Bajki o etycznej modzie, czyli dlaczego nie pomożesz dzieciom z Chin, unikając zakupów w Zarze
Dla wielu millenialsów "świadome" zakupy stały się punktem honoru, usprawiedliwiającym rozbuchane zachcianki. Trwająca przez lata nagonka na warunki pracy w szwalniach znanych sieciówek traci rację bytu. Duże marki modowe z Europy są dziś w Azji jednymi z lepszych pracodawców.
Słyszałam ostatnio osobliwą wymianę zdań. Właściwie to nawet nie tyle osobliwą, co raczej charakterystyczną dla pewnej grupy dziewczyn, w pewnym wieku. Znajoma zapytała inną znajomą, gdzie kupiła bluzkę, którą miała na sobie. "W Zarze, 39 złotych na przecenie" – odpowiedziała ta druga, wyraźnie zadowolona z zakamuflowanego komplementu.
Pytająca skrzywiła się i powiedziała, że bluzka i owszem, bardzo ładna, ale "pewne rzeczy są ważniejsze niż modne ubrania". I zaczęła opowiadać o katastrofie w Rana Plaza w Bangladeszu, do której doszło pięć lat temu. Pod gruzami zawalonych budynków zginęło wówczas ponad 1000 osób pracujących w szwalniach popularnych marek odzieżowych, a kolejne 2 tys. osób zostało rannych.
Szeroko relacjonowana w mediach tragedia otworzyła jej oczy. Od tamtej pory, mimo miłości do mody, postanowiła szerokim łukiem omijać sieciówki. Z dumą opowiada, że kupuje tylko ubrania polskich marek, czasem robi też zakupy w lumpeksach ("chociaż to trochę obrzydliwe") lub w droższych sieciówkach. Jak gdyby wyższa cena miała być gwarancją uczciwych płac. Cóż, idea może i szczytna, ale w 2018 roku bojkot popularnych sklepów odzieżowych prawdopodobnie nie przełożyłby się na poprawę warunków pracy w Azji. I to nawet, gdyby wzięło w nim udział pół Polski. Paradoksalnie tego typu protest mógłby je nawet pogorszyć.
Przeczytaj także:
Ciuchy to olbrzymi przemysł. Rządzący się prawami o wiele bardziej skomplikowanymi niż prosta przekładalność popytu na podaż (i na odwrót). W czasach szybkiej mody, w których podział na sezony: jesienno-zimowy i wiosenno-letni zatarł się na rzecz nieustającej produkcji nowych modeli, przyspieszyć musiała także produkcja.
Chińscy producenci, którzy jeszcze 25 lat temu w jednej fabryce produkowali jednocześnie 4 różne ubrania, dziś muszą robić aż 300 modeli. Płynący wartko strumień towaru sprawia, że wracamy do sklepów znacznie częściej, niekiedy kupując nowe, nieplanowane ubrania "przy okazji".
Akcelerator fabryczny
Michael Hobbs, dziennikarz ekonomiczny, który jakiś czas temu analizował dla "Huffington Post" zmiany, jakie dokonały się w branży od lat 90., rozmawiał z przedstawicielami dużych marek, którzy robili audyty w azjatyckich fabrykach. Nakreślili mu przerażający obrazek.
Jeszcze dwie dekady temu mała fabryka na przygotowanie zamówienia dla zachodnich marek miała dwa miesiące. Dziś na zrobienie tego samego muszą wystarczyć zaledwie 1-2 tygodnie. Żeby podołać realizacji tak częstych zamówień, produkcja rozpada się na tysiące pomniejszych fabryk, zamiast skupiać się w kilku dużych, których funkcjonowanie dałoby się jeszcze jakoś kontrolować.
Dodatkowo te mniejsze, gdy nie mogą podołać, podnajmują do pomocy małe prywatne zakłady i pracowników zewnętrznych, szyjących w domach. Żeby usprawnić trwającą przez 364 dni w roku produkcję co raz to nowych modeli, wiele marek decyduje się na korzystanie z usług tzw. mega dostawców, którzy rozdzielają i organizują pracę na miejscu.
Moloch megasupplierów
Chińskie przedsiębiorstwo Li & Fung ma przychody przekraczające łączne zyski Ralpha Laurena, Armaniego i Tommy'ego Hilfigera. Zupełnie nieznana przeciętnemu amatorowi tanich koszulek firma, zleca produkcje w 15 tysiącach fabryk w 40 krajach. Przy czym nie jest właścicielem żadnej z nich. Żadną z nich też nie zarządza.
Pełni funkcję koordynatora łączącego producentów bawełny z tkalniami, ze szwalniami, a nawet z dostawcami. Ot, taka linia fabryczna podzielona na kilka czy kilkanaście fabryk zlokalizowanych w różnych miejscach.
To nawet nie tak, że takie miejsca omijają kontrole warunków i godzin pracy. Pojawiają się, tyle że najczęściej już po wyprodukowaniu ciuchów. Przy zapleczu 15 tysięcy fabryk i zakładów specjalizujących się w tekstyliach, to, gdzie trafi produkcja, jest kwestią dostępności szwalni w danym okresie. Czyli - niezłą loterią.
Siatka produkcji staje się na tyle rozgałęziona, że gdyby olbrzymi koncern, skupiający kilka marek chciał kontrolować wszystkie jej odnogi, w zasadzie nie zajmowałby się niczym innym. Działania wizerunkowe działaniami wizerunkowymi, ale żadna korporacja nie powstaje po to, żeby zbawiać świat.
Na tym nie kończą się zawiłości związane z "etyczną modą". Rynki zachodnie wcale nie są w Azji aż tak ważne, jak można by przypuszczać. W Chinach ponad połowa ubrań jest produkowana na ich rynek chiński. Podobnie w Indiach – dwa razy więcej zamówień przychodzi z Azji niż z Europy.
Przez ostatnie 25 lat duże zachodnie marki, co rusz znajdowały się w ogniu krytyki, a nawet były oprotestowywane. Siłą rzeczy zaczęły bardziej monitorować łańcuchy dostawcze, lękając się kolejnego skandalu. Fabryki, które produkują dla Stanów i Europy muszą przestrzegać przynajmniej minimalnych standardów, ponieważ mogą spodziewać się na swojej głowie kontroli i zerwania umów. Co innego ci, którzy produkują na rodzimą sprzedaż, gdzie prawo pozwala na więcej, a do tego nie jest tak restrykcyjnie egzekwowane.
Na tym polega paradoks z rezygnowaniem z tiszertów za 19,99. W tych czasach to właśnie nie wielkie koncerny wyzyskują dzieci i tanią siłę roboczą, ale niepozorne, mniejsze firmy. Okupioną potem i krwią sukienkę, szybciej kupimy więc w sklepie indyjskim niż w H&M-ie.
Wyśmiewany jeszcze kilkanaście lat temu argument amatorów taniej mody, którzy wyrzuty sumienia zamiatali pod dywan stwierdzeniem, że może i ktoś na świecie pracuje za miskę ryżu, żeby mogli kupować tanie produkty, ale dzięki nim chociaż tę miskę ryżu ma, dziś nabiera więcej sensu niż kiedykolwiek.
Manisha zostaje viralem
Trzy lata temu w centrum Berlina stanął automat z prostymi białymi tiszertami. Estetycznie zapakowanymi, wyglądającym na porządne, a do tego – kosztującymi zaledwie dwa euro za sztukę. Kiedy skuszeni okazją przechodnie wrzucali monety i wybierali swój rozmiar, na ekranie pojawiała się twarz wyglądającej na nastolatkę dziewczyny imieniem Manisha.
Ci, których skusiła okazja, oglądali kadry z zatłoczonej szwalni i byli informowani, że ludzie, którzy szyją dla nich koszulki "za dwa euro" pracują po 16 godzin dziennie, które są wyceniana na 13 centów. Po tym mini szkoleniu z etycznej mody, przechodnie mogli zdecydować, czy nadal chcą przeznaczyć swoje dwa euro na koszulkę z automatu, czy wesprzeć nimi organizację walczącą z wykorzystywaniem taniej siły roboczej.
Nie trzeba być Nostradamusem, żeby przewidzieć, że gros osób rezygnowało z zakupu. I choć oczywiście pięknie jest wierzyć, że wystarczy wybrać właściwą koszulkę, żeby pomóc komuś na drugim końcu świata, nie do końca tak. A nawet zupełnie inaczej.
Konsumpcjonizm stał się ogólnoświatowym hobby. Kiedyś był czymś wstydliwym, wskazującym stereotypowo na słabość charakteru i pustkę duchową. Rozgrzeszyła go powszechność. Bo skoro "wszyscy" mają dziś po kilkanaście par butów, "wszyscy" kupują sobie rzeczy na pocieszenie albo w nagrodę, nie może być to aż takie złe, czyż nie?
Oczywiście możemy przerzucić się tylko na ubrania z drugiej ręki albo kupować wyłącznie rzeczy marek, które legitymują się szeregiem certyfikatów poświadczającymi ich prawość i sprawiedliwość. Tyle że to trudniejsze, a przede wszystkim bardziej czasochłonne niż chwycenie w biegu pierwszej lepszej koszulki. Odpowiedzialne zakupy są coraz trudniejsze, a czasem niemal niemożliwe. Film dokumentalny "The true cost" z 2015 roku, pokazuje obejmujące wiele krajów mechanizmy rządzące rynkiem mody. I choć nie są to wyżyny kina dokumentalnego, jedna z bohaterek wypowiada tam zdanie, które rzuca ciekawe światło na współczesny problem nie tylko z tanimi ciuchami, ale z tanimi rzeczami w ogóle. Kupujemy ich tyle, choć wcale ich nie potrzebujemy, bo to pozwala nam myśleć, że powodzi się nam w życiu.