Zakład ubierania obywateli
Nie lubią, gdy nazywa się je projektantkami - bo też i ich pracowni daleko do wymuskanego atelier. Dziewczyny ze spółdzielni socjalnej Wear Coop same projektują, dobierają materiały, szyją ciuchy od początku do końca. Bo tylko tak w ubraniu można zostawić kawałek duszy.
Szybko, szybciej, wszyć zamek, szybciej, przyszyć pasek, 11 groszy za normominutę, szybciej, zszyć nogawki, no, dalej! Hałas, praca na akord, wypłata poniżej średniej krajowej, nie zawsze na czas. A do tego ukrop, potworne temperatury, parzące ciepło buchające z silników, żelazek, maszyn parowych, stanowisk do klejenia… Stop.
Tak wygląda rzeczywistość w wielu zakładach szwalniczych w Polsce, gdzie przyklejone do maszyn kobiety przez co najmniej osiem godzin dziennie próbują jakoś związać (czy może raczej: zszyć) koniec z końcem. Ale nie w Wear Coop - małej spółdzielni socjalnej na warszawskim Żoliborzu, w której tempo pracy, krój projektów i atmosferę wyznaczają trzy zasady: demokracja, solidarność, tolerancja.
Praca, skłot, demonstracja i… pomysł na życie
Spółdzielnia socjalna Wear Coop to pomysł grupy aktywistek, które dwa lata temu powiedziały dość: wyzyskowi, hierarchii pracowniczej, stereotypom. Wtedy było ich sześć, dziś jest pięć, filarem, na którym opiera się spółdzielnia, są: Dagmara (Dasia), Kaśka, Emilia (Emi) i Anka. Wcześniej każda zajmowała się swoją działką.
Dasia pracowała w małej firmie, produkującej designerskie lampy, to była typowa robota biurowa, stanowisko nazywało się całkiem ładnie, "specjalista do spraw certyfikacji i wycen", ale Dasia nie przepadała za tą pracą, czuła, że traci w niej czas. Emi, po studiach na ASP (najpierw scenografii i projektowaniu ubioru, później też fotografii), pracowała m.in. w gazetach przy fotoedycji. Choć obie coś tam dla siebie same projektowały i szyły, największe doświadczenie w temacie miała Kaśka, wcześniej przez kilka lat prowadziła własną małą Maszynownię, projektowała, wybierała tkaniny (najchętniej z recyclingu), wykrawała, szyła, sprzedawała.
- Znałyśmy się od lat, bo funkcjonowałyśmy w tym samym środowisku, znałyśmy się z imprez, spotkań, różnych oddolnych grup, miałyśmy wspólnych znajomych, skłot był tylko punktem na naszej drodze, gdzie dziewczyny mogły mieć pracownię - wyjaśnia Emi. Mowa o skłocie Przychodnia, gdzie połączył je nie tylko styl życia i światopogląd - feministyczny, vegański, stawiający na sprawiedliwość społeczną - ale i smykałka do szycia. - Na skłocie otworzyłyśmy taką mini-pracownię, gdzie prowadziłyśmy otwarte zajęcia dla osób, które chcą nauczyć się podstaw szycia, i szwalnię dla tych, które chcą coś przeszyć, doszyć, załatać - opowiada Kaśka. Wszystko zgodnie z duchem skłotu, czyli za darmo.
I tak nad tymi maszynami, gdzieś pomiędzy pracą, posiadówkami w Przychodni i demonstracjami zaświtała im w głowie myśl: zróbmy coś razem.
Nie samą pracą…
Na początku miała być firma, sensu stricto. - Ale nasi znajomi byli wtedy na etapie otwierania spółdzielni socjalnej gastronomicznej i uznałyśmy, że może to jest droga, którą możemy pójść, bo spółdzielnia socjalna jest dla nas najbardziej akceptowalną formą uczestnictwa w kapitalizmie. Wtedy okazało się, że są też inne osoby, które też szukają swojej drogi w życiu. Zebrałyśmy się w małą i stwierdziłyśmy, że zakładamy spółdzielnię - opowiada Kaśka. Emi na to, że klasycznej działalności gospodarczej wszystkie się trochę bały, choć uczestnictwa w rynku nie da się uniknąć, można za to "stworzyć sobie miejsce pracy, które rządzi się innymi prawami niż na przykład korporacja, w której relacje między osobami są oparte na współpracy i wpółdzieleniu odpowiedzialności, a element hierarchizacji jest możliwie zredukowany". - Nie potrafiłyśmy sobie wyobrazić, że nagle jedna z nas zostanie szefową i mówi pozostałym, co mają robić. Poza tym to był naturalny wybór z racji ciągłej aktywności w grupach nie hierarchicznych, a oddolnie organizowanych, gdzie decyzje są podejmowane konsensualnie.
O wyborze spółdzielni socjalnej przesądziło też to, że taka spółdzielnia można też funkcjonować trochę jak organizacja pozarządowa. - Gdy trochę ustabilizuje się nasza sytuacja, będziemy chciały działać jak w trzecim sektorze, pozyskiwać pieniądze z urzędów i organizować darmowe warsztaty dla osób nieuprzywilejowanych, na przykład więźniarek, bezrobotnych, dziewczyn z poprawczaków - mówi Emi.
Zanim w styczniu ub. roku ruszyły z robotą, musiały doprowadzić do stanu używalności lokal przy Rydygiera 8 (który wynajęły w październiku), a wcześniej przejść całą kilkumiesięczną procedurę zakładania spółdzielni, przez którą za rękę przeprowadziła je Fundacja Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych (FISE). - Łącznie z tym, że na warsztatach przygotowali nas z każdej dziedziny, wspierali w napisaniu biznesplanu i pozyskaniu dofinansowania z Unii - wyjaśnia Dasia.
W międzyczasie ustaliły też, że - jak na spółdzielnię socjalną przystało - będą rządzić nią demokratycznie, a wszystkie stanowiska będą obejmowane rotacyjnie. - Taka działalność to nie jest tylko zaprojektowanie ciucha i jego uszycie, potrzebne jest całe zaplecze: księgowość, marketing, obsługa strony internetowej, robienie zdjęć, przyjmowanie zamówień, korespondencja z klientami - wylicza Kaśka. I dodaje, że nie chciały tworzyć "osób niezastąpionych". - Tak, żeby nie okazało się, że gdy któraś z nas będzie chora, niedyspozycyjna, wyjedzie czy cokolwiek innego, to utykamy w martwym punkcie, mamy dziurę w funkcjonowaniu.
Choć z czasem naturalny podział obowiązków się mimo to wyklarował - Dasia na przykład, z racji doświadczenia zawodowego, w Wear Coop zajmuje się zamówieniami, kontaktem z klientami, zakupami, wysyłkami itd., a Emilia odpowiada za zdjęcia - to każda z nich coś nieco w działce pozostałych się orientuje. - Pewnie wykonuje tę pracę z nie swojej "specjalizacji" trochę wolniej albo mniej sprawnie, ale realne jest dla nas przejęcie czyichś obowiązków na czas np. czyichś wakacji - wyjaśnia Emi.
Różnie znaczy: fajnie
Wszystkie trzy zgodnie wzbraniają się przed nazywaniem ich projektantkami. Najbardziej chyba Emilia, bo spotkała w życiu osoby, którym "bardziej zależało na mianie projektantki/projektanta niż na robieniu ciuchów". - Uważały, że zadaniem projektantki jest zrobienie rysunku, szyciem powinna się zająć krawcowa. My do tej grupy nie należymy - wyjaśnia Emi.
- To jest cała zabawa, że robisz projekt, dobierasz materiały i sama coś tworzysz. To jest niesamowita frajda, gdy widzisz efekt końcowy i wiesz, że nie tylko pomysł był twój, ale i całe wykonanie, od początku do końca. A nie zrobienie rysunku, pod którym się tylko podpisujesz, i nawet nie znasz imienia osoby, która go urzeczywistniła - mówi Kaśka. Emilia dodaje: - Nam przede wszystkim chodzi o świadomość, jak działa konsumpcja, przemysł odzieżowy, że jest nieekologiczny, że opiera się na wyzysku pracowników w szwalniach w Azji - i nie tylko, w Polsce też.
Zobacz też: Polski Bangladesz
Dasia, Emi i Kaśka deklarują też, że jeśli kiedyś marka Wear Coop rozwinie się na tyle, że już nie będą nadążały z robotą i trzeba będzie kogoś zatrudnić, to warunkiem koniecznym będzie "100-procentowa świadomość, że to zatrudnienie jest w godnych warunkach".
Ich projekty to więc kombinacja ich własnych stylów, okraszona naczelną zasadą użytkowości. - Skąd bierzemy pomysły? Z głowy - śmieje się Kaśka. Na poważnie wszystkie trzy wyjaśniają, że przede wszystkim projektują i szyją to, co same chciałyby nosić - i co nosić może każdy, nie tylko modelka z agencji w rozmiarze XS. Do zdjęć w ich ubraniach pozują przede wszystkim ich znajomi, "prawdziwi ludzie", jak mówi Emilia, "o najróżniejszych kształtach, ciałach", jak dodaje Kaśka. - Pokazujemy, że ludzie są różni, wyglądają różnie i że "różnie" znaczy fajnie, że świat różnorodny jest ciekawy i piękny - mówi Emi.
Satysfakcję największą sprawiają im nie "masowe produkcje" na zamówienie (co w ich przypadku oznacza 30, 50 albo i 70 sztuk identycznych uniformów czy koszulek, najczęściej od różnych organizacji, raz zdarzyło się też ze sporego przedsiębiorstwa), ale projekty unikatowe. - To dotyczy zwłaszcza bomberek czy ortalionów z błyszczącymi wstawkami, bo każda z tych rzeczy jest inna, każda jest pojedynczym egzemplarzem, są unikatowe. Robienie tych rzeczy najbardziej mnie nakręca - wyjaśnia Kaśka. Nie są gołosłowne: gdy przeglądamy piętrzące się na wieszakach bluzy, sukienki, kominy i tzw. nerki na biodra, klasycznie proponują: "rękawy za długie? Spoko, zaraz skrócimy", "za szerokie? Zwęzi się!", "przejrzyj sobie materiały (a mają ich istną tkaninotekę - zastawione na całą ścianę regały z różnymi tkaninami), wybierz, jaki ci się podoba, zrobimy unikatową nerkę, tylko dla ciebie".
Manifest
Choć niektóre z ich wyobrażeń czy marzeń - np. to o bezpłatnych warsztatach dla nieuprzywilejowanych - póki co nie tyle może rozbijają się o kant rzeczywistości, co przed nim chwilowo zatrzymują i czekają, aż będą mogły przezeń przeskoczyć, dziewczyny zgodnie stwierdzają: warto.
Kaśka: - Działanie w spółdzielni sprawiło, że z osoby totalnie niezależnej od nikogo, pracującej zawsze sama ze sobą i dla siebie, decydującej o wszystkim, stałam się osobą, która umie pójść na kompromis, rozumie, że czasem trzeba porzucić własne ego.
Dasia: - Ja się nauczyłam odpowiedzialności, chyba tak to można określić. We wcześniejszych pracach robiłam swoje od do, wychodziłam i zapominałam o pracy. Teraz cały czas myślę o spółdzielni, o Wear Coop, cały czas czuję odpowiedzialność za to, co robimy.
Emi: - Ważne jest dla nas też to, że praca, która zjada 90 proc. naszego życia, pozwala nam też na kontynuowanie naszych doświadczeń aktywistycznych. Wear.fight, czyli projekt w ramach Wear Coop, jest naszym manifestem, chcemy robić w ramach Wear Coop rzeczy związane z naszą aktywistyczną tożsamością, dać wyraz temu, co myślimy, na przykład poprzez wypuszczone na dzień kobiet koszulki: "tak wygląda lesba", "tak wygląda feminist(k)a", "tak wygląda lewaczka". Robimy to, bo chcemy żyć w kraju różnorodnym, gdzie każdy jest akceptowany - bez względu na to, co w życiu robi i kim jest.