40‑latkowie nie tylko nie rozumieją "leniwych millenialsów". Nieświadomie ich dyskryminują
Millenialsi są leniwi, bo nie chcą brać nadgodzin – zawyrokowała pani po 40. Z socjolożką zastanawiamy się, dlaczego beneficjenci przemiany gospodarczej nie rozumieją sytuacji swoich dzieci na rynku pracy, a jednocześnie nie mogą przestać dawać im "dobrych rad".
21.05.2018 | aktual.: 21.05.2018 19:12
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Jedna z prelegentek Kongresu Gospodarczego w Katowicach powiedziała o millenialsach, że są roszczeniowi. Dowodzić tego miał fakt, że dzisiejsi 20- i 30-latkowie chcą pracować "8 godzin i mieć czas dla siebie". Po publikacji tekstu o millenialsach pojawiło się wiele komentarzy, ale to głos 40-letniego mężczyzny, przykuł naszą uwagę.
- Po co mi to wszystko było – nie wiem i chyba już nie znajdę odpowiedzi. Mógłbym być szczęśliwy bez tej kariery. Dom się oczywiście przyda rodzinie, jak przyjdzie zawał lub wylew. Straciłem 25 lat goniąc nie wiadomo za czym – napisał mężczyzna.
Doktor Justyny Sarnowskiej, socjolożki z Uniwersytetu SWPS szczególnie taki pogląd nie dziwi.
- W Polsce rynek pracy dynamicznie się zmienia. Dzisiejsi 40-latkowie, będący na tle innych grup w dość dobrej sytuacji zawodowej i ekonomicznej, często nie wiedzą, z czym stykają się młodzi, idąc do pierwszej pracy. Przykładają do nich prawidła obowiązujące na rynku pracy w czasach, w których oni na niego wchodzili. Do tego przez ostatnie lata w mediach dominował neoliberalny dyskurs, którym chcąc nie chcąc nasiąkliśmy. Pracownik jest w nim pokazywany jako koszt dla pracodawcy, któremu powinien być wdzięczny za możliwość pracy. Do tego grupom dzierżącym władzę znacznie wygodniej wyjaśniać przyczyny kryzysu ekonomicznego niewystarczającą pracowitością czy przedsiębiorczością jednostek niż dopatrywać się dziury w systemie – wyjaśnia dr Sarnowska.
Kilka dni po burzy, która przetoczyła się przez media społecznościowe Jolanta Czernicka-Siwecka swoje słowa nazywa "niefortunnymi". Jakiekolwiek intencje nie kryłyby się za wypowiedzią prezeski Fundacji Iskierka, udało się jej wywołać ogólnokrajową dyskusję. Okazuje się, że i w tej, zdawać by się mogło oczywistej kwestii, jesteśmy społeczeństwem spolaryzowanym. Przede wszystkim zaś takim, które nie życzy sobie nawzajem najlepiej.
Jako metrykalna przedstawicielka "leniwych darmozjadów" dorzuciłam do dyskusji trzy grosze. W tekście opublikowanym na WP Kobieta napisałam, że to nie młodzi ludzie mają wygórowane wymagania, ale raczej ich rodzice zaburzone postrzeganie relacji pracownik-pracodawca. Żeby pamiętać o życiu osobistym, millenialsi nie potrzebują szkoleń z zakresu "life-work balance". Pasje mają najczęściej od czasów liceum, a nie wybierane za radą coacha po czterdziestce.
Pod tekstem szybko zaczęły pojawiać się komentarze. Najbardziej dziwi ton, który śmiało można by już nazwać hejtem w stylu polskim. Niezbyt logicznym, a do tego pełnym słabo skrywanych obaw, że ktoś inny będzie miał lepiej (nawet jeśli tym kimś ma być własne dziecko). Część czytelników wyrażała pogląd, że młodzi powinni wziąć się do pracy i nie narzekać. Powodem miał być fakt, że sami pracowali w latach 90. "16 godzin za 1600 złotych". Plebiscyty na najbiedniejszych i najdzielniejszych mają się u nas nieźle.
Niektórzy czytelnicy wyrażali poparcie dla oporu młodych przed braniem nadgodzin kosztem rodziny, inni grzmieli, że millenialsi mogą tupać nogą właśnie dzięki zapewniającym pomoc "w razie czego" rodzicom. Kilku podzieliło się osobistymi historiami. Internauta pod pseudonimem Rico zwierzył się, że ma 49 lat, dom w prestiżowej warszawskiej dzielnicy, luksusowe auto i oszczędności. Do tego zero przyjaciół czy choćby znajomych. Dobre stosunki z rodziną uważa raczej za łut szczęścia niż pracę nad relacjami. .
"Po co mi to wszystko było – nie wiem i chyba już nie znajdę odpowiedzi. Mógłbym być szczęśliwy bez tej kariery. Dom się oczywiście przyda rodzinie, jak przyjdzie zawał lub wylew. Straciłem 25 lat goniąc nie wiadomo za czym" – pisze mężczyzna.
Pytam Justynę Sarnowską z Uniwersytetu SWPS, co takiego stało się przez ostatnie 20 lat, że młodzi przestali marzyć o karierze robionej kosztem czasu wolnego i przyjaciół. Pewną rolę odegrał przykład rodziców-beneficjentów zmiany ustrojowej, którym sukcesy szczęścia nie dały oraz nieodzowne dla każdego pokolenia zmiany mentalne, ale i prostsza zależność.
- Dzisiejsi 40- i 50-latkowie zaczynając karierę, pracowali na kilku etatach, bo wierzyli, że ciężka praca przełoży się na szybki awans zawodowy i finansowy. Wokół mieli mnóstwo przykładów takich awansów, więc "przynęta" była całkiem realna. Dzisiaj młodzi ludzie mają świadomość, że ani dwa kierunki studiów, ani trzy języki, na których naukę namawiali ich rodzice, nie są gwarancją powodzenia – tłumaczy socjolożka.
Sytuacja na rynku pracy zaczęła się zmieniać w okolicach 2005 roku, kiedy na rynek pracy zaczęło wchodzić pokolenie wyżu demograficznego, dzisiejsi 30-kilku latkowie. Najpierw musieli dostać się na studia – na kierunkach, gdzie wcześniej było po 3-4 osoby na miejsce, nagle zrobiło się tych osób 12. Sytuacja powtórzyła się po studiach. Pracodawcy mogli przebierać w młodych pracownikach i zaniżać im pensje, bo przecież na ich miejsce było kilkunastu innych chętnych. W dodatku na rynku pracy po raz pierwszy w historii potransformacyjnej Polski zrobiło się o wiele więcej absolwentów wyższych uczelni niż było potrzeba.
Potem przyszedł kryzys ekonomiczny 2008 roku. Często mówi się, że nie dotknął on szczególnie Polski, ale jedną z jego konsekwencji była rosnąca niechęć do zatrudniania pracowników na umowy o pracę. Zaczęły rządzić śmieciówki.
- Powoli uczymy się dostrzegać różnego rodzaju dyskryminacje, które kiedyś uznawaliśmy za stan naturalny. Jeśli chodzi o rynek pracy, idzie nam jeszcze oporniej, bo mało się o tym mówi. Tymczasem osoba zatrudniona na umowie o pracę i dobrze opłacana, która wyraża pogląd, że ktoś młodszy powinien pracować za pół darmo, bo "wszyscy tak robili" to modelowy przykład dyskryminacji. Wypowiada się pozycji z uprzywilejowanej i z dużym prawdopodobieństwem nieosiągalnej dla młodego pracownika - komentuje Sarnowska.
Rokrocznie powstaje kilka, jeśli nie kilkanaście, badań pokazujących, że sukcesy zawodowe i finansowe mają relatywnie mały wpływ na zadowolenie z życia. Najszczęśliwszym krajem na świecie jest ubogi Buthan, a udane małżeństwo przedłuża życie skuteczniej niż zbilansowana dieta. Mnożą się relacje ludzi, którzy życie zawodowe przedkładali nad osobiste i w pewnym momencie doszli do ściany.
Dobrze by było, gdyby polscy 40-latkowie oburzający się roszczeniami młodszego pokolenia, przestali uznawać swoje wybory i styl życia za obowiązujące. Tym bardziej, że te same wybory mają dziś na rynku pracy zupełnie inne konsekwencje.
Slogany mówiące, że każdy, kto wypruje sobie żyły, osiągnie spektakularny sukces, są coraz mniej prawdopodobne. Nietracenie z oczu życia rodzinnego i własnych zainteresowań wydaje się raczej przejawem rozsądku niż lenistwa i wygórowanych wymagań. Ludzie na starość żałują przeróżnych rzeczy. Że nie byli bardziej wyrozumiali, nie mieli więcej odwagi, więcej czasu dla partnera albo że ignorowali własne emocje. Raczej nikt nie myśli o tych wszystkich nadgodzinach, których nie spędził w pracy.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl