Wyprowadź się za miasto. Ale najpierw dobrze to przemyśl
Powolne życie z daleka od zgiełku miasta i w otoczeniu przyrody wydaje się świetną alternatywą lub nagrodą za trudy robienia kariery. Jednak taka wyprowadzka za miasto to nie sposób na rozwiązanie problemów, a co najwyżej zastąpienie ich innymi.
30.03.2018 | aktual.: 01.04.2018 12:51
Opuszczony autobus wrasta w tundrę na bezdrożu Alaski. Kiedyś była tu droga, drogę zbudowali robotnicy, robotników na budowę przywoził autobus. Dziś nie ma ani drogi, ani robotników. Autobus został. Czasem nocują w nim podróżnicy.
W 1992 roku w autobusie tym znaleziono zwłoki Chrisa McCandlessa, zdolnego dwudziestokilkulatka po dobrym college’u, który śmiertelnie zatruł się jakąś niejadalną rośliną. Przybył na alaskański szlak, żeby sprawdzić się w dziczy. Wcześniej zniszczył swój dowód osobisty, zlikwidował fundusz, który rodzice ustanowili mu na start w życie, pieniądze rozdał ubogim, upozorował własną śmierć. W dalszą drogę szedł pod nazwiskiem Aleksander Superpodróżnik. Do właściwego nazwiska wrócił dopiero w ostatniej notatce w dzienniku, który znaleziono przy zwłokach. Odnalazł siebie.
Historie takich ekstremalnych wypraw poruszają nas, nawet jeśli śledzimy je z perspektywy kinowego fotela. Samochód, bezpieczny na parkingu podziemnym, daje nam poczucie bezpieczeństwa i wolności: w każdej chwili można jechać do domu. Kupujemy bilet za pieniądze zarobione w pracy, ktoś dzięki nim zatroszczy się o dostarczenie nam rozrywki, ciepła, komfortu. Przekąska z kinowego baru dostarcza tyle kalorii, że można by żyć na nich przez trzy dni. Wszystko jest dane. Siedzimy więc w cieple na miękkim fotelu i gapimy się na film, którego bohaterowie giną jeden po drugim w drodze, która ma nadać sens ich życiu. A wszystko z jedną myślą.
"A może by rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady"
Fascynacja bezdrożem, dziczą i głuszą nie musi być, oczywiście, i w większości przypadków nie jest, związana z pragnieniem przeżycia granicznego, otarcia się o śmierć. Gdyby tak było, znalibyśmy takich ludzi tylko z pieśni i książek. Tymczasem każdy z nas zna podobną historię. Może być o naszych znajomych, o właścicielach domu wczasowego, w którym byliśmy w ferie, może nawet o nas samych: ludziach, którzy nie mogąc znieść dużego miasta, w którymś momencie zdecydowali się zamienić jego wygody razem z jego zgiełkiem na surowość, ale i ciszę pozamiejskiej głuszy.
Łukasz Łuczaj skończył biologię. Napisał doktorat w Warszawie i jako młody zdolny naukowiec w 1996 roku dostał dużą nagrodę Funduszu na rzecz Nauki Polskiej. Za te pieniądze kupił 17 hektarów ziemi w górach. Z początku próbował mieszkać w ziemiance, później postawił tam chatę. – To były takie marzenia, żeby uniezależnić się od cywilizacji. Nam się wydaje, że mieszkanie w ziemiance może być survivalem, ale tak naprawdę mieszkanie w wiejskiej chacie, z daleka od centrów gospodarczych i kulturowych, to też jest swego rodzaju survival – zauważa.
Survival, czyli modna od lat 90. "sztuka przeżycia", to hobby, a czasem styl życia, polegający na ćwiczeniu umiejętności związanych z adaptacją do warunków, w jakich przyjdzie nam funkcjonować. Kiedy Łuczaj kupował ziemię na Pogórzu Dynowskim, survival był niezwykle modny. Polegał jednak prawie wyłącznie na treningu umiejętności terenowych: kamuflażu, polowania, rozpalania ognia, tropieniu, orientacji w terenie. Łuczaj organizował takie treningi, ale szybko okazało się, że najbardziej racjonalnie dla botanika jest prowadzić interesujące wszystkich uczestników warsztaty z jadalnych chwastów. Dziś, jako etnobotanik, uczy ludzi zastosowania powszechnie występujących roślin w kuchni. Jego uczniowie zauważają, że jadalne chwasty nie różnią się w smaku od zwykłej sałaty, nie są też bardziej pożywne. Fascynuje nas nie ich smak, ale świadomość, że wiemy coś niecodziennego o ukrytej, dzikiej naturze świata, który nas otacza.
Prywatna piaskownica
– W mojej ucieczce z miasta chodziło o to, żeby mieć władzę nad krajobrazem. Jestem botanikiem, interesuję się projektowaniem ogrodów, była dla mnie ważna możliwość decydowania, co posadzę koło domu. To może być zupełnie inna motywacja od innych: ktoś może chcieć powietrza albo ciszy. Ja potrzebowałem piaskownicy. Ludzie uciekają na wieś albo do przyrody, albo od ludzi. Ja nigdy nie potrzebowałem uciekać od ludzi i w końcu trochę za nimi zatęskniłem. Teraz mieszkam na skraju wsi, w domu, który ma łazienkę i internet. Nie wiem, czy jestem dobrym przykładem uciekiniera – zastanawia się Łuczaj.
Daleko od cywilizacji przez dwa lata żył też S., wysokiej rangi pracownik kompleksu wypoczynkowego na Mazurach. Zajmował jeden z niewielkich domków, do pozostałych przyjeżdżali goście, żeby zaznać pobytu poza światem. – To było oczywiście trochę jak w bajce. Na drodze do domu nie spotykałem ludzi, za to często musiałem przepuszczać przechodzące dzikie zwierzęta. Zero zasięgu telefonu, najbliższy sklep o 20 kilometrów, porządne zakupy w supermarkecie – trzydzieści pięć. Świetne miejsce na tygodniowy wypoczynek, bo okoliczności wręcz zmuszają do oderwania się od życia. Ale do mieszkania na dłuższą metę – bardzo uciążliwe – opowiada.
Tymczasem dla Jacka, 50-latka z Warszawy, dystans do wszystkiego jest czymś zupełnie naturalnym. Ubiegłego lata witał słońce w samej bieliźnie na ganku swojego domu. Natknął się na grupę rowerzystów, której zupełnie się nie spodziewał, bo zapomniał o odległym o kilka kilometrów gospodarstwie agroturystycznym. Drogę, którą jechali, nazywa zazwyczaj swoją, bo te kilkaset metrów od asfaltówki służy zazwyczaj tylko jemu. Do miasta na zakupy ma piętnaście kilometrów. Zimą pali w kominku, bo innego ogrzewania nie ma. Ale kiedy się wyprowadzał, nie sądził nawet, że za parę lat będzie tak łatwo o internet nawet w takiej głuszy, setki metrów do najbliższego budynku (setki metrów w otwartym terenie to dużo).
Jacek wychował się w Warszawie, dorastał w bloku. – Wiedziałem, że w którymś momencie będę chciał mieszkać za miastem. Sądziłem, że może z żoną, koło pięćdziesiątki – tłumaczy. Okoliczności życiowe sprawiły jednak, że uciekł wiele lat wcześniej. Sam. – Jest taka łacińska maksyma: omnia mea mecum porto. Wszystko co mam, noszę ze sobą. Ona dobrze mnie opisuje – mówi. Kiedy podejmował decyzję, przesłankami nie był zmęczenie ani żaden rodzaj wypalenia. To nie dzikość, ale normalność życia upomniała się o niego. – Jak przystało na warszawiaka, jestem w mieście trzy razy do roku. U rodziny na święta i na najważniejsze końskie gonitwy: Wielką Warszawską i Derby.
Wieczne wakacje
Znacznie częściej do miasta jeździ Joanna Bujarska-Ciszek, od lat zajmująca się marketingiem w dużych warszawskich firmach. Kiedy Łukasz Łuczaj wyprowadzał się na Pogórze Dynowskie za pieniądze ze stypendium, oni wraz z mężem pojechali w innym kierunku: na Mazury. Kupili sobie, bagatelka, pałac. Był 1998 rok i mieli po trzydzieści lat.
Lata minęły, zanim podźwignęli pałac w Nakomiadach z ruiny. Po pierwszych kilku uruchomili manufakturę kafli piecowych, która tradycjami sięga początków XVIII wieku. Potem przyszedł czas na pensjonat, dziewięć pokoi, które w ciepłym sezonie przyjmują gości. Ale Joanna po trzech latach od wyprowadzki wróciła do Warszawy i do pracy w mieście, bo jest, jak mówi jej mąż, marketingowcem z krwi i kości. Bez ludzi i ich energii nie może żyć. A Piotr? – Ja, mam permanentne wakacje! Mieszkam w pałacu, chodzę z psami na spacery, które regulują mój tryb zycia. Kiedy przychodzi sezon turystyczny, od końca kwietnia do października, zajmuję się gości, poza sezonem – głównie manufakturą, klientami, projektami pieców. Nie nudzę się. W Warszawie miałem więcej wolnego czasu – przynajmniej weekendy wolne. Spędzałem je tutaj. Dziś odnoszę wrażenie, że to nie ja mam pałac, ale pałac ma mnie.
Pomysł, że można chcieć kupić po-PGR-owy, zrujnowany pałac, wydaje mi się szokujący dopiero kiedy wziąć pod uwagę, że wpadają na niego trzydziestolatkowie, dopiero sześć, siedem lat po skończeniu studiów i rozpoczęciu kariery w korporacji. Jak szybko można przechodzić etapy życia? – Nie uważam, żeby życie było takie uporządkowane, że po studiach idę do pracy, po trzydziestce jakiś kolejny etap, a przy pięćdziesiątce rozglądam się za pałacem, który mógłbym sobie kupić. Ja szukałem czegoś swojego, czegoś innego niż kolekcjonowania znajomości jak się kolekcjonuje znaczki pocztowe, szczerzenia zębów do ludzi, bo kiedyś się mogą przydać – mówi Piotr. – My jesteśmy z takiego pokolenia Bóg, Honor, Ojczyzna i wierzby płaczące. Chcieliśmy zrobić w życiu coś poza pieniędzmi. W latach 90. ludzie robili karierę, to znaczy: cokolwiek, byle mieć pieniądze. Coraz częściej dostrzegają jednak, że pieniądze są tylko środkiem do tego, żeby znaleźć swoje miejsce na ziemi i szukają czegoś innego: wyjazdy, knajpy, kursy gotowania.
Jak przyznaje, porwali się z motyką na słońce. Lata coweekendowych podróży na Mazury, dopiero osiem lat temu wyprowadzili się do swojego pałacu. Joanna wróciła, żeby nie zdziczeć. Piotr dostał to, czego chciał: – To jest trochę jak budowanie swojego własnego świata – mówi. Podobnie podsumował to Łukasz Łuczaj, który chciał zakładać własne łąki, hodować wybrane gatunki roślin. Ale świat Piotra jest światem wewnętrznym, słychać to w jego głosie, da się wyczytać z użytych słów. Odwołuje się do lektur, dzieciństwa w kamienicy pośrodku parku. Kiedy rozmawiamy, siedzi w pałacowej bibliotece. Regały do niej skopiował z tej w Nieborowie.
Do dzikości nie ma powrotu
Powrót Joanny Bujarskiej-Ciszek do pracy w Warszawie, do ludzi, energii dużego miasta, biznesu, jest symptomatyczny, ale nie mniej, niż trwanie jej męża w rygorze pałacowego życia. Tak to już jest, że wiele osób po wyprowadzce czuje, że to nie ich i po kilku latach rezygnuje, a inni wiedzą, że podjęli słuszną decyzję. Za miastem można dziś mieć prąd, internet, udogodnienia, ale nie zmienia to faktu, że nikt nie odśnieży za gospodarza, że cotygodniowe zakupy trzeba zaplanować, że przyjaciele z miasta nie wpadną z niezapowiedzianą wizytą na niezobowiązujący wieczorek filmowy, tylko miesiącami będą powtarzać "oczywiście, wpadniemy do was na weekend". To zła wiadomość dla tych, którzy myślą, że ucieczka z miasta to panaceum, że na prowincji ludzie są bardziej pomocni, a nasze potrzeby mniejsze i prostsze do zaspokojenia. Że da się, jak profesor z dowcipu, w którym studentka z Bieszczad, która nie wie nic o warszawskiej polityce, "rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady".
W tych, jak opisał to pewien bloger, "mentalnych Bieszczadach", problemy się nie kończą, po prostu pojawiają w innej formie. Mimo olbrzymiego bezrobocia na wsiach Mazur czy Bieszczad, jak podkreślają właściciele agroturystyki, nie jest tak łatwo zatrudnić sąsiada do pomalowania płotu. Jacek, choć w swojej głuszy czuje się rasowym prowincjuszem, u sąsiadów ciągle ma ksywkę "warszawiak" i jest troszkę obcy. Umiłowanie wiejskiego życia kończy się też często, kiedy trzeba posłać dziecko do dobrej szkoły, a najbliższa oddalona jest o czterdzieści kilometrów. Trzeba pogodzić się z tym stanem rzeczy i, nie waham się powiedzieć, mieć specyficzną konstrukcję psychiczną.
Każdy z moich rozmówców, słychać to wyraźnie, jest inny od pozostałych, kim innym jest bowiem właściciel pałacu-pensjonatu, kim innym hotelarz, dla którego mieszkanie w głuszy wiąże się z pracą na pełnych obrotach, jeszcze kim innym introwertyk, którego życiowe zawieruchy rzuciły za miasto, a kim innym szalony etnobotanik, który chce w spokoju prowadzić swoje doświadczenia. Wszyscy jednak mają w sobie to coś, co ich łączy, a co wymyka się opisowi. "To coś" spotykane jest rzadko, dlatego dla ludzi, którzy je mają, z pewnością starczy miejsca za miastem bez ryzyka, że zrobi się tam tłok.
Wiąże się ono też z poczuciem, że, jak mówi Łukasz Łuczaj, żyjąc w dzisiejszej cywilizacji wylewamy dziecko z kąpielą. – Bierzemy z cywilizacji dobre rozwiązania, ale przy okazji pozbywamy się wcześniejszych, które też były dobre. I chodzi o to, żeby spróbować częściowo je odzyskać. Częściowo, bo ja nie wierzę w powrót do dzikości. W końcu po to stworzyliśmy samochody i telefony, żeby było nam wygodniej.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl