Wszyscy jesteśmy zazdrośnikami
Chorobliwa zazdrość to rodzaj pętli, która stopniowo się zaciska. Bo zazdrość pociąga za sobą wstyd, że jestem niekochana, ten z kolei powoduje jeszcze większą zazdrość. Wstyd jest dodatkowo zasilany przez niskie poczucie własnej wartości.
02.06.2014 | aktual.: 04.06.2014 14:33
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Chorobliwa zazdrość to rodzaj pętli, która stopniowo się zaciska. Bo zazdrość pociąga za sobą wstyd, że jestem niekochana, ten z kolei powoduje jeszcze większą zazdrość. Wstyd jest dodatkowo zasilany przez niskie poczucie własnej wartości.
Wszyscy jesteśmy zazdrośnikami. Tylko nie wszyscy chcemy się do tego przyznać. Każdy kiedyś pobił się o zabawkę, pokłócił o chłopaka czy poczuł się wykluczony z jakiejś relacji. – Znacznie gorsze od samej zazdrości jest udawanie, że jest nam obca – mówi psycholog Danuta Golec.
Paskudne uczucie ta zazdrość. Podobnie jak jej wyższy, wredniejszy stopień – zawiść.
Tu panią zaskoczę, ale zawiść jest tak naprawdę niższym i wcześniejszym stopniem zazdrości. Pani pomyłka jest typowa, bo oba słowa bywają używane zamiennie, a nie do końca oznaczają to samo uczucie. Zawiść jest bardziej prosta, bardziej prymitywna i rozwojowo wcześniejsza. Człowiek odczuwający zawiść jest nieszczęśliwy z tego powodu, że ktoś ma coś, co on też by chciał mieć. Czasem do tego dołącza się pragnienie, by ten ktoś nie miał danej rzeczy lub cechy. To, co różni zawiść od zazdrości to fakt, że pojawia się w relacjach dwuosobowych, czyli: ja kontra ktoś jeszcze. Zawiść łączy poczucie nieszczęścia i niesprawiedliwości z niechęcią do danej osoby, nie dlatego, że jest zła, ale właśnie dlatego, że jest dobra, bo coś ma.
Ale czy z tej zawiści pragniemy także, by los lub ktoś inny tej znienawidzonej osobie odebrał jej cenną rzecz lub cechę?
Niekoniecznie. To już zależy od stopnia zaawansowania tego stanu. Zawiść może bowiem występować w wymiarze normalnym, ale też bardzo nasilonym, czyli patologicznym. Wtedy możemy nawet chcieć, by wspomnianej osobie stała się krzywda. Mówimy tu o stanie normalnym dlatego, że uczucia takie jak zawiść, zazdrość, ale też wstyd czy chciwość są „w wyposażeniu“ każdego człowieka. Rodzimy się z predyspozycją do ich odczuwania. To zupełnie normalne i powiedziałabym nawet – potrzebne, dopóki nie przekroczy pewnych granic, czyli nie zacznie szkodzić nam lub innym osobom.
Czym w takim razie wyróżnia się zazdrość?
To złożony stan psychiczny, który składa się z kilku czynników. Po pierwsze, odczuwamy coś w rodzaju lęku, podejrzliwości lub strachu, że albo już straciliśmy albo dopiero stracimy kogoś bliskiego (to zawsze dotyczy osoby) na rzecz kogoś innego. Po drugie towarzyszy temu poczucie bycia gorszym, bo skoro kogoś straciłam, to pewnie nie wszystko jest ze mną w porządku, jestem gorsza. Trzeci komponent to nienawiść do rywala. W odróżnieniu od zawiści w zazdrości występuje bowiem relacja trójosobowa. Pod tym względem zazdrość jest rozwojowo wyższa od zawiści. W rozwoju człowieka najpierw dochodzi do relacji dwuosobowej: matka-dziecko, kiedy pojawia się zawiść dziecka o rzeczy, które ma matka (np. mleko), a potem do relacji trójosobowej, kiedy wyraźniej zaakcentowuje się rola ojca i dziecko robi się zazdrosne o wykluczenie z relacji, jaką zaczyna dostrzegać między matką a ojcem.
Ale oba uczucia też wiele łączy.
Owszem, na przykład to, że w późniejszym, dorosłym życiu, oba uczucia nigdy nie są wywołane tylko bieżącą sytuacją. Zawsze aktywują coś z przeszłości. I w zależności od tego, jak bardzo traumatyczne było to, co się zdarzyło dawno temu, różnie radzimy sobie z pojawiającym się uczuciem. Jedni, widząc kogoś, kto pruje przez miasto superdrogim samochodem, pomyślą: „ale świetne auto“, inni: „na pewno je ukradł“, a jeszcze inni: „kurde, też sobie kiedyś takie kupię”. Są też tacy, u których może pojawić się chęć do zniszczenia nowego auta. I ten stopień zawiści jest najbardziej destrukcyjny.
Ale zawiść może być też konstruktywna?
Melanie Klein, XX-wieczna psychoanalityczka, twierdziła wręcz, że oba uczucia są warunkiem rozwoju, jeśli nawet nie przeżycia gatunku. Jej zdaniem dziecko rodzi się z potencjałem do odczuwania zawiści, bo samo z siebie nie ma mnóstwa rzeczy. Matka ma wszelkie dobra, ono nie ma nic. Dlatego umiejętność skonstatowania: ona ma coś, co ja też chcę mieć, jest gwarantem jego przeżycia. Klein mówi, że w zależności od cechy, którą nazywa zachłannością, ta dziecięca naturalna zawiść może przyjąć formy dopuszczalne lub patologiczne.
Zachłanność to taki rodzaj apetytu, który przekracza możliwość konsumpcji. Czyli nawet jeśli jestem najedzona, to i tak chcę więcej, chcę zabrać. Dziecko ma małą zdolność do tolerowania frustracji z powodu tego, że czegoś nie ma, a za tym idzie właśnie wspomniana zachłanność. Którą zresztą bardzo propaguje nasza kultura. Więc mamy wrodzoną skłonność plus podbicie kultury, a jeśli do tego dojdą jeszcze specyficzne warunki, w których dziecko się wychowywało, czyli atmosfera deficytu albo deprywacji, która podsyca jego głód, to w dorosłym życiu u takiej osoby może wytworzyć się gigantyczna zawiść, której nic nie potrafi nakarmić, i która, mimo że ma wiele, ciągle nienawidzi tych, którzy mają od niej więcej.
Czy podobnie może się stać z zazdrością? W zależności od wychowania i predyspozycji możemy odczuwać zazdrość niewspółmierną do rzeczywistości?
Zazdrość także może być odczuwana w stopniu normalnym lub patologicznym. Skupmy się może najpierw na tej pierwszej. Badacze ewolucji są zgodni: osobniki nieodczuwające zazdrości nie są naszymi przodkami. Dobór naturalny preferował zazdrośników, bo byli oni skuteczniejsi w podtrzymywaniu gatunku. Przy czym mężczyźni i kobiety mieli w tym trochę odmienne interesy. Samiec, żeby przekazać swoje geny, musi mieć przekonanie, że samica jest mu wierna. Dlatego – jak twierdzą ewolucjoniści – mężczyźni są zazdrośni o seks. Kobiety nie mają raczej wątpliwości co do tego, czy dziecko jest ich, dlatego one są bardziej zazdrosne o więź i bezpieczeństwo emocjonalne. Bo jeśli ojciec dziecka nawiąże relację z inną kobietą, to matka dziecka straci żywiciela i opiekuna, a jej potomstwo może nie przetrwać.
Przymus przekazywania własnych genów sprawił, że w człowieku rozwijały się różne zachowania. W przypadku mężczyzn była to zazdrość seksualna i pilnowanie swojej samicy, jak też rozwiązłość, czyli pęd do zapładniania wielu samic. Oba wzorce pozostają zresztą ze sobą w sprzeczności, bo z jednej strony natura pcha samca do rozwiązłości, a z drugiej – do stabilizacji, bo bez jego opieki potomstwo nie przetrwa. Z kolei kobiety mają inny interes: muszą znaleźć dobrego dawcę genów i dobrego opiekuna dla potomstwa. Problem polega na tym, że nie zawsze jest to ta sama osoba. Na tym polega dość powszechny fenomen związków, w których mężczyźni – najczęściej nie zdając sobie z tego sprawy – wychowują nie swoje dzieci. Jest teoria, która mówi, że ewolucyjne – zgodnie z własnym interesem – mężczyźni wykształcili w sobie umiejętność oszukiwania, a kobiety – także we własnym interesie – umiejętność wychwytywania oszustwa. I tak pogrywamy ze sobą od zawsze.
Czyli fala emocji, jaka pojawia się w nas na widok partnera zatopionego w rozmowie z atrakcyjną kobietą, jest pewnego rodzaju spadkiem po przodkach?
Tak, jest automatyzmem, czymś poza rozumem. Ogarniają nas wtedy tzw. emocje gada, bardzo pierwotne. Współczesna kultura mówi dużo o tym, że partnerzy powinni dawać sobie przestrzeń, być dla siebie wyrozumiali, tolerancyjni, ale jak przyjdzie co do czego, okazuje się, że nie panujemy nad sobą. I mimo że uważamy się za ludzi światłych i wykształconych, potrafimy urządzić niezłą scenę zazdrości. Ale geny to jedno. Do tego dochodzą jeszcze nasze doświadczenia, bardziej lub mniej uświadomione. Chociażby z dzieciństwa. Jeśli rodzice wychowują dziecko – niezależnie od tego, czy ma rodzeństwo czy nie – jakby było królem, to może mu być potem trudno poradzić sobie z zazdrością. Pierwszym swoistym treningiem w tej kwestii jest rozwiązanie konfliktu edypalnego, drugim – socjalizacja, czyli moment kiedy dziecko idzie do przedszkola czy szkoły. Tam ma szanse nauczyć się radzić sobie z rywalizacją między rówieśnikami w niedestrukcyjny sposób. W zależności od tego, jak oswoi zazdrość we wczesnym dzieciństwie, wytworzy się
w nim schemat: destrukcyjny lub konstruktywny. I nie da się tego obejść.
Można powiedzieć, że samo życie robi nam egzaminy z trudnych emocji…
Jestem zwolenniczką takiego podejścia, że cierpienie, złość, smutek i zazdrość są częścią naszego życia. Zrozumienie ich mechanizmów może spowodować, że nauczymy się sobie z nimi radzić, ale nie, że przestaniemy je odczuwać. Stąd mój sprzeciw wobec takich nurtów psychoterapii czy coachingu, które obiecują udoskonalenie człowieka i uwolnienie go od złych emocji. To jest po prostu niewykonalne.
Czyli nie można nie odczuwać zazdrości? Osiągnąć taki stan oświecenia, że to uczucie będzie nam kompletnie obce?
Były takie eksperymenty, ale wszystkie zakończyły się niepowodzeniem. To naiwna wiara w to, że można stworzyć świat, w którym będziemy wolni od czegoś, co nas pozostawia z poczuciem niewygody. Nikt się nie czuje przecież dobrze po napadzie zazdrości, tak jakby się trochę ubłocił. Ale bardziej szkodliwe niż odczuwanie zazdrości, które – jeśli trzyma się w normie, jest naturalne i zdrowe – jest udawanie, że to uczucie jest nam obce. Trzeba zrozumieć, że wierność ma sens tylko w obliczu pokus.
Jeżeli ktoś uważa, że jego takie pokusy nie dotyczą, to stosuje mechanizm zwany zaprzeczeniem. Bo pokusy się pojawiają i będa pojawiać, co nie znaczy, że mamy za nimi podążać. Ktoś, kto się ich wypiera, oprócz zaprzeczenia stosuje również inny mechanizm – projekcji na drugą osobę. Będzie wtedy postrzegał każdy, nawet czysto grzecznościowy przejaw flirtu partnera, jako zdradę. I to jest idealna baza do rozwoju patologicznej zazdrości.
Już Freud pisał o tym, że kultura dopuszcza pewnego rodzaju bezpieczny flirt poza stałym związkiem jako rodzaj wentyla bezpieczeństwa, który pozwala opanować naturalną potrzebę szukania innych partnerów. Jeśli ktoś nie ma na to zgody, to zaprzecza swojemu człowieczeństwu. Inna baza do rozwoju patologicznej zazdrości to niezdolność do przeżywania prawdziwej miłości. Jest taki świetny cytat z Dostojewskiego, z „Braci Karamazow: „Zakochać się to nie znaczy kochać. Można zakochać się i nadal nienawidzić“. Żeby ze stanu zakochania rozwinęła się prawdziwa miłość, człowiek musi mieć w sobie taki rodzaj dojrzałości, która widzi drugiego człowieka jako odrębną osobę i pozwala jej na autonomię i niezależność. Chorobliwa zazdrość to rodzaj pętli, która stopniowo się zaciska.
Bo zazdrość pociąga za sobą wstyd, że jestem niekochana, ten z kolei powoduje jeszcze większą zazdrość, a ta – jeszcze większy wstyd. Wstyd jest dodatkowo zasilany przez niskie poczucie własnej wartości. Podsumowując, zazdrość patologiczna to powtarzająca się sekwencja uczuć, z których dominujące są wstyd i poczucie winy, połączone z nieprzyznawaniem sobie prawa do ich odczuwania. Nic dziwnego, że często prowadzi to do tragedii. Pojawia się nienawiść: do dopuszczajacej się – mniej lub bardziej wyimaginowanej zdrady – bliskiej osoby, do rywala lub rywalki i na końcu do siebie – za to, że odczuwam zazdrość. To bardzo niszczące uczucie.
Czyli zdrowe podejście to znalezienie równowagi między wyłącznością a dzieleniem się? Zarówno w miłości, jak i w innych dziedzinach życia.
Dokładnie tak, tego właśnie powinni uczyć nas rodzice, od najmłodszych lat. Choć w miłości może być o to najtrudniej. Prawda jest taka, że miłość jest jak świeca, nie gaśnie, jeśli odpalisz od niej drugą. Miłość jest podzielna i pojemna: w jej obrębie może się mieścić nie tylko miłość do partnera, ale i do dzieci, przyjaciół czy innych członków rodziny, z zaznaczeniem, że są zachowania zarezerwowane dla każdej z tych relacji. Z drugiej strony jeśli ktoś nie jest zdolny do rywalizacji, choćby o partnera czy inne dobra w życiu, to też nie jest to dobre. Że wrócę do sytuacji edypalnej, kiedy dziecko jest zazdrosne o relację rodziców. Rolą mamy i taty jest wykorzystać ten moment, by nauczyć dziecko takiego podejścia, że dobrze jest walczyć o kogoś, kogo się kocha, ale tym razem tata (czy mama) wygrywa. Najgorzej jest, gdy dziecko czuje, że to ono wygrało albo, gdy jest tak upokorzone samą walką o mamę czy tatę, że uczy się, by nigdy już nie walczyć o drugą osobę.
magazynsens.pl/ Joanna Olekszyk
W magazynie Sens 06/14 polecamy: