Wielkie „ziu”
Jadźka uwielbia wszelkiego rodzaju ślizgawki. Dziecko ma jedno określenie dla rozkosznego przesuwania się z góry na dół. To po prostu „ziu”.
Jadźka uwielbia wszelkiego rodzaju ślizgawki. W lecie trudno było przejść obok placu dla dzieci i nie posadzić jej z dwadzieścia razy pod rząd na szczycie wysokiej zjeżdżalni. Dziecko ma jedno określenie dla rozkosznego przesuwania się z góry na dół. To po prostu „ziu”.
Jaga swoim sokolim okiem wypatrzy każde „ziu” w mieście i żadnemu nie przepuści. Poza tym ma tylu idoli, którzy wytyczają jej standardy! „Ziu” robi Adam Małysz w telewizji i panowie w slalomie gigancie i wszelkich innych zjazdach łącznie z bobslejami. Na razie miłość do ślizgawek została jej dramatycznie odebrana przez okrutną zimę. Koniec z placami zabaw i zimnymi metalowymi zjeżdżalniami. Iga jeszcze nie wie, że jej wielkie „ziu” dopiero się zacznie. Jeszcze tylko zakup pierwszych sanek i mała decyzja matki natury w sprawie zaśnieżenia i przygodę z prawdziwym zjeżdżaniem czas przyjdzie rozpocząć.
Na razie jednak jesteśmy w okresie przejściowym. Nasza Jaga i z tą posuchą doskonale sobie poradziła. Jak? Mieszkamy dwieście metrów od jednego z centrum handlowych. Chcąc czy nie chcąc czasami tam wpadamy, aby poczynić potrzebne zakupy w jednym miejscu. Jadźka nie lubi chodzić po sklepach (kto lubi?), ale do Galerii Batyckiej wyrywa się pierwsza. Nie interesują jej sklepy z zabawkami, nowe ciuszki ani kąciki dla dzieci, w których można taplać się w kolorowych piłkach. Iga ciągnie do centrum handlu, aby pojeździć na ruchomych schodach. Bo dla niej centrum to wielki plac zabaw w zastępstwie tego letniego, z drabinkami, „bujawkami” i przede wszystkim wieloma „ziu”.
Wychowankom PRL-u trudno było cieszyć się ruchomymi schodami. W Trójmieście, gdzie mieszkamy, za czasów mojego dzieciństwa nie było ich zbyt wiele, jeśli w ogóle były. Pierwszą przygodę na ruchomych schodach przeżyłam będąc z rodzicami w Warszawie. Do dzisiaj pamiętam podniecenie, jakie towarzyszyło wstępowaniu na tę pędzącą machinę. Radość mieszała mi się ze strachem, że zaraz schody utną mi nogę, jeśli tylko dobrze nie wceluję i nie ustawię się zgodnie z wszelkimi zaleceniami rodziców. Jadźka natomiast radzi sobie na wielkim „ziu” świetnie. Grzecznie daje rączkę, robi krok i uśmiechnięta jedzie z nami na górę. A potem w dół. A potem znowu na górę. Zmieniamy potem schody na te w innej części centrum, bo po jakimś czasie panie sprzedawczynie ze sklepów dziwnie na nas patrzą. Poza tym niechcący hamujemy nieco ruch. Ale co tam. Zróbcie miejsce, jedzie Jadźka!
Ogromny sklep ma jeszcze jeden atut - wózki na zakupy w kształcie samochodów. Jadźka zobaczyła kiedyś inne dziecko pchane przez rodziców w takim wehikule i stanowczo zażądała podobnej atrakcji. Wprawdzie za żadne skarby nie chciała potem w tym siedzieć, za to wolała pchać, więc uznaliśmy jej prośbę za zwykłą fanaberię i następnym razem nie było mowy o samochodzie. Za każdym razem jednak trzeba jej zgrabnie wytłumaczyć, że nasz osobisty samochód jest o niebo lepszy od takiego centrum handlowego. Jakoś się nie skarży. A przynajmniej nie za długo.
Dla tych, których dzieci są maniakami ślizgawek, polecam nasz wypróbowany, domowy, rodzinny sposób na „ziu”. Siadamy na kanapie, ciało wyprostowujemy pod kątem dziewięćdziesięciu stopni do podłoża, tak że z poważnego rodzica przekształcamy się w wielofunkcyjną ślizgawkę, następnie kładziemy sobie dziecko na piersiach (tyłem lub przodem zależnie do upodobania) i spychamy ją z siebie jak ze zjeżdżalni. To działa. Proste, za darmo i uniwersalne. A Jadźka ma swój zjazd. Ponieważ jednak jest lekko męczące, szczególnie za dwudziestym którymś razem, powoli zastanawiamy się nad łóżkiem ze zjeżdżalnią. Jak tylko podrośnie na tyle, że będzie mogła spać bez zbytnich zabezpieczeń w postaci krat w łóżku, trzeba będzie skombinować jakieś podwyższone łoże, z którego można się ześlizgnąć. Wtedy nie trzeba będzie łazić do tej Galerii Bałtyckiej. A na razie – śniegu przybywaj!