Wojna domowa. Syn przeciwko ojcu, synowa na przekór teściowej
Mała wieś pod Łowiczem, około 300 mieszkańców. Tu ludzie wiedzą o sobie wszystko. Kto jaki ciągnik kupił, kto do kogo na wódkę chodzi i kto za ile sprzedał pomidory na rynku. Wiedzą też o dramatach, jakie rozgrywają się za szczelnie zamkniętymi drzwiami. A wszystko kręci się wokół jednego tematu – ziemi.
Pan Jacek podkreśla, że na wsi się urodził, wychował, zarobił pierwsze pieniądze i tu zostanie pochowany. Ma już swoje lata, przeżył końcówkę drugiej wojny światowej, komunizm, a nawet rozbiór Stadionu Dziesięciolecia. Ale jednego nie może znieść. – Niczego w życiu tak nie żałuję jak oddania swojej ziemi synowi – mówi ze łzami w oczach.
75-latek swoje 50 ha gospodarstwo sprawiedliwie podzielił między dzieci. Każde otrzymało "swoją działkę". Najwięcej jednak dostał jego pierworodny. – Lata już były nie te, żeby nadal w polu robić. Zresztą to już nie czas na nasze rządy, tu młodych trzeba – opowiada. Pan Jacek kilkanaście lat wcześniej owdowiał i liczył, że do śmierci zostanie przy dzieciach. Niedługo po tym, jak jego najstarszy syn się ożenił, mężczyzna przepisał na niego swoje gospodarstwo. – Dla siebie nie zostawiłem nic, bo przecie nie pomyślałem, że kiedyś będę musiał walczyć o swój własny kąt – mówi, biorąc łyk herbaty. Z dwóch torebek – zawsze tak robi.
Jak tylko syn otrzymał akt własności, zaczął traktować ojca jak intruza. Zabraniał mu wchodzić do garażu, używać sprzętów i doglądać trzody. – Ja pomóc chciałem, może głupio, bo może jestem głupi, ale jak ojciec synowi. Ja z miłości to chciałem, a zostałem sam jak pies – relacjonuje. – Dziś moi wnuczkowie nawet na mnie "dziadku" nie mówią, tylko "e, ty". No powiedz, czy to tak wypada? – pyta z ogromnym smutkiem w głosie.
Zbliża się Boże Narodzenie, czyli szczególny czas dla rodzin. Nie dla pana Jacka, on ostatnie święta wspomina jako te najgorsze w życiu. – Nawet opłatkiem się nie przyszli podzielić, a przecie w jednym domu mieszkamy, a ja tu sam, serce się rwie, ale prosić się nie będę – mówi z rozżaleniem.
Dziś ma jedną refleksję na temat swojego losu. – Może to ci młodzi są tacy niewdzięczni, a może tylko mój. Ale mówi się "z rodziną najlepiej na zdjęciu" i to jest święta prawda – podsumowuje.
"Mówi, że mamy się nie wtrącać, bo to już nie nasze"
Z podobnego założenia wychodzi Grażyna, która doświadcza terroru ze strony synowej. Grażyna ma 62 lata i trójkę dzieci. Dwie córki poszły mieszkać do miasta, na gospodarstwie został syn. – Córki dostały działki pod budowę domu, a syn gospodarkę i wszystkie nasze sady. Co by nie marniało, bo ja z mężem już na emeryturze – tłumaczy kobieta.
Dramat w ich domu zaczął się tuż po ślubie syna. Jego żoną została dziewczyna, która o roli wiedziała tyle, co z programu "Rolnik szuka żony". – Jej to się chyba wydaje, że wszystko samo się zrobi. Że jak się wsadzi, to samo urośnie i pieniądz będzie, a rola to ciężki kawałek chleba – mówi zdenerwowana Grażyna.
Nerwowo ściskając ścierkę w dłoni opowiada o tym, jak się czuje, mieszkając razem z synową. – Serce się kraje, jak widzę te nasze sady, zapuszczone, ale nie to jest najgorsze – zaczyna.
– Mnie i męża najbardziej boli to, że czujemy się jak złodzieje we własnym domu. Ona potrafi wyliczać, ile rzeczy bierzemy z lodówki i czy to na pewno nie ich. Z renty podbierają pieniądze, bo przecież za wodę sami płacić nie będą, a my im wszystko oddaliśmy. Synowa jawnie buntuje syna przeciwko nam. Mówi, że mamy się nie wtrącać, bo to już nie nasze. Że nawet wjazd na podwórze jest jej. Raz nawet mi ścierki ze sznurka wyrzuciła, bo to jej suszarka – opisuje.
Emerytka nie jest rodowitą mieszkanką wsi. Przeprowadziła się dopiero po ślubie. – Stale jej argumentem jest to, że ja nie miejscowa, że też tu przyszłam, to nie mam się co rządzić. Ale to ja kark zginałam tu przez tyle lat, żeby chociaż dachy połatać, a tu zero wdzięczności – mówi półszeptem, jakby ktoś podsłuchiwał.
– Wiesz Kasia, mój syn to dobry chłop, pracowity, tylko zakochany, a ona tak nim pomiata. Do miasta na zakupy codziennie jeździ, pełne torby ciuchów, a węgla na zimę nie ma za co kupić. I wtedy jak trwoga to do nas, ale "dzień dobry" odpowiedzieć nie umie, obiadem poczęstować albo uszanować człowieka też nie – wylicza kobieta.
62-latka potrafi zadbać o siebie i swoją rodzinę. Nie martwi się o swoją przyszłość, ma jednak żal do synowej. – Ja mam jeszcze córki i wiem, że na syna też mogę liczyć. Będzie ktoś, kto poda mi szklankę wody na stare lata. Mam cichą nadzieję, może to nieludzkie, ale żeby kiedy ją ktoś tak potraktował, żeby zrozumiała, że człowiek nie może być człowiekowi wilkiem – puentuje, choć słowa więzną jej w gardle.
Przepisy prawa
Takich historii na polskich wsiach, ale też w miastach i miasteczkach jest niemało. Rodziców często zaślepia miłość, czasem strach, że na stare lata nie dostaną od nikogo przysłowiowej szklanki wody. Dzieci jak to dzieci – żyją swoim życiem. Nie zawsze takim, jakie podoba się ich rodzicom. O konflikt nietrudno.
Pan Jacek i pani Grażyna chcieli dla swoich dzieci jak najlepiej. Niestety podejmując ważne życiowe decyzje nie zadbali o siebie. Warto wiedzieć, że rodzice, którzy chcą przepisać ziemię swoim dzieciom, mają do wyboru trzy opcje: umowę darowizny, umowę dożywocia lub testament (pisemny lub ustny przy świadkach). Każda z nich niesie ze sobą inne konsekwencje.
Celem darowizny jest nieodpłatne wzbogacenie po stronie obdarowanego i kosztem majątku darczyńcy (rodziców).
Jeśli rodzice zechcą skorzystać z umowy dożywocia, obdarowane nieruchomością dziecko będzie zobowiązane do określonych świadczeń na rzecz osoby, która przepisała nieruchomość.
W przypadku gdy spadkodawca nie chce zdawać się na przepisy spadkowe lub gdy jego wolą jest podział majątku w inny sposób, niż stanowi prawo, wtedy ma do dyspozycji testament.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl