Wojna mam
Macierzyństwo to dosyć specyficzny zawód. Chyba praca w żadnej korporacji, gdzie wyścig szczurów jest na porządku dziennym, nie wpędza w takie kompleksy, frustracje i załamania nerwowe. Bo i konkurencja na tym polu jest najsilniejsza.
Macierzyństwo to dosyć specyficzny zawód. Chyba praca w żadnej korporacji, gdzie wyścig szczurów jest na porządku dziennym, nie wpędza w takie kompleksy, frustracje i załamania nerwowe. Bo i konkurencja na tym polu jest najsilniejsza. W końcu nikt ci tak nie dokopie, jak druga mama. W wyścigu o tytuł tej naj (najbardziej ekologicznej, najbardziej wyrozumialej, najukochańszej, najbardziej wymagającej, ambitnej, wytrwałej...) potrafimy stosować chwyty zdecydowanie poniżej pasa, być wścibskie, przemądrzałe, zawistne. Same sobie robimy pod górkę, nie wiadomo po jaką cholerę.
„A pani karmiła piersią do kiedy?” to jedno z pytań kontrolnych, które sprawdzają twoje kwalifikacje macierzyńskie. „Tylko 3 miesiące, bo szybko wróciłam do pracy, nie chciałam zamienić się w kurę domową” słychać ostrą odpowiedź z drugiego obozu. Nie ma nic pomiędzy, jest tylko dzielna matka karmiąca-niedosypiająca i matka ambitna-pracująca.
Chcąc nie chcąc często same wpychamy siebie nawzajem w role stereotypowe i z radością mościmy sobie w nich gniazdka na długie lata. A kiedy budzimy się z letargu, bo gniazdko coś uwiera, to zamiast z niego się wygramolić, próbujemy wciągnąć do niego każdego, kto prowadzi inny tryb życia. Niewiele znam mam, które nie uległy tej pokusie i nie próbowały „nawracać” innych lub w skrytości ducha nie napawały się poczuciem wyższości, bo... (i tu proszę wpisać sobie własne zasługi, które uważamy za wielkie osiągnięcie dające nam przewagę w wyścigu o tytuł matki roku).
Sama popełniłam ten grzech wielokrotnie. I chociaż duma z własnych dzieci jest czymś zrozumiałym, to używanie jej, żeby pogrążyć jakąś inną mamuśkę, co to piersią nie karmiła, rodziła przez cesarkę, a dziecko się jej nigdy nie słucha i zawsze robi obciach w sklepie urządzając sceny dantejskie przy lodówce ze słodyczami - to już nadużycie.
Proszę czasami przysłuchać się tym mimochodem rzucanym uwagom na placach zabaw, przy piaskownicy, w poczekalni przychodni dziecięcej, na forach internetowych dla rodziców - wszędzie, gdzie dochodzi do wysokiego stężenia liczby mam na metr kwadratowy.
„Moje dziecko nie zna napojów gazowanych, w domu jest tylko woda, mała nie chce pić nic innego”.
„Córka nigdy nie raczkowała, od razu zaczęła chodzić”.
„A nasz misiek to zaczął mówić, jak miał 1,5 roku, od razu pełnymi zdaniami”.
„Przestałam kupować pieluchy po 18 miesiącach – synek szybko zaczął siadać na nocnik”.
„Nie rozumiem narzekań na ten bunt dwulatka. Moje dzieci NIGDY nie urządzają mi scen, ale to pewnie kwestia podejścia”.
Bla, bla bla, kolejne opowieści fantastycznej treści wylatują chmarami z ust mam zachwyconych nie tyle umiejętnościami swych dzieci, co faktem, że to one są za nie odpowiedzialne. Trwa licytacja ciężkostrawna dla postronnego obserwatora, trochę upokarzająca dla co niektórych uczestniczek.
Do dzisiaj nie wiem po co my to sobie robimy. Dla sportu? Z przyzwyczajenia? Macierzyńskiej nudy, co czasem jak dopadnie, to człowiekowi wyć się chce, bo ten odcinek „Krecika” oglądał już z dwadzieścia razy? Bo coś robić trzeba?
Jakoś ogólnie pojmowane prawa kobiet są nam bliskie, ale prawa do bycia mamą inną niż my nie zawsze udzielamy. A szkoda. Wszystko byłoby wtedy łatwiejsze. A czasami ciężka codzienność bardziej znośna.