Blisko ludziUsunęłam, nie żałuję

Usunęłam, nie żałuję

Aborcję zrobiła 26 kwietnia. Dokładnie pamięta tę datę, choć była przekonana, że zapomni. Nie, nie dlatego, że żałuje. Uważa po prostu, że było to najtrudniejsze doświadczenie w jej życiu. I ma żal do tych, którzy jej wtedy nie pomogli.

Usunęłam, nie żałuję
Źródło zdjęć: © 123RF
Aneta Wawrzyńczak

Aborcję zrobiła 26 kwietnia. Dokładnie pamięta tę datę, choć była przekonana, że zapomni. Nie, nie dlatego, że żałuje. Uważa po prostu, że było to najtrudniejsze doświadczenie w jej życiu. I ma żal do tych, którzy jej wtedy nie pomogli. Ewa ma 27 lat i w miarę poukładane życie. Lubi dzieci, zajmuje się nimi troskliwie, a to swojego chłopaka z poprzedniego związku kocha jak swoje.

Nie wie, czy będzie miała kiedyś własne. Obecnie pracuje jako tzw. wolny strzelec, więc raz pieniędzy jest sporo, raz nie ma ich w ogóle. Nie o to jednak chodzi. Nawet gdyby jadła ze złotych talerzy i jeździła do pracy karocą, nie mogłaby urodzić dziecka. Nie mogłaby, bo bierze lekarstwa, które poważnie uszkodziłyby płód. I nie mogłaby, bo tego po prostu nie chce.
- To nie była trudna decyzja, bo leki uszkodziłyby płód. Co nie znaczy, że mogłam prawnie dokonać aborcji w tym kraju. Musiałabym poczekać, aż stanie się coś złego... pewnie do dziewięciu miesięcy, a później urodziłabym kalekie dziecko - mówi Ewa.

12 godzin na kuchennej podłodze

Pamięta, co czuła, gdy na teście ciążowym pokazały się dwie kreski. To nie był dylemat moralny czy przerażenie. To było poczucie społecznego odrzucenia…
- Nie kształtuje mnie to, ale bardzo wpłynęło na mój światopogląd. Jak żyjesz w społeczeństwie, w którym aborcja jest nielegalna i każdy może cię ocenić, stajesz się społecznym wyrzutkiem. Nagle musisz liczyć, że ktoś ci pomoże, że ktoś ci wybaczy, że ktoś cię zrozumie - mówi Ewa.

Ma pretensje, że nie mogła dokonać aborcji w szpitalu, że nikt jej nie pomógł, że została zostawiona sama sobie. Że zrobiła aborcję na podłodze w kuchni, przez dwanaście godzin krwawiąc i wijąc się z bólu.

Kawał stali

Między wykonaniem testu ciążowego a aborcją minęło dziesięć dni. Mimo szoku i niedowierzania, Ewa nie wykluczała, że obudzi się w niej instynkt macierzyński, a wtedy donosi ciążę. - Ale co rano budziłam się z uczuciem, że mam intruza w środku, jakiś zimny, coraz bardziej ciążący mi kawał stali. Czułam, że go nie chcę i nawet rękami go sobie wydłubię - wspomina Ewa.

Niechcianą ciążę porównuje do choroby. - To jest potwornie zjadające cię, destrukcyjne uczucie. Czułam się pożerana z każdym dniem - mówi. Ewa nie miała innego wyjścia (ryzyko uszkodzenia płodu), a gdyby przestała brać leki, odbiłoby jej „jak nie wiem co”. A nawet gdyby wyjście miała, Ewa i tak usunęłaby ciążę. Prawda jest taka, że mogła poczekać, mogła odstawić leki, mogła zobaczyć, co się stanie.

- Mogłabym zaryzykować, gdybym chciała urodzić to dziecko. Ale ja miałam poczucie, że nie zrobię tego - mówi.
Od bliskich osób usłyszała: „dacie sobie radę, bo się kochacie” albo „musisz poczekać, bo może będzie dobrze”.
- Zakładając nawet, że urodziłabym zdrowe dziecko, to czy przyjdziesz i mi pomożesz w momencie, kiedy ani ja, ani mój partner nie mamy stałej pracy? - dopytuje dziś Ewa, tak samo jak dopytywała pół roku temu.

Nie licz na mnie

Zdecydowała się na aborcję farmakologiczną. Tabletki przepisała jej lekarka. Koszt: 30 złotych, sto razy mniej niż zabieg przeprowadzany pokątnie w prywatnym gabinecie lekarskim, oferującym „pełen zakres usług” czy „wywoływanie miesiączki metodą próżniową”. Takich pieniędzy Ewa nie miała („musiałabym wyciągnąć je spod ziemi”), a poza tym bała się zabiegu („nie chcę narkozy, nie chcę, żeby robił to jakiś rzeźnik”).

Podając receptę lekarka powiedziała: „jeśli zaczniesz za bardzo krwawić, jedź do szpitala, do mnie nie dzwoń”. Co znaczy „za bardzo”? „Zauważysz”. Między słowami: "nie licz na mnie".

- Nie wiedziałam, czy mogę jechać do szpitala. Co, jeśli będą mnie pytać? Powiem im: „nie wiedziałam, że jestem w ciąży, nagle poroniłam”? Na ile potrafię kłamać? I dlaczego muszę kłamać? - Ewa zadaje sobie te same pytania, co pół roku wcześniej. Z natury się nie ugina, a wtedy była jeszcze dodatkowo zdeterminowana i wściekła, więc jest pewna, że nie kłamałaby. Że powiedziałaby wprost: „należy mi się od tego cholernego kraju jakakolwiek opieka, jakiekolwiek miejsce, do którego mogę zadzwonić, jakiekolwiek miejsce, gdzie ktoś mi pomoże”.

Bo wcześniej sporo dzwoniła. Obdzwoniła wszystkie znalezione w internecie telefony zaufania. Nie odebrał nikt, jeśli nie liczyć dwóch automatycznych sekretarek, które zimnym metalicznym głosem poprosiły ją o pozostawienie wiadomości.

- Wiesz, czym w tamtym stanie było dla mnie nagranie się na sekretarkę - irytuje się. Największy stres przeżyła w aptece. Piątej z rzędu, bo w poprzednich czterech nie było przepisanego leku. Farmaceutka najpierw nie mogła się doczytać, później dopytywała, po co jej to lekarstwo. Ewa coś dukała o jakiejś infekcji, o zapaleniu stawów.

„Ostatnio coś dużo młodych kobiet na to choruje” - stwierdziła farmaceutka. I zapytała Ewę, czy wie, że leki są tak silne, że przeczyszczą nawet komin.

- Oczywiście, że się domyśliła. Miałam poczucie, że muszę się tłumaczyć. Bardzo się bałam, że nie wyda mi tego leku. Strasznie to poniżające - mówi Ewa.

Już w domu usiadła na brzegu wanny i włożyła pierwszą tabletkę. Za kilka godzin miała wziąć kolejną, później jeszcze jedną... W sumie cztery. Gdy zaczęły się skurcze i bóle, chwyciła za telefon.

Trzy tabletki

Zaczęła przeglądać książkę telefoniczną. Miała dwa wyjścia: albo ogłosi, że właśnie przeprowadza aborcję i ściągnie kogoś do opieki nad nią, albo zostanie sama, ryzykując, że wykrwawi się na śmierć.
- Nikt mi nie powiedział, że to będzie poród. Że urodzę skrzepy i krew - mówi Ewa. Najpierw obdzwoniła przyjaciółki. „Cześć, wiesz, jest taka sprawa, jestem w trakcie aborcji farmakologicznej. Przyjedziesz?”. Żadna z nich nie mogła, więc Ewa dzwoniła do kolejnych, dalszych znajomych.

Od niektórych słyszała: „przepraszam, nie mogę teraz, będę później”. Od innych: „Boże, tak mi przykro, ale czy na pewno?”. Od jeszcze innych: „to twoja sprawa, nie przyjadę”. Od jednej z koleżanek: „nie będę cię ratować, nie jestem pielęgniarką”.

Do dziś nie wie, czy niektórzy z jej znajomych nie odzywają się do niej właśnie dlatego, że dokonała aborcji. Do wszystkich, którzy nie chcieli jej pomóc, ma żal. - Wiem, że na ich miejscu zachowałabym się inaczej. Zawsze pomagałam znajomym w trudnych sytuacjach, nawet jeśli nie rozumiałam tego, co robią - wyznaje. I dodaje, że nie rozumie kobiet, które jej odmówiły.

- Ty też możesz znaleźć się w takiej sytuacji. Dlatego jak ktoś do ciebie dzwoni i mówi, że jest taka sprawa, to od razu jedziesz. Bo mnie zostały jeszcze trzy tabletki. I gdy będziesz ich potrzebowała, ja mogę ci je dać - mówi Ewa.
Tym dziewczynom, które odmówiły jej pomocy, poprzysięgła nie wybaczyć. I nie wybaczyła. Gdy po tygodniu pytały, jak się czuje, pokazywała im środkowy palec.

On pielęgniarką nie jest

Jej chłopaka nie było przy niej. Po prostu w tym momencie nie mógł, ale też Ewa nie chciała jego obecności.
- Dzisiaj myślę, że nie wiem, czy chciałam, żeby on był. To chyba byłoby wtedy trudniejsze. Nie potrzebowałam go. Nie potrzebowałam przelewać na niego mojego bólu i lęku, bo wiedziałam, że dla niego to też jest trudne - mówi. I dodaje stanowczo: Potrzebowałam pielęgniarki, a on nią nie jest!

Dzwonił więc „tylko” co pięć minut, dopytywał, jak Ewa się czuje i płakał, gdy ona płakała.
Były za to przy niej kobiety. Te, które nie bały się odmówić. W ciągu dwunastu godzin, gdy leżała na podłodze w kuchni ze skurczami porodowymi i czołgała się do łazienki, przez jej dom przewinęło się ich pięć. Najpierw przyjechały do niej dwie dalsze koleżanki. Jedna przywiozła ze sobą ciastka. Ona leżała na podłodze w kuchni, owinięta kocem i skręcająca się z bólu, a one obok niej smażyły naleśniki, śmiały się i zagadywały: co u twojego ukochanego? co w pracy? co z kasą?

- Jak na kolanach szłam do łazienki, żeby zobaczyć, czy skrzepy ze mnie wylatują, słyszałam, że one się śmieją w kuchni i było mi jakoś lżej. To jest jakaś groteska - uważa.

„Albo się wykrwawiasz, albo nie”

Na noc pojechała do przyjaciółki, bo jej ówczesna współlokatorka stwierdziła, że nie może spać z nią pod jednym dachem. Ona kiedyś bardzo chciała mieć dziecko, ale się nie udało, a Ewa dziecka nie chciała, ale wpadła.
- Nagle jesteś wrogiem wszystkich kobiet, które chciałyby mieć dzieci - stwierdza.

„Przejeżdżam obok nowego stadionu wybudowanego na Euro 2012, a w taksówce - starym mercedesie - jestem w Rumunii w latach 80. Krwawię, nie mogę zostać sama w domu na noc, jadę do przyjaciółki” - pisała niedługo później w tekście pt. „Krwawię”, który ukazał się w „Dużym Formacie”. Gdy po kilka dniach od aborcji wstała rano z łóżka, po jej nodze ciekła struga krwi. Była przerażona. W internecie wyczytała, że krwawienia mogą trwać nawet dwa tygodnie. Coś jej w głowie kołatało, że lekarka, która przepisała jej tabletki, uprzedzała o tym. Ewa nie zapamiętała tego, podobnie jak jednej trzeciej informacji, którymi lekarka ją wtedy zbombardowała.
- Trudno myśleć o powikłaniach. Po prostu cieknie z ciebie krew. Albo się wykrwawiasz, albo nie - mówi Ewa.

„Postawiłam na siebie”

A później przyszedł dzień, gdy siadła w fotelu i zaczęła po prostu wyć. - Przez cały czas byłam strasznie silna i próbowałam radzić sobie z tą sytuacją. Nie było momentu, żebym sobie odpuściła. I w końcu to ze mnie wyszło - wyznaje. Nigdy nie opowiadała się za aborcją. Właściwie to nie miała na ten temat konkretnego zdania. Teraz już ma.

- Postawiłam na siebie. Wiem, że to egoistyczne - nie urodzić dziecka, nie poświęcić się komuś innemu, wybrać to, co się ma. Ale to jest instynkt przetrwania i do tego trzeba się przyznać. Aborcja jest inwestycją w siebie. I nikt nie powinien decydować za mnie - uważa. Wcześniej myślała, że gdyby zaszła w ciążę ze swoim chłopakiem, to by urodziła. Bo kocha go ponad życie, a dziecko mogłoby ich jeszcze bardziej połączyć. Okazało się, że jest wprost przeciwnie.

- A co, jeżeli to rozbije mój związek, a mój partner jest dla mnie w tym momencie najważniejszy, chcę się nim nacieszyć a nie wpuszczać między nas kogoś trzeciego. Paradoksalnie zrobiłam to z miłości, bo wiedziałam, że to zniszczyłoby mój związek - uważa Ewa.

Sen o małym dziecku

Wie, że swoją aborcję powinna trzymać w sekrecie. Ale tego nie robi. - Czy ja zrelatywizowałam swoją moralność? Nagle w życiu zdałam sobie sprawę, że wszystko zależy od kontekstu. Dorosłam. Jako kobieta, jako człowiek. To było najważniejsze, najtrudniejsze doświadczenie. Ono zmieniło mnie w dorosłego człowieka, który już się tak szybko nie wypowiada na wiele tematów - stwierdza.

Powinna się ukrywać? Nie będzie, na przekór. Wie, że jest odpowiedzialna za to, co zrobiła, ale nie czuje się winna. Czuje się za to inna.
- Czuję się silniejsza, dlatego że postanowiłam nie zmarnować mojego życia i mojego związku. Nie jestem na tyle nierozsądną kobietą, żeby sobie zafundować dziecko w mieszkaniu i je tutaj bujać, nie mieć pieniędzy, niszczyć swój potencjał, który jest mi dany. Z tego jestem dumna, że potrafiłam podjąć trudną, ale słuszną decyzję - uważa.

Kilka razy w miesiącu śnią jej się małe dzieci. Ostatnio, że urodziła, zadzwoniła do przyjaciółki, która od niedawna jest lekarzem i powiedziała: „to jakby bobas ośmiomiesięczny, ale nie wiem, czy jest martwy czy nie”. We śnie przyjaciółka poradziła, żeby puściła dziecko - jeśli upadnie jak kłoda, to nie żyje. Ewa je puściła, dziecko upadło, nie żyło. Wrzuciła je w torbę, a później do kosza na śmieci.
Te powracające sny to nie wyrzut sumienia. Ewa uważa, że w ten sposób wracają do niej echa najtrudniejszego doświadczenia, jakie dotąd przeżyła.

- Myślę, że ludziom trudno jest czasem zrozumieć i odróżnić to, że człowiek jest odpowiedzialny za swoje czyny, ale nie ma poczucia winy i po raz drugi dokonałby tego samego. Czuję, że to się stało elementem mojego życia. To nie jest zbyt lekkie, czasem tego w ogóle nie ma, a czasem do mnie wraca - mówi Ewa.

„I tak to zrobię”

Dziwi się kobietom, które żyją w ukryciu albo anonimowo zwierzają się w internecie, że odczuwają ciężką traumę. Nie rozumie ich, a wręcz przeciwnie - obwinia je. Uważa też, że nie mają prawa czuć się skrzywdzone.

- Kompletnie nie zgadzam się na to, żeby z kobiet robić ofiary. Jeśli czujesz się ofiarą swoich własnych trudnych decyzji, to jesteś ofiarą siebie samej. Nie znoszę tchórzostwa - deklaruje Ewa. I dodaje: Przez takie kobiety o wiele łatwiej jest w tym kraju nie legalizować aborcji.
Kiedyś wymyśliła plakat: zdjęcie zwyczajnej kobiety i podpis: „I tak to zrobię”.

- To jest sedno. Nie to, że jestem biedną kobietą, której nie stać, by zrobić aborcję. Jak jestem zdeterminowana, żeby nie mieć dziecka, to je usunę. Nawet polityka nie zmusi mnie do tego, żeby tego nie zrobić - mówi.

Drugi Mickiewicz?

O trwającej debacie na temat zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej wypowiada się dobitnie. - Mnie ta dyskusja, czy to jest dziecko czy zarodek, nie interesuje. Jeden powie, że zabiłam dziecko, inny że usunęłam zarodek. Ja nie czuję różnicy. Nie obciąża mnie to bardziej, jeśli ktoś powie, że zabiłam człowieka, bo jakich rozmiarów on jest, każdy wie. Ale na pewno zabiłam potencjał człowieka.

W jednym z pierwszych komentarzy, jaki pojawił się pod tekstem „Krwawię”, ktoś pisał, że współczuje jej oraz nienarodzonemu dziecku. Bo mogło okazać się drugim Mickiewiczem.

- Ja sobie pomyślałam: czy świat zniósłby kolejnego Mickiewicza? Ja nie mogłam wytrzymać tego, że to czytam. Może chcesz wychować tego Mickiewicza - pyta Ewa.
Wyjaśnia też, że nie znosi, jak ktoś nie potrafi się przyznać, że zrobił coś, co jest społecznie ambiwalentne. - Czuję się napiętnowana. To jest konsekwencja, jaką ponoszę w kraju, w którym żyję. Mam też związane z tym refleksje i powinnam mieć, dlatego że jestem za to odpowiedzialna - uważa.

Aneta Wawrzyńczak/(kg)

POLECAMY:

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (305)