Weszła w posiadanie 150‑letniego naszyjnika. "Kiedyś przekażę go mojej córce"
Przekazywana z pokolenia na pokolenie bądź mająca szczególne znaczenie dla swojego właściciela. Biżuteria z historią to prawdziwy skarb, którym mogą pochwalić się nasze rozmówczynie. Weronika kilka lat temu otrzymała od cioci naszyjnik z turkusów, który ma już ok. 150 lat. - Jako wielbicielka biżuterii muszę przyznać, że od razu wpadł mi w oko - przyznaje.
04.01.2023 | aktual.: 16.03.2023 13:35
- Kilka lat temu weszłam w posiadanie naszyjnika z turkusów, który ma prawdopodobnie ok. 150 lat. Wszystko zaczęło się od mojej cioci, która jako młoda dziewczyna, szukająca pracy, trafiła do rodziny arystokratów. Pomagała im przy prowadzeniu domu, ale szybko zaczęli traktować ją jak swoją własną córkę. I tak ciocia otrzymała w prezencie jeden z naszyjników, z prawdziwych turkusów, należący do "pani domu" - opowiada Weronika.
"Tchnęłam w niego drugie życie"
Weronika w rozmowie z WP Kobieta nie ukrywa, że naszyjnik, który często widziała na szyi cioci, od razu wpadł jej w oko. Po wielu latach ona sama stała się jego właścicielką.
- Ciocia nosiła ten naszyjnik przez wiele lat, aż w końcu się zerwał. Kiedyś, przeglądając razem jej biżuterię - która swoją drogą jest przepiękną kolekcją, bo ciocia posiada także inne "skarby", natrafiłyśmy właśnie na niego. Jako wielbicielka biżuterii muszę przyznać, że od razu wpadł mi w oko, więc ciocia mi go podarowała - zdradza także Weronika.
150-letni naszyjnik z turkusów musiał jednak poleżeć również w szkatułce Weroniki, która przez kilka lat trzymała go w takim stanie, w jakim go otrzymała - zepsutym.
- Wszystko ułożyło się tak, że kilka lat później moja sąsiadka poleciła mi swoją przyjaciółkę, która zajmuje się tworzeniem i naprawą biżuterii. Postanowiłam więc tchnąć w naszyjnik drugie życie, pozostawiając go z wyglądu praktycznie takim samym. Aby go naprawić, dodano pomiędzy turkusami srebrne kuleczki - tłumaczy w rozmowie.
Weronika przyznaje, że naszyjnik ma dla niej wyjątkowe znaczenie. Ona sama nosi go rzadko kiedy, ale wie, że przekaże go kiedyś swojej córce. A ona - kolejnemu pokoleniu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Kawałek stłuczki czekał ponad trzy lata"
Magdalena Ziółkowska jest założycielką firmy "Biżuteria z talerzy". Każdy jej projekt - kolczyki, pierścionek czy naszyjnik - ma swoją własną historię. Wiążą się one z kawałkami wspomnianych talerzy, z których artystka tworzy prawdziwe dzieła sztuki.
- Wszystko zaczęło się w 2007 roku. Studiowałam na Wydziale Rzeźby Akademii Sztuk Pięknych i miałam do czynienia z wieloma technikami. Stawiałam też swoje pierwsze kroki w pracowni jubilerskiej - opowiada Magdalena w rozmowie z WP Kobieta.
- Któregoś dnia znalazłam przypadkiem w ziemi fragmenty starej porcelany i... inspiracja przyszła sama - wiedziałam, że muszę zrobić z nich kolczyki. Tak powstała moja pierwsza praca, który była jednym z wielu studenckich projektów. Chwilę później odkryłam jak różnorodna jest ta technika i jak duże daje możliwości - opowiada.
Zobacz także: Jak dbać o biżuterię, żeby służyła przez długie lata?
Każdy kawałek, który znajduje się w projektach Magdaleny ma swoją własną historię.
- Bardzo często otrzymuję pytania: "Skąd bierzesz te talerze?". A ja po prostu na nie trafiam. Niektóre kawałki muszą jednak najpierw poleżeć w mojej pracowni, np. trzy lata, zanim coś z nich zrobię. Tak było m.in. z jednym z naszyjników. W sierpniu 2019 roku znalazłam na terenie Stoczni Gdańskiej wdeptane w ziemię kawałki stłuczki z niebieskim wzorkiem. Naszyjnik z ich dodatkiem wykonałam dopiero kilka miesięcy temu - mówi.
"Wierzę, że przynosi mi szczęście"
Okazuje się jednak, że biżuteria z historią nie zawsze związana jest tylko z jej przeszłością. Czasem pod "historią" kryją się również osoby, które ją wykonały. Nie zawsze są to projektanci i biżuteryjni specjaliści, ale też ci, którzy musieli wykonać niewyobrażalnie ciężką pracę. O kim mowa? O osobach z niepełnosprawnościami.
Ania podzieliła się w rozmowie z WP Kobieta historią swojej bransoletki ze srebrnymi kuleczkami na czerwonym sznurku. Jak wiadomo, według wierzeń, taka bransoletka już sama w sobie ma chronić przed złem oraz ludźmi, którzy patrzą na nas w nieprzychylny sposób i nie życzą nam dobrze. Ma dodawać także energii i siły. Są jednak dwa warunki - musi zawiązać ją osoba, której ufamy, a wiązanie zakończyć siedmioma supełkami (jeżeli, jak na poniższym zdjęciu, nie posiada własnego zakończenia - tutaj kuleczek).
Zobacz także: Czerwona bransoletka – barwny akcent do stylizacji na każdą okazję. Wiemy, z czym będzie wyglądać najlepiej!
U Ani, oprócz tych dwóch, ważnych wymogów, jest jeszcze coś znacznie ważniejszego. Jej bransoletkę na sznurku wykonały osoby z niepełnosprawnością, a konkretnie niewidome.
- Trzy lata temu na uczelni, na którą uczęszczała wówczas moja córka, zorganizowano mały jarmark świąteczny. Magda (córka Ani - przyp. red.) kupiła wtedy na nim dwie bransoletki na czerwonym sznurku - jedną dla siebie, a drugą dla mnie. W rozmowie ze sprzedającymi okazało się, że obie są wykonane przez osoby z niepełnosprawnością. W tym przypadku niewidome - ujawnia Ania.
- Jedną kwestią jest to, że bransoletka jest na mojej ręce do dziś i ma dla mnie ogromne znaczenie, bo wierzę, że przynosi mi szczęście. Drugą, że z racji mojego zawodu, a jestem fizjoterapeutką, wiem, ile pracy, zaangażowania i serca jest w tym małym przedmiocie. Dla osób z niepełnosprawnością wykonanie takiej rzeczy wiąże się z wielkim wysiłkiem. Dla nas, osób widzących, niewyobrażalnym - podsumowuje w rozmowie.
Aleksandra Lewandowska, dziennikarka Wirtualnej Polski
Zapraszamy na grupę FB - #Samodbałość. To tu będziemy informować na bieżąco o wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.