To wy byliście patologią. "Leniwi" millenialsi przywrócą normalność na rynku pracy
Na Europejskim Kongresie Gospodarczym jedna z prelegentek powiedziała, że młodzi ludzie są roszczeniowi. "Chcą pracować 8 godzin dziennie" - argumentowała. Szczerze powiedziawszy mam dość zarzucania lenistwa pokoleniu, które usiłuje zawrócić rynek pracy na właściwe (czyt. bardziej ludzkie) tory.
Jestem w stanie zrozumieć brak sprzeciwu ze strony widowni w średnim wieku. Trudno, żeby ktoś, kto całe życie zasuwał po kilkanaście godzin dziennie i udało mu się odnieść sukces zawodowy, myślał o swojej ścieżce kariery inaczej niż z dumą. Tym bardziej, że "wszyscy tak robili", a patologie mają to do siebie, że są raczej niszowe niż powszechne.
Nieludzkie standardy, od pracy w fabrykach z początku ubiegłego wieku różniące się w zasadzie tylko 2-dniowym weekendem i ubezpieczeniem zdrowotnym zostały pokoleniu, które wychowało millenialsów narzucone. Czy to zbyt niskimi zarobkami, czy tzw. "kulturą pracy" organizacji żądającej lenna z nadgodzin. Nie zmienia to faktu, że po niemal 30 latach pracy w wolnej Polsce patologia, na którą początkowo niechętnie godzili się nasi rodzice, diametralnie przeorała ich sposób myślenia.
Pokolenie_ baby boomersów_ wychowanych pod naszą szerokością geograficzną określa się czasem mianem "ludzi sowieckich". Termin _homo sovieticus _odnosi się do wypaczającego mentalność skażenia komunizmem. Ludzie, którzy większość życia spędzili w krajach byłego Związku Radzieckiego albo w jego orbicie, nie szanują własności wspólnej, są zalęknieni, mało przedsiębiorczy i uznają, że wszystko "da się jakoś załatwić". Ich dzieci też mają spaczoną mentalność, ale w zupełnie innym wydaniu.
Feudalne stosunki pracodawca-pracownik dziwią ich znacznie mniej niż to, że jakiś małolat ma czelność egzekwować zapisy prawa pracy. Zamach na życie osobiste, jakiekolwiek zainteresowania czy po prostu zdrowie jest dla naszych rodziców czymś najnaturalniejszym pod słońcem. Przecież to praca pozwala w ogóle jakoś żyć.
Mój przyjaciel spędził trzy lata z dziadkami. Zamieszkał z nimi w Rzeszowie. Rodziców widywał dwa razy w miesiącu. We wczesnych latach 90. jego ojciec skończył SGH, znał dwa języki. Idealnie wpisywał się w model pracownika pożądanego na rynku pracy. Szybko piął się po szczeblach kariery, w wieku 28 lat został dyrektorem filii niemieckiego banku, który właśnie wchodził do Polski. Mama Filipa była po marketingu i zarządzaniu. Znalezienie pierwszej pracy zajęło jej tydzień. Szybko okazało się, że kariera w nowej, wspaniałej Polsce wymaga katorżniczej pracy. Etaty w Warszawie lat 90. miały raczej 70 niż 40 godzin.
Rodzice Filipa widywali go głównie, kiedy spał. W końcu postanowili oddać dziecko pod opiekę dziadków. Tylko na kilka miesięcy, do czasu aż sytuacja w pracy się ustabilizuje. Z kilku miesięcy zrobiły się trzy lata. Filip wrócił do Warszawy jako 4-latek. Pamięta, jak patrzył przez okno na budujące się właśnie Kabaty i płakał, nie bardzo rozumiejąc, i co się właściwie dzieje. Potem było dwujęzyczne przedszkole, żeby synek miał jeszcze wspanialsze możliwości niż rodzice. No i pani Irena, która opiekowała się nim po przedszkolu, bo w pracy rodziców, mimo upływu czasu, nic się nie ustabilizowało. Zwolnili tempo dopiero niedawno. Jednocześnie odkryli, że nie bardzo mają o czym ze sobą rozmawiać.
Filip do dziś lepiej dogaduje się z dziadkiem niż z ojcem. Do rodziców nie ma żalu, wie, że robili to częściowo dla niego. Tyle że sam nie ma zamiaru żyć w ten sposób.
Takich historii wśród ludzi urodzonych w późnych latach 80. i wczesnych 90. jest na pęczki. Moje pokolenie długo nie widziało w nich niczego niezwykłego. Jeśli dorastasz w świecie, w którym większość twoich rówieśników siedzi w świetlicach szkolnych do oporu, a kilka lat później wszyscy noszą na szyjach klucze do domów, w których siedzą sami do 20, nie widzisz w tym niczego dziwnego.
Zaczynasz się zastanawiać o wiele później, mniej więcej wtedy, gdy pojawiają się pierwsze poważne myśli o założeniu rodziny. Dla mojego pokolenia rodzina nie jest punktem do odhaczenia z listy rzeczy, którą dorosły człowiek mieć powinien.
Posiadanie dziecka, które możemy widywać w weekendy uważamy za egoizm. Ludzi, których jedynym zainteresowaniem jest pięcie się po szczeblach kariery w umiarkowanie interesującej branży, za większych przegrywów od 30-letnich barmanów bez prawa jazdy, którzy znajdują czas dla siebie.
Uwielbiająca coachów generacja X ceni bon moty. Protezy samodzielnego myślenia, oszczędzające w dodatku sporo czasu (zamiast 300-stronicowej książki - jedno zgrabne zdanie, w które trzeba "tylko" uwierzyć). Znajdzie się coś na motywację: "W życiu wygrywają ci, którzy postanawiają wygrać". A na pozytywne myślenie jeden z pseudocytatów Buddy, np. "Umysł jest wszystkim. Stajesz się tym, co myślisz".
Być może osobom z pokolenia, które uważa niechęć do darmowych nadgodzin za oznakę lenistwa, pomoże właśnie takie hasło z przesłaniem. Za pasem Dzień Matki i Dzień Ojca. Designerska makatka z sentencją: "Pracuję, żeby żyć, a nie żyję, żeby pracować" wydaje się stosownym prezentem od roszczeniowego millenialsa.
A tak poważniej. Rozumiemy potransformacyjne łakomstwo, mające zaspokoić wieloletni głód konsumpcji. Rozumiemy, że chcieliście zrobić kariery, kupić mieszkania, samochody i zabrać nas zagranicę. Nie rozumiemy tylko, dlaczego nie pozwalacie tupać nogą nowemu pokoleniu pracowników, które nie godzi się na niewolniczą pracę.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl