"Żeby czuć, że się faktycznie żyło". Rozmowa Karoliny Wierzbińskiej z biegaczami długodystansowymi
Każdy z nas marzy o wolności. Oni odnaleźli ją w zapachu lasu i widoku gór. On walczy ze swoim ego i marzeniem o potędze, ona ze społeczną oceną, czego matce nie wypada. Każde walczy ze sobą. Agata Matejczuk i Michał Kiełbasiński to bohaterowie dokumentu "Biegacze" Łukasza Borowskiego. Film opowiada o środowisku polskich biegaczy długodystansowych. Z Agatą i Michałem rozmawiała Karolina Wierzbińska, redaktor naczelna WP Lifestyle i WP Turystyka, prywatnie górska ultraska.
Karolina Wierzbińska: Jesteś jednym z bohaterów "Biegaczy" Łukasza Borowskiego. Podoba ci się ten gość, którego widzisz na ekranie?
Michał Kiełbasiński: Zobaczyłem bardzo niefajnego faceta, totalnie skoncentrowanego na tym, co ma do zrobienia.
Widzisz jakąś prawdę o bieganiu w tym filmie?
M.K: Pierwszy raz zobaczyłem, jak przeżywamy taki bieg. Może ja się na tym nie znam, ale wszyscy opowiadają o euforii, o endorfinach, jak to jest fajnie, miło i przyjemnie, natomiast to jest droga przez mękę, czyściec, czasami piekło. Jak czyściec to okej, ale zazwyczaj jest piekło. Człowiek walczy z bólem, walczy ze sobą, walczy głową, żeby ukończyć takie zawody. Cierpi okrutnie no i ja to w tym filmie widziałem. Chyba pierwszym filmie, który pokazywał to z naszej perspektywy.
Takie cierpnienie was uszlachetnia? Czyni was lepszymi albo fajniejszymi ludźmi?
M.K. Nie wiem, może mnie czyni gorszym i mniej fajnym. Ale jest to cierpienie.
A może to kwestia trochę nastawienia? Są ci, którzy mówią, że było fajnie i sympatycznie i ci, którzy tak prą, jakby świat miał się skończyć. Wy tak robicie, prawda?
M.K. Bo to jest tak, zero-jedynkowo. Jestem na pudle w zawodach albo przegrałem. Jak jestem na pudle, to też zazwyczaj przegrałem, bo nie jestem na jego najwyższym stopniu. No i wtedy idziesz już w takie ekstremum, gdzie w zasadzie liczy się już tylko jedno. To jest walka naprawdę na maksa i dawanie z siebie 300 proc. normy.
Czy ty Agata też jesteś taka zero-jedynkowa? Albo pudło, albo przegrałam?
Agata Matejczuk: Nie do końca. Wiadomo, jak się prze, to chciałoby się być na tym najwyższym stopniu pudła. Jeżeli w ogóle jest pudło, to jest fajnie. Bardziej pcha mnie to przodu to, że wiem, ile poświęciłam czasu na to wszystko. Wiem, ile odebrałam czasu dzieciom, rodzinie i wszystkim dookoła. Że nie mogę tak sobie tego lajtowo potraktować. Gdy moje dzieci i mój mąż są na mecie, to chcę do nich jak najszybciej dotrzeć.
Koncentracja na wynikach, forsowanie przed bliskimi swojego planu, wreszcie kilkanaście godzin samotności na trasie. Bieganie utlra to zabawa dla egoistów?
M.K: Generalnie jesteśmy strasznymi egoistami i uznajemy nasze życie za najważniejsze na świecie. Co za bzdura. W naszym kręgu kulturowym – kultu życia dla samego życia, każde życie jest bezcenne i ma wielką wartość. Jaką wartość? Jest nas 7 miliardów. Jak zabraknie mnie, ciebie to czy świat to zauważy? Oczywiście, że nie. Będzie 7 miliardów minus 1, czyli wciąż 7 miliardów. Tak naprawdę w życiu, i to akurat znalazło się w tym filmie, jesteś tym, co zrobiłeś.
Jesteś tym, co zrobiłeś, czy tym, czego doświadczyłeś?
M.K. No wiesz, doświadczyć można wielu rzeczy. Natomiast trzeba coś osiągnąć albo chociaż dążyć do tego. W dowolnej dziedzinie. Możesz być malarzem, sportowcem, politykiem. Ale nie wystarczy, że jesteś. Jest nas 7 miliardów. Trzeba coś w tym życiu robić. My poszliśmy w ekstrema sportowe. Żeby czuć, że się faktycznie żyło, gdy już przyjdzie ten moment końcowy i powiedzieć "poszalałeś gościu".
Łukasz Borowski pokazuje was w trudnych momentach, gdy wygrana jest bardzo daleko…
M.K. Ten film to jest swego rodzaju anatomia upadku. Kamera towarzyszy nam wtedy, gdy przegrywamy wielkie zawody. Akurat ten film był kręcony, kiedy biegu na 240 km nie ukończyliśmy. Ja go wygrałem wcześniej, Agata później. Ważne jest to, co się dzieje później. Bo Agata wstaje i zostaje drużynową wicemistrzynią świata w biegu 24-godzinnym. Ja wracam nad Jukon i jestem pierwszym człowiekiem, który przebiegł 1000 mil w 40 stopniowym mrozie, szlakiem psich zaprzęgów. Wiesław, kolejny bohater, pnie się w górę w świecie biznesu. Warto o tym wspomnieć, bo widz, który to będzie oglądał, będzie się zastanawiał – czy się poddali i przegrali, czy wstali i poszli dalej.
Jesteście w biegowej czołówce, startujecie czasem jako jedyni Polacy w biegach międzynarodowych. Ale to biegi amatorskie – nie ma takich sponsorów, nie ma wsparcia finansowego.
M.K: W moim przypadku to jest tak, że od 2000 roku będąc zawodnikiem adventure races, dokładałem do zawodów. Jak pomyślę, jaki miałbym za to samochód, dom... My uprawiamy ten sport amatorsko, jesteśmy wyczynowcami, ale nie profesjonalistami-zawodowcami. A nasze treningi są takie same jak profesjonalistów. Tylko że to my za nie płacimy, a nie nam płacą.
*No tak, nikt wam nie płaci za to, że reprezentujecie Polskę. To dla was ma znaczenie, z jaką flagą biegniecie? *
A.M: Na ogół jak kończą sie zawody, to jestem totalnie emocjonalnie rozhuśtana. Płaczę, śmieje się, że mam tego orzełka. Jak biegnę na ostatnim okrążeniu, to go pokazuję. Biegnę z flagą i płaczę. To naprawdę ważna dla mnie chwila.
M.K. Mnie przez 1000 mil Jukonu orzełek ani przez minutę nie przestawał towarzyszyć. Na sankach był maszt, a na nim biało-czerwona flaga z orłem. Jest to poczucie więzi, jeśli się zachowa balans pomiędzy takim ostentacyjnym manifestowanem, a po prostu potrzebą serca i chęcią pokazania, że jest się Polakiem.
O czym teraz marzycie?
A.M.: Przyszły rok chcę spędzić na startach w górach, żeby przygotować się do mistrzostw świata w biegu 24h w Austrii w 2019 roku. Chciałabym zaatakować jeszcze raz to 240 km
M.K. Po tym Jukonie i tysiącu milach, moją obsesją życiową jest Antarktyda. Dojście na biegun, ale trawers, jakiego jeszcze nikt nie zrobił.
A.M.: Naprawdę kibicujemy sobie. Ultra bardzo zbliża ludzi. W ogóle po takich biegach albo na biegach nawiązują się przyjaźnie, które trwają.
*To jest ciekawe, że jak poznaję kogoś na trasie ultra, to stwarza się taki specyficzny, trochę intymny kontakt. Jest pot i są emocje. Bez skrępowania, bez damsko-męskiej ściemy. *
M.K. Na zawodach adventure, które są zespołowe, jest zawsze taki przepis, że musi być osoba odmiennej płci. To dla niektórych szokujące, że jak ścigamy się o pudło, to załatwiamy potrzeby fizjologiczne przy wszystkich – wychodzi się kilka kroków przed zespół i kuca. Inni mają na tyle taktu, że na to nie patrzą. Zajmują się innymi rzeczami. Nie ma miejsca ani czasu na gierki damsko-męskie. Im większy wysiłek i jest się dalej, tym jest się bardziej prawdziwym.
Wątek damsko-męski przestaje istnieć w pewnym momencie i jest tylko twoje ciało, fizjologia, twój lęk i twój cel. Ciekawe czy potrafilibyśmy te okowy zrzucać trochę wcześniej.
M.K. Nie, niemożliwe, jeśli tak będziemy dalej kulturowo uwarunkowani od dziecka, że coś jest rzeczą wstydliwą. Zaglądam na Facebooka i czytam, że w podręczniku do religii jest napisane "na pewne części ciała nie patrzymy, nie myślimy". Sześciolatek nie będzie się nad tym rozwodził – to mu wejdzie do głowy i tak już zostanie. W Skandynawii ludzie byli zupełnie inaczej wychowywani i nie stawiało im się w głowie barier. Emancypujesz albo płyniesz z głównym nurtem, ale gdzieś tam ten krąg kulturowy zawsze pozostaje.
Tak, do każdej roli społecznej mamy takie chomąto. No ty już najgorzej (śmiech). Żona, matka a gania po lasach i górach.
A.M: Słyszę dużo takich zarzutów, że zostawiam dzieci, zostawiam męża. Że moje dzieci są biedne, bo mam jakieś swoje fanaberie. Z drugiej strony – co będzie potem. Teraz biegam, fajnie jest, a za chwilę nie będę chodzić, będę kaleką itd. Zostawię dzieci i nie będę mogła im pomóc... Trzeba mieć duży dystans do takich rzeczy.
*W procesie tej zabawnej socjalizacji mówią nam "realizuj się, myśl o sobie". A jak już zaczynasz to robić to: "ma swoje fanaberie", "no wszystko dobrze, ale jesteś mamą przede wszystkim". *
A.M: Właśnie, mnie takie rzeczy napędzają i jeszcze bardziej myślę: "to ja ci pokażę, da się!". Bo był już taki moment w moim życiu, że chodziłam na treningi i pracowałam na nocki – pracowałam od 17-tej w Burger Kingu, kończyłam o 1.00 w nocy i przyjeżdżałam rowerem do domu. Potem trening, wracałam około 3.00, kładłam się spać i miałam drugą pracę od 8.00 rano. Także jeszcze rano szykowałam dzieci, a mąż je odwoził. Później zrezygnowałam z Burger Kinga i wszystko fajnie się potoczyło, ale czasem trzeba po prostu zaryzykować. Mówi się, że kto nie ryzykuje, ten szampana nie pije i tak jest faktycznie. Teraz jestem pracownikiem gospodarczym w przedszkolu, ale mam bardzo duże pole do własnych inwencji i mogę wprowadzać tam mnóstwo swoich rzeczy. Wiele rzeczy odkryłam w sobie. Że mam do czegoś talent.
Do czego?
A.M: Na przykład robiliśmy imprezę dla dzieci, na którą w ogóle nie było budżetu. Dużo rzeczy przy tym trzeba było zrobić samemu, zbierając różne przedmioty w domu. Zrobić coś z niczego. Robiłyśmy np. pikniki, na wioskę smerfów same szyłyśmy czapki. Odkryłam zmysł właśnie do takich rzeczy. A Burger King nauczył mnie samozaparcia. Przez cały rok dosłownie mijaliśmy się z mężem, to nas zahartowało. Nadal nie powiem, że jesteśmy megapoukładani, bo się tak nie da. Nagle w sobotę przychodzi myśl, że jedziemy na bieg, bo oboje mamy wolne. Wracamy w niedzielę, wypakowujemy rzeczy i one leżą dwa dni, bo trzeba iść do roboty.
Dzieci muszą mieć uporządkowane dzieciństwo, czy szczęśliwe?
A.M: Dzieci też dużo widzą i dużo chcą robić dzięki temu. Nasze dzieci są takie. ADHD, praktycznie cała trójka. No jeden jest taki, że potrafi usiąść i coś porobić od początku do końca. Ale to jest też fajne, bo życie byłoby nudne – przychodzimy z pracy, jemy obiad, siadamy do lekcji, potem do kolacji i idziemy spać. Tak wszystko ułożone. Ile tak można?
A ty zawsze wiedziałaś, że nie chcesz tak żyć, czy to ci się zmieniało?
A.M: Jak wyszłam z domu, to bardzo chciałam mieć poukładane życie. Szybko wyszłam za mąż, miałam 21 lat. No i na początku praca, bo chcieliśmy kupić mieszkanie. Jak jeszcze nie mieliśmy dzieci, bardzo dużo jeździliśmy, na rowerach, w góry. Wszystko było takie spontaniczne, czasem bez kasy. To mi się podoba.
To jest takie proste, a jednocześnie trudne do zrozumienia dla wielu ludzi.
A.M: W takiej poukładanej wersji udusiłabym się, mój mąż i moje dzieci tak samo. Nie mam prawa jazdy, więc na jakieś dodatkowe zajęcia jeżdżę z dziećmi rowerami. Ale nie muszę ich zachęcać – są nauczone, że jedziemy na rowerach, a nie pakujemy się wszyscy w wygodne i ciepłe auto. Mieszkamy na wsi, mąż wybudował im domek do zabawy, zrobił im górkę do zjazdów na rowerze, huśtawkę... Ale i tak dla nich najlepszą zabawą jest, jak spadnie deszcz, pojawią się koleiny i można ciapać się w błocie. Albo zimą poturlać się w śniegu.
Pranie może poczekać, kiedy chcesz się ciapać z dzieciakami w błocie?
Wygodniej jest dać dzieciom kasę, komórkę, laptopa i powiedzieć: idź i zajmij się tym. Ale dzieciom trzeba poświęcać czas. Gdy syn mówi: "mama obiecałaś mi wycieczkę rowerową", a jest sterta prania do zrobienia, czy kupa talerzy do pozmywania, to przecież to może poczekać. Choć może jak ktoś wejdzie do domu i zobaczy bałagan, to powie, że jestem złą matką. Trudno. Jestem szczęśliwa, moje dzieci też.
*Ostatnio też, gdy przygotowywałam się do Regatta UTM, właściciel pewnego schroniska górskiego wyznał mi wieczorem, że czasami chciałby to wszystko rzucić i wyjechać. To strasznie zabawne, bo mieszczuchy marzą, żeby wrzucić wszystko i ruszyć w te Bieszczady. *
Pragnienie wolności jest w każdym.
Film "Biegacze" w reżyserii Łukasz Borowskiego wszedł do kin 20 października
Agata Matejczuk - drużynowa wicemistrzyni świata w biegu 24-godzinnym na Mistrzostwach Świata w Belfaście w 2017 roku, była wicemistrzyni Europy - brązowa medalistka ME w tajskim boksie. Zasłynęła m.in. ukończeniem walki mimo złamanej już w pierwszej rundzie ręki. Żona i matka trójki dzieci. Mieszka na wsi. Pracowała na półtora etatu w sieci fast food. Do pracy codziennie przemierzała 7 kilometrów. Biegnąc. Wychowała się w rodzinie naznaczonej alkoholizmem. Agata musiała zacząć wspierać finansowo matkę i ojczyma już w wieku 11 lat. Pracowała w osiedlowym warzywniaku, z którego w tajemnicy przed rodziną uciekała na treningi. W trasach wyścigów niestrudzenie wspiera ją mąż. Akceptuje jej pasję, choć martwi się o jej zdrowie, a czasem i życie. Agata bierze udział w kilkunastu ultramaratonach rocznie. Twierdzi, że kiedy nie biega, to "umiera wewnętrznie".
Michał Kiełbasiński - utytułowany biegacz i podróżnik, triumfator Biegu 7 Szczytów. W 2017 roku jako pierwszy człowiek w historii przebiegł 1600 kilometrów wzdłuż rzeki Yukon w Kanadzie, przy temperaturach sięgających -50 stopni Celsjusza. W przeszłości imał się wielu zajęć - był informatykiem, przewodnikiem turystycznym, przedsiębiorcą. Potrzeba odkrywania tego, co nieznane i pokonywania własnych słabości zawsze jednak zwyciężała. Zjeździł Amerykę Południową. Był uczestnikiem legendarnej wyprawy Camel Trophy. Odnosił sukcesy w Adventure Racing – kilkudniowych wyścigach łączących bieganie, kolarstwo, kajakarstwo i wspinaczkę. W końcu postanowił postawić wszystko na bieganie. Obecnie jest bezrobotny. Od kilku lat zmaga się z poważną kontuzją kolana, która może przekreślić jego dalszą karierę. Mimo tego aktualnie przygotowuje się do wyprawy życia. Planuje pieszo pokonać Antarktydę w poprzek, czego nie dokonał jeszcze żaden człowiek. Będzie miał na to tylko 100 dni – po tym czasie temperatury spadają tam do -90 stopni Celsjusza.