Blisko ludziŻycie po śmierci

Życie po śmierci

Życie po śmierci
Źródło zdjęć: © Eastnews
Aneta Wawrzyńczak

03.10.2013 11:03, aktual.: 04.10.2013 10:08

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

- Właśnie skończyłam 33 lata. Bardzo mnie ciekawiło, co się wydarzy w tym wieku, wieku Chrystusowym. Wydawało mi się, że cokolwiek by się nie stało, będzie super. Już pięć dni po moich urodzinach dowiedziałam się, co mnie czeka - wspomina Olga Morawska, wdowa po wybitnym himalaiście Piotrze Morawskim.

- Właśnie skończyłam 33 lata. Bardzo mnie ciekawiło, co się wydarzy w tym wieku, wieku Chrystusowym. Wydawało mi się, że cokolwiek by się nie stało, będzie super. Już pięć dni po moich urodzinach dowiedziałam się, co mnie czeka - wspomina Olga Morawska, wdowa po wybitnym himalaiście Piotrze Morawskim.

Na pierwszy rzut historia Olgi Morawskiej to klasyczna opowieść o cudownym życiu, które nagle roztrzaskuje się na milion kawałków i nijak nie można go już odbudować. O niezrealizowanych planach i pogrzebanych marzeniach. O cierpieniu i łzach.

I faktycznie tak trochę jest. Ale tylko trochę, bo Olga całą sobą, swoją postawą i działalnością pokazuje, że życie po śmierci istnieje. Inne niż to poprzednie, u boku męża, ale wcale nie gorsze. Oraz że nowe plany i marzenia nie muszą gryźć się ze wspomnieniami.

Zakręt

Piotra poznała na imprezie u znajomych. Dwa lata później wzięli ślub. Spędzili ze sobą „kawał życia, takiego dorosłego życia”, jak mówi Olga. Mieli dwóch synów, Ignacego i Gustawa. Ona pracowała w firmie marketingowej, on zrobił doktorat i wykładał chemię na Politechnice Warszawskiej.

Wróżono mu, że zajdzie wysoko. Dosłownie, bo Piotr był też wybitnym himalaistą. „Nawet nie trzeba było wróżyć, bo jak na trzydzieści dwa lata życia, bardzo dużo w górach osiągnął”, wspomina Olga we wstępie do książki „Góry na opak”.

To ona namówiła go w 2002 roku na wyprawę na K2. Wspinał się już wcześniej, od 1996 roku, ale przełomem w jego życiu okazało się dotarcie zimą do wysokości 7650 metrów, najwyższego po Mount Everest szczytu na Ziemi. Wcześniej żaden człowiek nie zaszedł tak wysoko zimą na K2. W górach Piotr zakochał się bez pamięci. W ciągu kolejnych sześciu lat zdobywał kolejne ośmiotysięczniki: Czo Oju, Broad Peak, Nangę Parbat, Sziszapangmę (wraz z Simone Moro jako pierwsi zimą), Gaszerbrum I i Gaszerbrum II.

Wczesną wiosną 2009 roku wyruszył na kolejną wyprawę. Najpierw miał przejść aklimatyzację na Dhaulagiri, później poprowadzić nową drogę na zachodniej ścianie Manaslu w Nepalu. 3 kwietnia zadzwonił do Olgi z życzeniami urodzinowymi. 7 kwietnia wysłał SMS: „Kochanie, zadzwonię jutro z bazy, może uda się pogadać dłużej”. Nie zadzwonił.

Już wcześniej mu się to zdarzało – jak wtedy, gdy przez pięć dni nie dawał znaku życia, a Olga szalała z przerażenia. Okazało się, że wyładowały mu się baterie w telefonie. „Cieszyłam się, ale już wiedziałam: jeśli coś się z nim stanie, nie dam sobie rady”, wspominała w rozmowie z „Twoim Stylem”. Mimo lęku i poczucia, że była „emocjonalnym sponsorem jego wypraw”, nie mogła postawić mu ultimatum: ja i dzieci albo góry. Cokolwiek by wybrał, któreś z nich byłoby nieszczęśliwe. Poszli więc na kompromis. Teraz też tak miało być: najpierw Piotr zdobywa Mansalu, później jadą na trekking do Pakistanu.

8 kwietnia w biurze, gdzie pracowała, zjawił się Jerzy Natański, działacz Polskiego Związku Alpinizmu (PZA), którego Piotr był wiceprezesem. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Olga krzyknęła: „Błagam, to nieprawda!”, a w jej głowie piętrzyły się już tylko rozpaczliwe myśli: „niech zadzwoni”, „niech się zjawi”, „niech to będzie głupi żart”.

O śmierci Piotra informowały wszystkie media w kraju: wpadł w szczelinę lodowcową, TOPR-owcy ruszyli mu na ratunek, nie udało się. „Polski i światowy alpinizm poniósł wielką stratę. Piotr Morawski należał do najwybitniejszych alpinistów młodego pokolenia. Ten tragiczny wypadek przerwał wspaniałą, pełną zaangażowania górską pasję”, pisano na stronie PZA.

Dwa dni później Olga podjęła decyzję: Piotr spocznie w górach, tak jak chciał. Msza żałobna w Warszawie odbyła się 16 kwietnia, w kościele przy ul. Senatorskiej – tym samym, gdzie osiem lat wcześniej brali ślub. Kilka tygodni później Olga poleciała wraz z bratem do Katmandu. W głębi serca miała nadzieję, że mąż będzie tam na nią czekał. Pożegnała się z nim w październiku, w Nepalu. Naprzeciwko Dhaulagiri, na wysokości 5300 metrów, na Przełęczy Francuzów postawiła mu symboliczny grób.

Co jest za zakrętem?

– Żyje się z kimś i ten ktoś nagle znika. To tak, jakby urwano nam połowę ciała. Albo i więcej. Strata osoby, o której się myślało, że się spędzi z nią całe życie, jest ogromną niesprawiedliwością – mówi Olga.

Dlatego czuła wielki żal, że ktoś taki jak jej mąż: wartościowy, pełen pasji, z ogromnym potencjałem i licznymi talentami, już nie będzie mógł się rozwijać. – Jak się kogoś kocha, to chciałoby się dla tej osoby wszystkiego, co najlepsze – uważa.

Po śmierci męża nie dyskutowała z Bogiem, nie wykłócała się, nie obrażała. Marzyła za to, by zawrzeć z Nim pakt: jeśli tylko Piotr mógłby wrócić do życia, bez wahania oddałaby swoje. – Wolałabym to ja odejść, żeby tylko Piotrek mógł realizować swoje pasje, dokończyć swoje dzieła – wyznaje. I dodaje: – To wynika też z ogromnego cierpienia, którego się nie chce, ale które trzeba przyjąć. A śmierć od niego uwalnia. To jest mało realistyczne myślenie, wręcz magiczne, będące próbą przywrócenia świata, którego już nie ma i już nigdy nie będzie – wyjaśnia.

Olga na początku nie mogła oswoić się z myślą, że jest wdową. Bo wdowieństwo kojarzy się z czernią, ławeczką w parku, karmieniem gołębi i czekaniem, kiedy będzie można dołączyć do ukochanego męża. W tym, że taki stereotyp wdowy pokutuje w społeczeństwie, utwierdziły ją niektóre komentarze po udzieleniu przez nią kilku wywiadów telewizyjnych. „Tak wygląda wdowa? W takiej spódnicy?”, dziwili się ludzie. – Ja nie noszę krótkich spódniczek, ponieważ mam wpojone przez braci kompleksy na temat moich nóg – śmieje się Olga. Właśnie: „śmieje”. Niektórym nie mieści się to w głowach.

– Istnieje przekonanie, że owdowiali ludzie powinni siedzieć i płakać. I oczywiście to robią. Śmierć bliskiej osoby sprawia, że człowiek czuje się, jakby nigdzie nie pasował. Jego życie zmienia się i on sam też się zmienia. Jest oczywiście kropka, którą można postawić, powiedzieć, że już się przeszło żałobę. Ona ma swoje etapy, które każdy przechodzi na swój sposób, ale jej koniec nie oznacza, że już się za bliską osobą nie tęskni, nie wspomina jej, nie kocha – uważa Olga.

Szybko przywykła do nowego stanu cywilnego i przestała odruchowo wpisywać w formularzach „mężatka”. Polubiła nawet słowo „wdowa”. Za to, że jest brutalnie prawdziwe. – Jak człowiek ma 33 lata i sobie uświadamia, że dołączanie do najbliższej osoby trochę mu zajmie, musi się zastanowić, co dalej, jak rozwiązać tę zagadkę życiową – mówi.

Już wcześniej wyjazdy męża przyzwyczaiły ją do samotności, a przede wszystkim samodzielności. Po jego śmierci musiała jednak odzwyczaić się od czekania, kiedy Piotr wróci i pozałatwia zaległe sprawy: szczepienia dzieci, przegląd samochodu w warsztacie, naprawa komputera, wymiana przepalonych żarówek. – To charakterystyczne, że wiele osób nie robi rzeczy, których nie musi robić. Ja przez trzy czy cztery miesiące nie zlikwidowałam numeru telefonu komórkowego Piotrka. Telefon był wyłączony, ale wiedziałam, że zamknięcie numeru będzie bolesne. Wolałam płacić abonament i nie musieć się z tym zmierzać. Gdy to w końcu zrobiłam, płakałam jak bóbr – wspomina.

Czy nie jest to przedłużanie agonii? Czy faktura z nazwiskiem zmarłej bliskiej osoby nie wywołuje jeszcze większej fali rozpaczy? – Wraz z rachunkiem przychodzi kawałek tamtego świata, poczucie cudownej stabilności, że wszystko trwa. A jak trzeba iść do urzędu czy biura obsługi klienta, przedstawić akt zgonu, człowiek musi się zmierzyć nie tylko z pracownikiem, który nie wie, jak się zachować, ale i własną bezsilnością i rozpaczą, okazywanymi po raz kolejny kompletnie obcym osobom – mówi Olga. I dodaje: – Gorzej, gdy przychodzi kartka pocztowa od przyjaciół z wakacji. To boli, bo uzmysławia, że coś ich chyba ominęło.

Ona sama tego nie przeżyła, bo śmierć Piotra była nagłośniona przez media. Ale do dziś fundacja, której przez lata przekazywali 1 proc. podatku, przysyła Piotrowi listy. – Na początku myślałam: „Jak oni mogą?!” Teraz ma to dla mnie swój urok. Bo żałoba przemienia się w ciepłe wspomnienia, sentymenty, małe smaczki. Gdyby ten list nie przyszedł, pewnie bym o nich zapomniała. A tak mnie to bawi – śmieje się Olga.

Przez kilka miesięcy żyła w odrętwieniu. Nie czytała książek, nie oglądała filmów. – Człowiek w żałobie nie je, nie pije, nie może spać. Żyje jak zombie – mówi Olga. Mimo to czuła, że nie chce pozostać w tym stanie na zawsze. – Miałam poczucie, że jeśli oblekę się w czerń i będę tylko płakać, to położy się strasznym cieniem na życiu moich synów. Wiedziałam, że dla nich muszę się wziąć w garść. Teraz myślę, że zrobiłam to też dla siebie. Życie jest jedno i trzeba sprawdzić, co jest za zakrętem – uważa.

Maski tlenowe

Po śmierci męża Olga musiała wziąć na siebie ciężar wychowania synów: starszy miał niespełna cztery lata, młodszy zaledwie dwa. – Po śmierci najbliższej osoby człowiek czuje się tak, jakby przejechał po nim walec. Ale wszyscy dookoła mówią, że jest super, bo są dzieci. Tylko że na początku te dzieci wydają się żadnym argumentem, bo opieka nad nimi to dodatkowy obowiązek, odpowiedzialność, trud – wyjaśnia. Wspomina też, że pierwszy kubeł zimnej wody wylał na nią zupełnie nieświadomie starszy synek. Dzień po śmierci Piotra przybiegł do niej do łóżka, wołając: „Mamo, wstawaj, chcemy jeść”. – Witaj dniu! Choćby się chciało leżeć i rozpaczać, nie da się – mówi Olga. I dodaje, że z czasem dzieci bardzo ułatwiają dalsze życie: ich uśmiechy, radości, pomysły, maleńkie światy nakręcają do działania.

Olga podkreśla, że zanim będzie można na nowo zacząć się tym cieszyć, trzeba pomóc samemu sobie. – W samolocie, gdy następuje rozszczelnienie, dorosły najpierw musi sam założyć maskę tlenową, a dopiero później dzieciom. Tak samo jest z żałobą po śmierci partnera: najpierw trzeba znaleźć siły w sobie – wyjaśnia.

Ona sama musiała ich szukać bardzo szybko, bo w domu czekała ją rozmowa z synami. – Dzieciom trzeba mówić prawdę. Powiedziałam im więc, że tata umarł. Ale co to znaczy „umarł”? Nawet my, dorośli, nie do końca to rozumiemy, a co dopiero dzieci! Wytłumaczyłam im, że oznacza to, że tata zawsze będzie z nami, ale nigdy nas nie przytuli – wspomina.

Pytań było znacznie więcej. Najpierw zadawał je tylko Ignaś, dopiero po trzech miesiącach dołączył do niego Gutek. – Potrzebował więcej czasu. Myślałam, że wyrzucił to z siebie i już nigdy nie zapyta, a on po prostu musiał to przetrawić. Z jednej strony to, że jednak zaczął pytać, było szokiem, z drugiej – przyniosło ulgę. To znaczyło, że się odblokował – wyjaśnia Olga.

Przyznaje, że nigdy nie wymigiwała się od odpowiedzi. Dopiero później, gdy już rozwiała wątpliwości synków, zamykała się w łazience. – Nie chciałam, żeby widzieli, że reaguję płaczem na ich pytania, bo miałam poczucie, że wtedy przestaną je zadawać. Wiedziałam, że nie mogę zbudować między nami bariery: oni mówią „tata”, a ja wpadam w ryk – mówi Olga.

Musiała też wtedy zrozumieć, że dzieci również przechodzą żałobę. Nie tak jak dorośli, ale jednak. – Przeczytałam kiedyś, że u dzieci żałoba się sączy. Niby jest dobrze, ale przychodzi moment, gdy idą na rolki, na spacer, do kina i wtedy kogoś im brakuje – mówi.

Mimo propozycji swoich rodziców, by całą trójką przeprowadzili się na jakiś czas do nich, podjęła decyzję: zostajemy w domu. – Skoro już wszystko się zawaliło, chciałam, żeby dzieci miały poczucie bezpieczeństwa i stałości we własnym domu. Gdybyśmy się wyprowadzili, to byłby dla nich kompletny rollercoaster – uważa.

„Miej odwagę”

Olga zaczęła nowe życie. „Pracuję, bo lubię, ale przede wszystkim dlatego, że nie mam innego wyjścia. Lubię biegać, pływać, jeździć na nartach i na rowerze, lubię sport. Lubię się zmęczyć… bo wtedy czuję, że żyję i od razu mam lepszy humor”, pisze na swojej stronie internetowej.

Od 2010 roku organizuje Memoriał Piotra Morawskiego „Miej Odwagę!”, którego celem jest wsparcie finansowe „najbardziej interesujących projektów podróżniczych, poznawczych, wspinaczkowych, narciarskich lub żeglarskich”.

Przyznaje, że jako dziecko marzyła, by pisać książki, ale w dorosłym życiu nie zrobiła w tym kierunku nic. Dopiero po śmierci Piotra zaczęła tworzyć. Do tej pory opublikowała już serię „Małe Wielkie Podróże”, w których dzieli się wrażeniami z wyjazdów m.in. do Nepalu, Kanady, RPA i Norwegii, a także zbiór wywiadów z „bohaterami drugiego planu” – rodzinami słynnych polskich himalaistów.

„Z jednej strony chciałam zobaczyć, jak toczą się losy tych, których bliscy nadal chodzą w góry, czyli – w podtekście – jak wyglądałoby moje życie, gdyby Piotrek nie zginął, z drugiej zaś – jak sobie radzą wiele lat po śmierci bliskiej osoby ludzie, których los teraz i ja dzielę”, pisała we wstępie do książki „Góry na opak, czyli rozmowy o czekaniu”.

Jako pierwszą wydała jednak książkę „Od początku do końca”, w której opisała całe swoje życie z mężem, wykorzystując jego notatki i zdjęcia. Pracę nad nią zaczęła osiem miesięcy po śmierci Piotra. Gdy publikacja ukazała się w 2010 roku, do Olgi zaczęły napływać wiadomości z całej Polski. – Ludzie pisali, że przeżywają śmierć bliskiej osoby podobnie. Wtedy poczułam, że sama im nie pomogę. Tak narodził się pomysł stworzenia fundacji – żeby pomóc zdecydowanie większej grupie osób, niż mogłabym to zrobić sama – wyjaśnia.

Nagle Sami

Olga w dzieciństwie była harcerką, a w życiu dorosłym poszukiwała drogi, którą mogłaby podążyć, by realizować się społecznie. – Czekałam na swój cel w życiu. I wraz z doświadczeniem śmierci Piotrka, ten cel do mnie przyszedł: założyłam fundację, żeby pomóc zdecydowanie większej grupie ludzi, niż mogłabym to zrobić sama – wyznaje Olga. Przekonuje też, że choć z żałobą trzeba się przede wszystkim uporać samemu, warto poszukać pomocy. – Czasem łatwiej jest podzielić się swoimi uczuciami z obcymi niż z najbliższymi – bo nie chcemy ich zawieść, tylko pokazać, że sobie dajemy radę, jesteśmy dzielni – uważa.

W ramach fundacji Nagle Sami, założonej wspólnie z Karoliną Skrzypczyk, której partner zginął w Tatrach, działają m.in. poradnie psychologiczne i prawne oraz grupy wsparcia dla dorosłych i dla dzieci. Zdaniem Olgi zwłaszcza te ostatnie są w naszym kraju bardzo ważne. – W Polsce w ogóle mało się mówi o śmierci. Poza hospicjami praktycznie nie ma grup wsparcia. A nawet jeśli są organizowane, to nie cieszą się zbyt dużą popularnością. Jako społeczeństwo dopiero się uczymy, że można wyjść do ludzi, otworzyć się przed nimi i oni nas nie zagryzą, nie zrobią nam nic złego, nie wykorzystają tego, co im powiemy przeciwko nam – mówi.

W fundacji znajdą pomoc wszyscy: kobiety i mężczyźni, ludzie młodzi, dojrzali i w podeszłym wieku, a nawet dzieci. Oldze zależy szczególnie na dotarciu do tych ostatnich. – Żałoba dzieci to kwestia, na którą zazwyczaj nikt nie ma siły. Dorośli przechodzą ją z nadzieją, że dzieci albo nie rozumieją, co się stało, albo jakoś sobie z tym poradzą. Ale gdy te dzieci dorastają, wychodzą na jaw problemy spowodowane tym, że wszyscy od nich uciekali, nie mieli dla nich czasu, nie rozmawiali z nimi – wyjaśnia Olga.

Dodaje wreszcie, że Nagle Sami działają po to, by mówić nie tylko o śmierci, ale przede wszystkim o życiu. O tym, że warto spróbować pójść dalej, nie zostawać w żałobie, pomimo społecznych obwarowań, stereotypów i poczucia kontroli wewnętrznej, która dyktuje: „Nie rób tego, nie rób tamtego”. – Choć osoby dotknięte żałobą muszą odnaleźć się w sytuacji, w której się znalazły, ale nie muszą wywarzać otwartych drzwi. Fundacja jest po to, by pokazać im, że można spróbować przez żałobę przejść – wyjaśnia Olga. I dodaje: – Nie robię tego, żeby być wieczną wdową, tylko dlatego, że wydaje mi się, że warto jest pomóc ludziom w takiej sytuacji. Mnie samej brakowało kogoś, kto by mi zaimponował, na kogo mogłabym spojrzeć i pomyśleć: „O, tej babce się udało!”.

Olga w swojej w notce biograficznej na stronie morawska.pl pisze: „Przede wszystkim każdego dnia cieszę się z tego, że mam normalne życie i nie muszę go rzucać, żeby robić tak wiele ciekawych rzeczy. Bo najważniejsze jest dla mnie to wszystko tu: dzieci, dom, ja”.

– Nie wiem, czy mi się udało, zmagam się z życiem każdego dnia. Próbuję je przeżyć dobrze. Wiem, że jest tylko jedno, a czasem kończy się nagle… – dodaje.

Tekst: Aneta Wawrzyńczak

(aw/sr), kobieta.wp.pl

śmierćrodzinatragedia
Komentarze (19)