną japą, pewnie spojrzeli właśnie na cenę...
Zastanawiam się wtedy czy pojęcie przepaści pokoleniowej nie nabiera właśnie nowego wymiaru? Takiego rozmiarów Rowu Mariańskiego, wypełnionego po brzegi zestawem dziecięcych marzeń pierwszej potrzeby? Wszystkie są „made in China”, najczęściej z plastiku, czasami nawet trującego.
Ty patrzysz i widzisz anorektyczną lalę z za dużą głową w stroju, w którym przenigdy nie chciałabyś zobaczyć swojej córki, bo kiecka mini i złote cekiny jakoś źle ci się kojarzą. A twoja latorośl widzi... chyba to samo. Ale jakoś inaczej. Bo ta mini i cekiny i tleniony blond to w jej oczach taki cudowny zestaw, w sam raz na spacer. Po galerii handlowej. Z koleżanką, która wprawdzie mini ma z pospolitego dżinsu, ale za to świecą jej się buty...
Czy jest szansa, żeby te dwa światy się dogadały i znalazły wspólny mianownik? Jak ktoś, kto w dzieciństwie nie miał nic, a jeśli już coś cennego zdobył, z reguły dzięki uprzejmości ciotki ze Szwecji czy wujcia handlującego w Berlinie, to wiedziało o tym całe podwórko, osiedle i agencja Reuters, ma dogadać się z kimś kto może mieć wszystko, ma z tej wielkiej puli połowę, a i tak wciąż narzeka?
Pewnych spraw jestem już pewna. Wiem, że moja córka dorastając raczej nie będzie już bawić się w podchody, dwa ognie i tym podobne gry zespołowe - bo nikt już o nich nie pamięta. Poza tym panny w tym wieku są teraz zbyt zajęte udawaniem Hannah Montana, SMS-owaniem i słuchaniem muzyki z komórki.
Podczas spacerów często mijam grupkę zombie wpatrzonych tępo w telefon, z którego dochodzi jakaś hip-hopowa melorecytacja o ciężkim życiu na blokowisku albo miłosne wycie, którego adresatem jest z reguły jakiś „sweet boy”. Ci młodsi nucą pod nosem, starsi, zblazowani słuchają w milczeniu i popalają szlugi „na Clintona”, bo mocniejsze zaciągnięcie wywołać może atak kaszlu – bardzo nie-cool. Przynajmniej jedno nigdy się nie zmienia…
Sfery, w których ja odczuwałam niedosyt (oferta telewizyjna dla dzieci bliska zeru, w kinach filmy dla najmłodszych głównie z krajów bratnich, wszelkie cole jako luksus i słodkie tabliczki, które do czekolady były tylko podobne – o czym producent informował dumnie już w nazwie) - to wszystko dla niej będzie kiedyś brzmiało jak bajka o Alicji, która trafiła do dziwacznej krainy absurdów. To mnie, oczywiście, cieszy. Jednak z drugiej strony nadmiar bodźców, dóbr i pokus sprawia, że moje dziecko, żyjące już w okresie konsumpcyjnej obfitości, odczuwa jeszcze większy niedosyt niż ja, gdy byłam w jej wieku lub odrobinę starsza.
Bo dla mnie istniało zaledwie kilka obiektów uwielbienia, które mogły zamienić życie w raj – Barbie, klocki Lego, samochody Matchbox. Ona ma ich setki i z każdą telewizyjną przerwą reklamową wciąż ich przybywa. Zwykła lalka już nie wystarczy, powinna też płakać, sikać, wołać „mama” w kilku językach UE plus suahili, robić podwójne salto i śpiewać hity Shakiry. Już nie wystarczy plastelina, to musi być lepidło o specjalnej konsystencji z zestawem plastikowych foremek, które wyprodukowano w Chinach, ale kosztują, jakby pracował nad nimi cały zastęp antwerpskich jubilerów.
Zwykła Barbie nie budzi już pożądania, to musi być Barbie tonąca w zestawach ekskluzywnych ciuchów na każdą okazję, które walają się na półkach jej w pełni wyposażonego domu, przed którym parkuje niezła fura z Kenem w środku jako gadżetem. Jak przy tej porażającej ofercie utrzymały się do dzisiaj na rynku zwykłe pluszaki, nie mam pojęcia. Może pomógł fakt, że niektóre z nich śpiewają i recytują Brzechwę.
Co więc zostało? Za ostatnią deskę ratunku, która może nas zbliżyć ku sobie, zanim na dobre podzieli nas zalew kolorowego plastiku w cenie błyskotek Bulgari, uważam przedmiot ponadczasowy i bezkonkurencyjny: trzepak.
Prosty, bezkonfliktowy, bo stojący wolno jako dobro wspólne. Nie budzi zazdrości, ale daje frajdę i sprzyja filozoficznym rozprawom, które bywa, że łagodzą obyczaje. Już kiedyś się sprawdził, niech wróci na stare śmieci i rozprawi się z komórkowymi zombie, którzy bez mp3 płynących z głośniczka czują się jak bez powietrza. Precz z tandetą, niech wraca stary, przaśny sposób na rozładowywanie energii. Jak sobie dziatwa trochę podynda i wywinie kilka fikołków, to może z głów powylatuje im kilka głupich pomysłów i zachcianek.
Niestety, trzepak, niegdyś centrum podwórkowych spotkań, na nowych osiedlach spotkał się z ostracyzmem i albo musiał wyemigrować w jakieś mało zaszczytne miejsce albo po prostu wypadł z planowania przestrzennego. Na naszym osiedlu jeszcze jeden się poniewiera, a córce huśtanie na nim sprawia nawet sporą frajdę, jednak lokalizacja tuż obok śmietnika – miejsca spotkań koneserów piwa – sprawia, że zawsze szybko się stamtąd ewakuujemy. A szkoda.
Swoją drogą, dorośli też powinni czasami trochę podyndać. Chwila do góry nogami i zaraz świat bywa bardziej znośny...
ma(kg)