Chaos w Hiszpanii. Polka mieszkająca w Barcelonie tłumaczy, co zmieniła pandemia
Aurelia Połeć od 4 lat mieszka w Barcelonie. Pracuje w sieci hosteli. Ma syna Alexa, którego wychowuje z partnerem – Alberto. W środę dowiedziała się, że ma koronawirusa. Nam opowiada, jak Hiszpanie radzą sobie z pandemią i czego najbardziej boją się Katalończycy.
Aurelia Połeć jest Polką mieszkającą od lat w Katalonii. Na instagramowym koncie @mamawbarcelonie relacjonuje swoje codzienne życie, zachęca Polaków do odwiedzenia Hiszpanii. Jednak w ostatnich dniach dominującym tematem jest koronawirus. W niedzielę Aurelia źle się czuła. W środę okazało się, że objawy, które przypominały grypę, są wywołane przez koronawirusa.
Aleksandra Kisiel, WP Kobieta: Twoi fani na Instagramie już w ubiegłym tygodniu wiedzieli, że źle się czujesz. Czy podejrzewałaś, że zachorowałaś na Covid-19?
Aurelia Połeć: Objawy zaczęłam odczuwać w niedzielę, a zaczęło się jedynie od silnego bólu głowy, który nie ustawał. Początkowo myślałam, że to zwykły stres, związany z pracą. Jestem dyrektorem w sieci hosteli, nasze placówki właśnie się otwierają, więc pracy jest mnóstwo. Ale kiedy w poniedziałek doszła gorączka i bóle mięśni, udałam się do lekarza. Zrobiono mi test na obecność koronawirusa i kazano czekać 48 godzin na wynik, oczywiście w izolacji (w domu). Nie dostałam żadnych leków, nawet tego paracetamolu, którym w Hiszpanii leczy się wszystko (śmiech).
Dzisiaj czuję się już dużo lepiej. Przeszły bóle mięśni i gorączka, pozostał jedynie uciążliwy ból głowy. Faktycznie w moim przypadku czułam się po prostu, jak przy niegroźnej grypie i objawy ustąpiły wyjątkowo szybko, bo zaledwie po czterech czy pięciu dniach.
AK: Mieszkasz w Barcelonie z synem i partnerem. Czy oni też zostali przebadani?
AP: Dziś powinniśmy wiedzieć, czy Alex – mój syn i Alberto – mój partner, są zdrowi. Sytuacja jest o tyle trudna, że muszę się izolować w naszym mieszkaniu. Wygląda to tak, że jestem zamknięta w pokoju. Staram się nie wychodzić, chyba że do kuchni czy łazienki. Wtedy mam maskę, rękawiczki i wszystko, czego dotknę jest dezynfekowane.
I szczerze mówiąc, chyba wolałabym, żeby ich testy wyszły pozytywne. Byłoby łatwiej, gdybyśmy mogli razem, we troje przejść kwarantannę, ponieważ ciężko będzie odseparować się na kilka tygodni od syna przebywając w jednym domu. Ale z drugiej strony wolałabym, aby nie musieli przez to przechodzić. Nikt z nas nie jest w grupie ryzyka, dlatego pozostało nam czekać cierpliwie na wyniki. Nie boimy się, zwłaszcza że chłopaki nie mają absolutnie żadnych objawów. Towarzyszy nam bardziej złość niż strach, ponieważ dwutygodniowa kwarantanna we własnym domu jest uciążliwa.
AK: No właśnie – kwarantanna. Jak ona wygląda w twoim przypadku? Ile potrwa?
AP: Lekarze zalecili, abym przez 10 dni od ustania objawów choroby nie wychodziła z domu. Nie jest to standardowa praktyka, a przynajmniej nie była do jakiegoś czasu. Raczej słyszy się o tych 14 dniach, które obowiązują również w Polsce. Mam wrażenie, że wytyczne zmieniają się z tygodnia na tydzień oraz zależą również od lekarza, na którego się trafi. Mnie zalecono 10 dni od ustania objawów, a innej znajomej 2 tygodnie kwarantanny. Jeśli chodzi o osoby, z którymi miałam kontakt, głównie ludzie z pracy, też nie było ujednoliconych wytycznych.
Kilku osobom zrobiono test i kazano odizolować się do czasu uzyskania wyniku. Inna osoba dostała automatycznie zwolnienie na 2 tygodnie, ale nie przejawiała żadnych objawów, więc odmówiono zrobienia testu. Trzeciej powiedziano, że nie robią testów na żądanie, ani nie kazali się jej odizolować, a jeszcze inną wysłano na kwarantannę i zapowiedziano, że nawet jeśli wynik testu będzie negatywny, musi pozostać w domu. Można się pogubić wśród tak wielu opinii!
Wydawałoby się, że przez te kilka miesięcy w zamknięciu państwo przygotuje się do ewentualnych nawrotów, jednak wciąż nie słyszymy żadnych konkretnych decyzji. Mało tego, nikt nie kontroluje tego, czy przestrzegam zaleceń, czy nie wychodzę z domu. Nie ma żadnej aplikacji, jak w Polsce. Co kilka dni dzwoni lekarz, aby sprawdzić, jak się czuję. I to wszystko.
AK: Jak teraz wygląda sytuacja w Barcelonie? Czy działają przedszkola i żłobki? Czy wiadomo już coś na temat kolejnego roku szkolnego i ewentualnego nauczania zdalnego? Jak organizujecie opiekę nad synem?
AP: Do Barcelony wróciło (prawie) normalne życie. Myślę, że codzienność wygląda podobnie jak w innych krajach. Tydzień temu wprowadzono obowiązek noszenia maseczek we wszystkich miejscach publicznych. Ale na zewnątrz widać już powrót do życia. Szkoły i przedszkola otworzono na dwa tygodnie dla rodziców, którzy przez wzgląd na pracę nie mogli zająć się dziećmi, ale z ograniczeniem do kilkorga uczniów (u nas to osiem osób w grupie). Wiem, że teraz otwarte są niektóre "casales", czyli takie letnie świetlice, jednak również z ograniczeniami.
Nic nie mówi się jeszcze o nowym roku szkolnym, a wszyscy rodzice chyba w duchu błagają, żeby dzieciom pozwolono wrócić do szkół. W Hiszpanii wprowadzono tymczasowe anulowanie umów o pracę tak, aby firmy nie musiały zwalniać pracowników. Taki pracownik otrzymuje od państwa zasiłek w wysokości 70 proc. swojej pensji. Wielu rodziców wciąż więc jeszcze nie wróciło do pracy i może zająć się dziećmi. U nas syn do końca wakacji może zostać z tatą. Czekamy więc na informację odnośnie szkół z niecierpliwością.
AK: Ale najpierw trzeba przetrwać lato. To w Barcelonie najgorętszy okres. Ale jak mówiłaś na Instagramie, turystów nie widać.
AP: Barcelona jest pusta, w porównaniu do tłumów z ubiegłego roku. I będzie to miało ogromne skutki finansowe. Barcelona żyje z turystyki. Pandemia to pod tym względem dla niej ogromny cios. Część hoteli, czy apartamentów turystycznych zbankrutowało i już nie otworzy. Rząd wspomina o pomocy, choć chyba więcej się mówi, niż robi. Z jednej strony hotele mogą się ponownie otworzyć, ale z drugiej, nie ma gości. Ceny są teraz bardzo atrakcyjne, ale ludzie wstrzymują się z podróżami, z obaw przed drugą falą zachorowań.
Wciąż mówi się o kryzysie, o milionach, które straci Hiszpania, zwłaszcza przez wzgląd na brak turystów. Sektor ten ma się otrząsnąć finansowo dopiero w 2022 roku.
AK: Czy przygotowujecie się na kolejny "lockdown"?
AP: Tak, mówi się wciąż o drugiej fali, o nowych przypadkach, nawrotach. Z jednej strony przyzwyczailiśmy się już do tej "nowej normalności", ale w ostatnich tygodniach widać trochę więcej lęku o przyszłość. Ludzie musieli kiedyś wrócić do "normalnego" życia i na pewno za nim tęsknili. Dlatego teraz wszyscy boją się ponownego zamknięcia i absolutnie nie wyobrażają sobie przechodzić przez to po raz kolejny. Pamiętajmy, że Katalończycy są bardzo towarzyscy. Mamy najwięcej barów i restauracji w całym kraju, a spotykanie się w takich miejscach to bardzo ważny element katalońskiej kultury.
My śledzimy wiadomości w strachu o jakąkolwiek wzmiankę o ponownym zamknięciu kraju. Izolacja była bardzo ciężka. Z kilkulatkiem, którego rozsadza energia nie jest łatwo siedzieć w domu. Przetestowaliśmy naszą cierpliwość i kreatywność. Ja przez długi okres chodziłam normalnie do pracy. Miałam tylko dwutygodniową przerwę, kiedy premier nakazał pozostanie w domach wszystkim pracownikom, oprócz zaspokojenia tych pierwszych potrzeb. Dlatego zupełnie inaczej odczułam lockdown.
Widziałam puste ulice, smutne twarze z maseczkami, strach w oczach ludzi, którzy nawet nie chcieli na siebie patrzeć. Pandemia chyba dla wszystkich była szokiem, więc strach na początku się udzielał. O przyszłość, pracę, o to jak będzie wyglądał świat. Myślę, że gdyby ponownie do tego doszło, dla wielu osób ponowne odseparowanie byłoby trudniejsze niż wcześniej.