Zmarła na raka, a jej komórki uratowały tysiące istnień. Rodzina nawet o tym nie wiedziała
Henrietta Lacks miała zaledwie 31 lat, gdy zmarła na raka szyjki macicy. Dla jej 5 dzieci i męża była to ogromna tragedia. Dla świata medycyny – początek serii cudów.
W 1950 roku Henrietta Lacks zachorowała na raka szyjki macicy, a że lekarze nie mogli zbyt wiele zrobić, zmarła po kilkunastu miesiącach walki. Pewien lekarz postanowił pobrać komórki kobiety – zarówno te zdrowe, jak i chore – i bliżej się im przyjrzeć. Namnożył ich tyle, że do dziś znaleźć je można w laboratoriach biochemicznych. Wydawałoby się, że to prosta historia o chorej pacjentce i medycznych eksperymentach, ale kryje się za nią znacznie więcej.
Z biednego domu
Kto by pomyślał, że dziewczyna, która wychowała się w skrajnej biedzie, stanie się nieśmiertelna? Urodziła się w sierpniu 1920 roku w Roanoke, w stanie Wirginia, jako Loretta Pleasant. Miała 9 rodzeństwa. Jej matka, Eliza, zmarła w wieku zaledwie 38 lat. W domu zawsze było biednie, ale kiedy John, ojciec rodziny, został sam z tak liczną gromadą, nie miał pojęcia, jak zapewnić im odpowiednią opiekę. Jedynym wyjściem było podrzucenie dzieci różnym krewnym. Tak 4-letnia Loretta (która niedługo później zmieniła imię na Henrietta) trafiła do domu swojego dziadka.
Tommy Lacks mieszkał w Clover i zajmował się uprawą tytoniu. Na tej samej plantacji jego przodkowie pracowali niegdyś jako niewolnicy. Stojąca na wzgórzu drewniana chatka ledwie znosiła ostrzejsze podmuchy wiatru.
Dziadek Henrietty wychowywał już jedno ze swoich wnucząt – syna porzuconego przez siostrę jej matki. Chłopiec miał na imię David. Jak większość Lacksów, nie skończył szkoły. Edukację przerwał po czwartej klasie, by pomóc w pracach na plantacji. Henrietta uczyła się o dwa lata dłużej.
Od samego początku pobytu w nowym domu, mieszkała w jednym pokoju z kuzynem. Wreszcie stali się sobie bardzo bliscy. Do tego stopnia, że nikogo specjalnie nie zdziwił fakt, że nastolatka zaszła w ciążę. Razem z Davidem założyła rodzinę jeszcze przed oficjalnym ślubem. Najpierw w wieku 14 lat urodziła mu syna Lawrence’a, potem na świat przyszła ich córka Lucile Elsie.
Kilka miesięcy po ślubie David dostał pracę w stoczni w Baltimore i wyjechał na północ. Kiedy zarobił tyle, by kupić na miejscu dom, Henrietta wzięła Lawrence’a i Elsie i dołączyła do męża. Razem mieli jeszcze troje dzieci: Davida „Sonny’ego” Juniora, Deborę i Josepha. Ostatni syn państwa Lacksów urodził się cztery i pół miesiąca przed tym, jak u Henrietty wykryto raka szyjki macicy.
Osobliwy przypadek pani Lacks
Na to, że coś jest nie tak, uskarżała się jednak znacznie wcześniej. Swoim najbliższym przyjaciółkom zwierzyła się, że w podbrzuszu czuje supeł i że seks stał się niesłychanie bolesny. Szukała wytłumaczenia swojego złego samopoczucia. Jej mąż sypiał z innymi kobietami, zastanawiała się więc, czy nie przyniósł jakiejś choroby do domu. Kilka tygodni wcześniej urodziła też córkę Deborę i rozważała, czy może to być oznaka gojących się jeszcze ran. Kuzynki stwierdziły, że pewnie znów spodziewa się dziecka, lecz mimo że ich przypuszczenia wkrótce okazały się słuszne, Henrietta wiedziała, że zgrubienie w podbrzuszu to coś innego. – To było tam, zanim zaszłam w ciążę – upierała się.
W końcu Henrietta przekonała męża, by zawiózł ją do lekarza. Jeden stwierdził, że to najpewniej kiła, a gdy badania nie potwierdziły jego tezy, odesłał pacjentkę do ginekologa.
30 kilometrów dalej, w szpitalu Johnsa Hopkinsa, dowiedziała się, że jej przypadek jest wyjątkowy. Ginekolog Howard Jones stwierdził, że nigdy wcześniej nie widział takiego guza w szyjce macicy. Był lśniący i purpurowy, tak delikatny, że krwawił przy najmniejszym dotknięciu. Jones wyciął jego niewielką część i przesłał do laboratorium. Pobrał od Henrietty te chore komórki, ale też te zdrowe, niezaatakowane przez nowotwór – pacjentce nic nie powiedział. Odesłał ją do domu.
Niedługo później kobieta zaczęła bolesną radioterapię. Do domu wracała z rozległymi poparzeniami, nie była w stanie pracować. Z pełnej energii 30-latki stała się cieniem człowieka. Kiedy ona była półprzytomna z bólu, niedaleko w laboratorium naukowcy studiowali jej komórki.
George Otto Gey od prawie 30 lat starał się razem z żoną wyhodować komórki, które pomogłyby mu wynaleźć lek na raka. Fragment DNA Henrietty okazał się ogromnym przełomem w jego pracy. Okazało się, że w przeciwieństwie do innych komórek, materiał pobrany od chorej nie obumierał. Co więcej, komórki rozmnażały się w szybkim tempie. Wystarczyło je wizolować i przy niewielkim nakładzie pracy można było otrzymać całą linię komórkową. To było jak spełnienie marzeń każdego naukowca.
Gey nie mógł się powstrzymać i pochwalił się swoim odkryciem innym naukowcom. Nikomu nie chciało się wierzyć, co udało się zrobić w jego laboratorium. Oni też tak chcieli. Przekazywał je więc każdemu, kto chciał je wykorzystać w badaniach nad nowotworami. Wkrótce powstał Instytut Tuskagee, który zaczął masowo produkować komórki HeLa. Co tydzień wysyłał ich w najodleglejsze zakątki świata około sześciu trylionów. Tak narodził się warty miliardy dolarów przemysł, zajmujący się sprzedażą materiału biologicznego.
Kiedy jedni zbijali fortunę, Henrietta umierała
Komórki HeLa pozwoliły naukowcom na przeprowadzenie eksperymentów, które nigdy nie byłyby możliwe na ludzkim, żywym organizmie. Poddawali je działaniu toksyn, radioterapii i wirusów. Wypróbowywali na nich różne leki, mając nadzieję, że któryś w końcu zabije złośliwe komórki, nie niszcząc jednocześnie tych zdrowych.
Posłużyły też do badań w innych dziedzinach medycyny. Dzięki nim udało się opracować szczepionkę przeciw chorobie Heinego-Mediny, rozwinąć wiedzę na temat in vitro i klonowania, znaleźć leki na hemofilię, grypę, chorobę Parkinsona czy białaczkę. Na czym polegał więc fenomen jej komórek? Ludzkie komórki zdolne są do ograniczonej liczby podziałów. Szacuje się, że mogą podzielić się ok. 50 razy i obumierają. U Henrietty mnożyły się bez końca. Dopiero po latach odkryto, że kobieta była zainfekowana wirusem brodawczaka ludzkiego (HPV-18). Zmienił on znacznie jej DNA.
Rozmnażające się w niesłychanym tempie komórki okazały się jednak przekleństwem dla samej Henrietty Lacks. W ciągu kilku miesięcy od zdiagnozowania choroby nowotwór rozprzestrzenił się niemal na wszystkie narządy i na początku października 1951 roku pacjentka zmarła.
Została pochowana na cmentarzu rodzinnym w Lackstown w Clover. Przez dziesiątki lat jej grób nie był nawet oznaczony. Dopiero w 2010 roku, po przeczytaniu książki „Nieśmiertelne życie Henrietty Lacks”, dr Rolland Pattillo ze Szkoły Medycznej Morehouse w Atlancie ufundował nagrobek. Pionowa płyta ma kształt książki, a wyryto na niej: „Henrietta Lacks, 1 sierpnia 1920 – 4 października 1951. Ku pamięci fenomenalnej kobiety, żony i matki, która wpłynęła na życie wielu. Tu leży Henrietta Lacks (HeLa). Jej nieśmiertelne komórki zawsze będą pomagać ludzkości. Wieczna miłość i podziw, od Twojej rodziny”.
Wspomniana książka odbiła się szerokim echem nie tylko w świecie medycyny. Jej autorka, Rebecca Skloot, obnażyła całą prawdę o tym, jak bez wiedzy kogokolwiek naukowcy zaczęli czerpać zyski z DNA Henrietty. Komórki zmarłej zjechały cały kraj wzdłuż i wszerz, niektórzy komentowali nawet, że ten materiał genetyczny był jak celebrytka witana szampanem w drogim hotelu.
Jesteś sławna mamo
George Otto Gey stwierdził później, że nigdy nie myślał o zysku. Chciał tylko za wszelką cenę dokonać przełomu w medycynie. Jeden z asystentów, który był przy autopsji Henrietty, najbardziej zapamiętał jej czerwone paznokcie u stóp.
- Wyobraziłem ją sobie, jak siedzi w wannie i maluje te paznokcie, i wtedy po raz pierwszy dotarło do mnie, że komórki, których używamy do badań, pochodzą od tej kobiety. Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób - mówił w rozmowie z pisarką.
Najbliższa rodzina nie miała pojęcia, że cząstki Henrietty wciąż gdzieś żyją (a były już wtedy nawet w kosmosie). Dowiedzieli się o tym 25 lat później, kiedy naukowcy chcieli posunąć się jeszcze dalej w badaniu HeLa. Jeden z nich zadzwonił do Davida, by zaprosić jego i dzieci na badania krwi. Chcieli rozbudować cały profil genetyczny rodziny Lacks. Pewnie gdyby nie dociekliwość lekarzy, nigdy nie wiedzieliby o tym, że dzięki komórkom Henrietty udało się uratować tysiące istnień.
Lacksów nie było stać nawet na ubezpieczenie medyczne, a jednocześnie medycyna przeżywała jeden z największych zwrotów w historii. Dzięki Rebecce Skloot, która dotarła do rodziny i opisała ich życie, w Stanach rozpoczęła się dyskusja o etycznych aspektach takich działań lekarzy. Sąd najwyższy w Kalifornii stwierdził, że choć tkanka usunięta z ciała jest medycznym odpadkiem, to lekarze muszą informować otwarcie pacjentów o tym, co zamierzają zrobić z komórkami. Szczególnie jeśli w grę wchodzą ogromne pieniądze.
Jedna z córek Henrietty, Deborah, była zdesperowana, by poznać szczegółowo historię matki. Dzięki jej działaniom badania lekarzy zostały utajnione, tak żeby rodzina mogła zachować choć trochę prywatności. W 2001 roku kobieta mogła „spotkać się z mamą” w szpitalu Hopkinsa. Pod mikroskopem widziała jej żywe komórki.
- Jesteś sławna mamo, tylko nikt o tym nie wie – powiedziała. Wtedy jeszcze nie mogła wiedzieć, jak ogromnym nakładem sprzeda się książka o jej mamie.