Azerbejdżan – na dachu świata

Xinaliq - najwyżej położoną na Kaukazie wieś ze względu na położenie i kamienną zabudowę niektórzy nazywają azerbejdżańskim Tybetem. Jeszcze kilka lat temu przez sześć miesięcy w roku była ona odcięta od świata, teraz można się tam dostać drogą asfaltową.

Azerbejdżan – na dachu świata
Źródło zdjęć: © Małgorzata Pindera

16.06.2011 15:39

Xinaliq - najwyżej położoną na Kaukazie wieś ze względu na położenie i kamienną zabudowę niektórzy nazywają azerbejdżańskim Tybetem. Jeszcze kilka lat temu przez sześć miesięcy w roku była ona odcięta od świata, teraz można się tam dostać drogą asfaltową. Najwięcej emocji budzi jednak dojazd dawną drogą górską, po której najłatwiej podróżować UAZ-em, czyli sowieckim jeepem.

Kierowcy i UAZ-y czekają na chcących zabrać się do Xinaliqu w miejscowości Quba – l80 km od stolicy Azerbejdżanu Baku. Samochodów jest kilkanaście. Część z nich wygląda tak, że zaczynam mieć wątpliwości, czy dojadą do granic miasta. Wybieramy, na pierwszy rzut oka, najbardziej sprawny egzemplarz, którym powozi najprzystojniejszy kierowca. Ze względu na szeroki uśmiech z miejsca otrzymuje przydomek „ Belmondo”. I jak się okazuje przydomek całkiem trafny, bo fantazji naszemu Belmondo nie brakuje.

Odzywa się ona w nim zwłaszcza wtedy, gdy widzi przed sobą innego użytkownika dróg. Nie bacząc na wąwozy, przepaści i rwące rzeki, wyprzedza wszystko, co przed nim. Ściskając kierownicę niczym ostrogami konia rusza w pościg, aż znajdzie się na czele stawki. Z równym impetem wjeżdża w stado owiec, a przerażone zwierzęta rozbiegają się na boki. W przerwach, gdy się nie ściga, rozmawia przez telefon komórkowy albo jedną ręką pokazuje widoki. Wciśnięta ze strachu w fotel, mówię mu, że ma dobry samochód. – Nie, to ja jestem dobrym kierowcą - odpowiada.

Po trzech godzinach ekstremalnej jazdy dojeżdżamy na szczyt. W dole widać zabudowania Xinaliqu, niestety spowite w gęstej mgle. Za dwadzieścia minut mgła opadnie - zapowiada nasz przewodnik i chociaż nie bardzo mu wierzę, tak też się dzieje. Widok jest rzeczywiście oszałamiający. Na szczycie przeciwległej góry wznoszą się kamienne zabudowania wydające się swoimi dachami dotykać nieba.

Zjeżdżamy do wsi, którą niektórzy nazywają azerbejdżańskim Tybetem. Xinaliq leży na wysokości 2300 m n.p.m. i jeszcze niedawno przez sześć miesięcy w roku wioska była odcięta od świata. Jej mieszkańcy byli samowystarczalni: na górskich tarasach uprawiali ziemniaki, hodowali barany i kozy, a nawóz suszyli na opał. Niegdyś żyło tu 8000 ludzi. Mieli nawet swój język, który liczył 77 liter.

Wszystko zmieniło się, gdy do Xinaliqu dotarła telewizja. Okazało się, że na świecie jest inna rzeczywistość i mieszkańcy zaczęli masowo opuszczać górski auł. Dzisiaj pozostało ich zaledwie 200. Sama wioska też wygląda na wyludnioną i spotyka się w niej niemal same kobiety z dziećmi. Przed kamiennymi domami stoją samowary z gotującą się wodą, kobiety piorą, dzieci z tornistrami wracają ze szkoły. Zajęci swoimi sprawami zupełnie nie zwracają uwagi na turystów, których od czasu wybudowania asfaltowej drogi jest tu coraz więcej. Na szczęście nie zdołali zadeptać jeszcze tego niezwykłego miejsca.

Po półgodzinnej przechadzce między domami wracamy lepszą, jak zapewnia kierowca, drogą. Na razie specjalnej poprawy nie widzę, tym bardziej, że mijamy miejsce świadczące o niedawnej tragedii. „Tydzień temu, pięć osób” – z uroczym uśmiechem obwieszcza pokazując na palcach nasz Belmondo. Z krzykiem odwodzimy go od chęci oglądania leżącego w przepaści wraku samochodu.

Świadomość wypadku zupełnie mu nie przeszkadza po raz kolejny zerwać się do boju, gdy widzi swojego przeciwnika – wspinającego się na górę innego UAZ-a. Okazuje się jednak, że tamten samochód ma problemy z jazdą. W Belmondzie odzywa się teraz dusza dżygita, który towarzysza w potrzebie nie opuści. Niepomny na zakręty, zjazd i podjazdy, bierze tamtego na hol i próbujemy razem jechać. Do pierwszej górki, gdy zrywa się linka. Nasz kierowca, nic nie mówiąc nikomu, rusza więc przed siebie, aby jak jesteśmy przekonani, wezwać pomoc. Tymczasem on w pierwszym napotkanym gospodarstwie pożycza kawałek grubego drutu, wraca do pozostawionego i łączy drutem oba samochody. I tak połączeni dotaczamy się powoli na obiad. Trudno nie przyznać mu racji: maszyna bywa zawodna, ale to on jest świetnym kierowcą.

(mpi/sr)

wakacjeazerbejdżanmałgorzata pindera
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)