Zakład ubierania obywateli
Nie lubią, gdy nazywa się je projektantkami - bo też i ich pracowni daleko do wymuskanego atelier. Dziewczyny ze spółdzielni socjalnej Wear Coop same projektują, dobierają materiały, szyją ciuchy od początku do końca. Bo tylko tak w ubraniu można zostawić kawałek duszy.
11.04.2017 | aktual.: 18.03.2022 13:25
Szybko, szybciej, wszyć zamek, szybciej, przyszyć pasek, 11 groszy za normominutę, szybciej, zszyć nogawki, no, dalej! Hałas, praca na akord, wypłata poniżej średniej krajowej, nie zawsze na czas. A do tego ukrop, potworne temperatury, parzące ciepło buchające z silników, żelazek, maszyn parowych, stanowisk do klejenia… Stop.
Tak wygląda rzeczywistość w wielu zakładach szwalniczych w Polsce, gdzie przyklejone do maszyn kobiety przez co najmniej osiem godzin dziennie próbują jakoś związać (czy może raczej: zszyć) koniec z końcem. Ale nie w Wear Coop - małej spółdzielni socjalnej na warszawskim Żoliborzu, w której tempo pracy, krój projektów i atmosferę wyznaczają trzy zasady: demokracja, solidarność, tolerancja.
Praca, skłot, demonstracja i… pomysł na życie
Spółdzielnia socjalna Wear Coop to pomysł grupy aktywistek, które dwa lata temu powiedziały dość: wyzyskowi, hierarchii pracowniczej, stereotypom. Wtedy było ich sześć, dziś jest pięć, filarem, na którym opiera się spółdzielnia, są: Dagmara (Dasia), Kaśka, Emilia (Emi) i Anka. Wcześniej każda zajmowała się swoją działką.
Dasia pracowała w małej firmie, produkującej designerskie lampy, to była typowa robota biurowa, stanowisko nazywało się całkiem ładnie, "specjalista do spraw certyfikacji i wycen", ale Dasia nie przepadała za tą pracą, czuła, że traci w niej czas. Emi, po studiach na ASP (najpierw scenografii i projektowaniu ubioru, później też fotografii), pracowała m.in. w gazetach przy fotoedycji. Choć obie coś tam dla siebie same projektowały i szyły, największe doświadczenie w temacie miała Kaśka, wcześniej przez kilka lat prowadziła własną małą Maszynownię, projektowała, wybierała tkaniny (najchętniej z recyclingu), wykrawała, szyła, sprzedawała.
- Znałyśmy się od lat, bo funkcjonowałyśmy w tym samym środowisku, znałyśmy się z imprez, spotkań, różnych oddolnych grup, miałyśmy wspólnych znajomych, skłot był tylko punktem na naszej drodze, gdzie dziewczyny mogły mieć pracownię - wyjaśnia Emi. Mowa o skłocie Przychodnia, gdzie połączył je nie tylko styl życia i światopogląd - feministyczny, vegański, stawiający na sprawiedliwość społeczną - ale i smykałka do szycia. - Na skłocie otworzyłyśmy taką mini-pracownię, gdzie prowadziłyśmy otwarte zajęcia dla osób, które chcą nauczyć się podstaw szycia, i szwalnię dla tych, które chcą coś przeszyć, doszyć, załatać - opowiada Kaśka. Wszystko zgodnie z duchem skłotu, czyli za darmo.
I tak nad tymi maszynami, gdzieś pomiędzy pracą, posiadówkami w Przychodni i demonstracjami zaświtała im w głowie myśl: zróbmy coś razem.
Nie samą pracą…
Na początku miała być firma, sensu stricto. - Ale nasi znajomi byli wtedy na etapie otwierania spółdzielni socjalnej gastronomicznej i uznałyśmy, że może to jest droga, którą możemy pójść, bo spółdzielnia socjalna jest dla nas najbardziej akceptowalną formą uczestnictwa w kapitalizmie. Wtedy okazało się, że są też inne osoby, które też szukają swojej drogi w życiu. Zebrałyśmy się w małą i stwierdziłyśmy, że zakładamy spółdzielnię - opowiada Kaśka. Emi na to, że klasycznej działalności gospodarczej wszystkie się trochę bały, choć uczestnictwa w rynku nie da się uniknąć, można za to "stworzyć sobie miejsce pracy, które rządzi się innymi prawami niż na przykład korporacja, w której relacje między osobami są oparte na współpracy i wpółdzieleniu odpowiedzialności, a element hierarchizacji jest możliwie zredukowany". - Nie potrafiłyśmy sobie wyobrazić, że nagle jedna z nas zostanie szefową i mówi pozostałym, co mają robić. Poza tym to był naturalny wybór z racji ciągłej aktywności w grupach nie hierarchicznych, a oddolnie organizowanych, gdzie decyzje są podejmowane konsensualnie.
O wyborze spółdzielni socjalnej przesądziło też to, że taka spółdzielnia można też funkcjonować trochę jak organizacja pozarządowa. - Gdy trochę ustabilizuje się nasza sytuacja, będziemy chciały działać jak w trzecim sektorze, pozyskiwać pieniądze z urzędów i organizować darmowe warsztaty dla osób nieuprzywilejowanych, na przykład więźniarek, bezrobotnych, dziewczyn z poprawczaków - mówi Emi.
Zanim w styczniu ub. roku ruszyły z robotą, musiały doprowadzić do stanu używalności lokal przy Rydygiera 8 (który wynajęły w październiku), a wcześniej przejść całą kilkumiesięczną procedurę zakładania spółdzielni, przez którą za rękę przeprowadziła je Fundacja Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych (FISE). - Łącznie z tym, że na warsztatach przygotowali nas z każdej dziedziny, wspierali w napisaniu biznesplanu i pozyskaniu dofinansowania z Unii - wyjaśnia Dasia.
W międzyczasie ustaliły też, że - jak na spółdzielnię socjalną przystało - będą rządzić nią demokratycznie, a wszystkie stanowiska będą obejmowane rotacyjnie. - Taka działalność to nie jest tylko zaprojektowanie ciucha i jego uszycie, potrzebne jest całe zaplecze: księgowość, marketing, obsługa strony internetowej, robienie zdjęć, przyjmowanie zamówień, korespondencja z klientami - wylicza Kaśka. I dodaje, że nie chciały tworzyć "osób niezastąpionych". - Tak, żeby nie okazało się, że gdy któraś z nas będzie chora, niedyspozycyjna, wyjedzie czy cokolwiek innego, to utykamy w martwym punkcie, mamy dziurę w funkcjonowaniu.
Choć z czasem naturalny podział obowiązków się mimo to wyklarował - Dasia na przykład, z racji doświadczenia zawodowego, w Wear Coop zajmuje się zamówieniami, kontaktem z klientami, zakupami, wysyłkami itd., a Emilia odpowiada za zdjęcia - to każda z nich coś nieco w działce pozostałych się orientuje. - Pewnie wykonuje tę pracę z nie swojej "specjalizacji" trochę wolniej albo mniej sprawnie, ale realne jest dla nas przejęcie czyichś obowiązków na czas np. czyichś wakacji - wyjaśnia Emi.
Różnie znaczy: fajnie
Wszystkie trzy zgodnie wzbraniają się przed nazywaniem ich projektantkami. Najbardziej chyba Emilia, bo spotkała w życiu osoby, którym "bardziej zależało na mianie projektantki/projektanta niż na robieniu ciuchów". - Uważały, że zadaniem projektantki jest zrobienie rysunku, szyciem powinna się zająć krawcowa. My do tej grupy nie należymy - wyjaśnia Emi.
- To jest cała zabawa, że robisz projekt, dobierasz materiały i sama coś tworzysz. To jest niesamowita frajda, gdy widzisz efekt końcowy i wiesz, że nie tylko pomysł był twój, ale i całe wykonanie, od początku do końca. A nie zrobienie rysunku, pod którym się tylko podpisujesz, i nawet nie znasz imienia osoby, która go urzeczywistniła - mówi Kaśka. Emilia dodaje: - Nam przede wszystkim chodzi o świadomość, jak działa konsumpcja, przemysł odzieżowy, że jest nieekologiczny, że opiera się na wyzysku pracowników w szwalniach w Azji - i nie tylko, w Polsce też.
Zobacz też: Polski Bangladesz
Dasia, Emi i Kaśka deklarują też, że jeśli kiedyś marka Wear Coop rozwinie się na tyle, że już nie będą nadążały z robotą i trzeba będzie kogoś zatrudnić, to warunkiem koniecznym będzie "100-procentowa świadomość, że to zatrudnienie jest w godnych warunkach".
Ich projekty to więc kombinacja ich własnych stylów, okraszona naczelną zasadą użytkowości. - Skąd bierzemy pomysły? Z głowy - śmieje się Kaśka. Na poważnie wszystkie trzy wyjaśniają, że przede wszystkim projektują i szyją to, co same chciałyby nosić - i co nosić może każdy, nie tylko modelka z agencji w rozmiarze XS. Do zdjęć w ich ubraniach pozują przede wszystkim ich znajomi, "prawdziwi ludzie", jak mówi Emilia, "o najróżniejszych kształtach, ciałach", jak dodaje Kaśka. - Pokazujemy, że ludzie są różni, wyglądają różnie i że "różnie" znaczy fajnie, że świat różnorodny jest ciekawy i piękny - mówi Emi.
Satysfakcję największą sprawiają im nie "masowe produkcje" na zamówienie (co w ich przypadku oznacza 30, 50 albo i 70 sztuk identycznych uniformów czy koszulek, najczęściej od różnych organizacji, raz zdarzyło się też ze sporego przedsiębiorstwa), ale projekty unikatowe. - To dotyczy zwłaszcza bomberek czy ortalionów z błyszczącymi wstawkami, bo każda z tych rzeczy jest inna, każda jest pojedynczym egzemplarzem, są unikatowe. Robienie tych rzeczy najbardziej mnie nakręca - wyjaśnia Kaśka. Nie są gołosłowne: gdy przeglądamy piętrzące się na wieszakach bluzy, sukienki, kominy i tzw. nerki na biodra, klasycznie proponują: "rękawy za długie? Spoko, zaraz skrócimy", "za szerokie? Zwęzi się!", "przejrzyj sobie materiały (a mają ich istną tkaninotekę - zastawione na całą ścianę regały z różnymi tkaninami), wybierz, jaki ci się podoba, zrobimy unikatową nerkę, tylko dla ciebie".
Manifest
Choć niektóre z ich wyobrażeń czy marzeń - np. to o bezpłatnych warsztatach dla nieuprzywilejowanych - póki co nie tyle może rozbijają się o kant rzeczywistości, co przed nim chwilowo zatrzymują i czekają, aż będą mogły przezeń przeskoczyć, dziewczyny zgodnie stwierdzają: warto.
Kaśka: - Działanie w spółdzielni sprawiło, że z osoby totalnie niezależnej od nikogo, pracującej zawsze sama ze sobą i dla siebie, decydującej o wszystkim, stałam się osobą, która umie pójść na kompromis, rozumie, że czasem trzeba porzucić własne ego.
Dasia: - Ja się nauczyłam odpowiedzialności, chyba tak to można określić. We wcześniejszych pracach robiłam swoje od do, wychodziłam i zapominałam o pracy. Teraz cały czas myślę o spółdzielni, o Wear Coop, cały czas czuję odpowiedzialność za to, co robimy.
Emi: - Ważne jest dla nas też to, że praca, która zjada 90 proc. naszego życia, pozwala nam też na kontynuowanie naszych doświadczeń aktywistycznych. Wear.fight, czyli projekt w ramach Wear Coop, jest naszym manifestem, chcemy robić w ramach Wear Coop rzeczy związane z naszą aktywistyczną tożsamością, dać wyraz temu, co myślimy, na przykład poprzez wypuszczone na dzień kobiet koszulki: "tak wygląda lesba", "tak wygląda feminist(k)a", "tak wygląda lewaczka". Robimy to, bo chcemy żyć w kraju różnorodnym, gdzie każdy jest akceptowany - bez względu na to, co w życiu robi i kim jest.