GwiazdyCzłowiek się nigdy nie nudził

Człowiek się nigdy nie nudził

Wielka gwiazda polskiego teatru i filmu. Ukochana przez widzów, uwielbiana przez reżyserów, także młodego pokolenia, nagradzana przez krytyków. Laureatka tegorocznych Kryształowych Zwierciadeł. A przy tym skromna i zdystansowana do siebie samej. Danuta Szaflarska ma 94 lata, niesłychane poczucie humoru i jeszcze dużo do powiedzenia. Na scenie i w filmie.

Człowiek się nigdy nie nudził
Źródło zdjęć: © mwmedia

22.12.2009 | aktual.: 27.05.2010 10:38

Wielka gwiazda polskiego teatru i filmu. Ukochana przez widzów, uwielbiana przez reżyserów, także młodego pokolenia, nagradzana przez krytyków. Laureatka tegorocznych Kryształowych Zwierciadeł. A przy tym skromna i zdystansowana do siebie samej. Danuta Szaflarska ma 94 lata, niesłychane poczucie humoru i jeszcze dużo do powiedzenia. Na scenie i w filmie. Bo wywiadów udziela niechętnie. Dla nas zrobiła wyjątek. Rozmawia Alina Gutek.

Młodzi widzowie odkryli ją dopiero w filmach Doroty Kędzierzawskiej „Diabły, diabły” i „Pora umierać”. Ale starsi doskonale pamiętają jej „Zakazane piosenki”, „Skarb”, wybitne role w teatrach: Współczesnym, Narodowym, Dramatycznym. A teraz i jedni, i drudzy walczą o bilety na spektakle Grzegorza Jarzyny i Agnieszki Glińskiej z jej udziałem. Choć Danuta Szaflarska miała w zawodzie bardziej i mniej spektakularne okresy – a niektórzy nawet są przekonani, że jako aktorka na jakiś czas zniknęła – prawda jest taka, że ona gra nieprzerwanie od 70 lat! O swojej pracy opowiada z błyskiem w oku, o czasach wojny szczegółowo, z detalami, ale bez egzaltacji, natomiast o życiu prywatnym – bardzo niechętnie. Energiczna, samodzielna (protestuje, gdy chce się jej podać płaszcz czy odprowadzić do domu), świetnie zorganizowana, ale też charakterna – podczas autoryzacji wykreśla kilka kwestii, bo „nie chce się wymądrzać ani nikogo oceniać”.

– Zapracowana jest pani bardzo… Teatr Narodowy, Rozmaitości, film.

– Ostatnio pracowaliśmy w szaleńczym tempie nad „Między nami dobrze jest” Doroty Masłowskiej w reżyserii Grzegorza Jarzyny. Jestem szczęśliwa, że mogę pracować z Jarzyną. W dodatku nad tak niesłychanie interesującą sztuką.

– Dlaczego współpraca z Jarzyną jest dla pani tak ciekawa?

– Każdy reżyser ma oczywiście swój styl pracy, niektórzy męczą się miesiącami. Ja im wtedy mówię, że jestem taka szmiruska, co to lubi szybko pracować. Jarzyna to wybitnie utalentowany reżyser. Wymagający – przede wszystkim wobec siebie – ale także niezwykle serdeczny, przyjacielski dla aktorów. Jest w nim coś pięknego i czystego. Dlaczego młodzież tak bije się o bilety na jego spektakle? Bo ma im coś oryginalnego do zaproponowania, jego przedstawienia są dynamiczne, świeże. I nie chodzi tu o jakieś wydziwianie, czego ja nie znoszę, ale o szczerość.

– Wychowała się pani w górach. Ma pani góralskie korzenie?

– Mój ojciec, nauczyciel, pochodził z rodu górali. Do dziesiątego roku życia wychowywałam się w Kosarzyskach, na wsi koło Piwnicznej. Po śmierci ojca przenieśliśmy się z mamą, też nauczycielką, i młodszym bratem do Nowego Sącza, żebym mogła pójść do gimnazjum. Ale te dziesięć lat na wsi to mój największy życiowy skarb.

– Wieś była wtedy strasznie zacofana.

– To prawda, czasy I wojny światowej to ciemnota absolutna, znachorzy, analfabetyzm. Jeździliśmy oczywiście do Krakowa do babci i cioci, chodziliśmy do Teatru Słowackiego, do kina. W 1921 roku, miałam wtedy sześć lat, oglądałam pierwsze trzy filmy nakręcone przez braci Lumière. Ruchomy obraz zrobił na mnie niesamowite wrażenie.

– I to dlatego zamarzyła pani o aktorstwie?

– Nie, to akurat przeżycie nie miało na moją decyzję żadnego wpływu. Natomiast kiedy zobaczyłam jasełka w Piwnicznej, to potem urządzałam w naszej wozowni przedstawienia. Mieliśmy takiego Szymka do pomocy, więc mówię do niego: Potrzebne mi jest osiem brzóz, on je ścinał i już miałam dekoracje. Inscenizowałam śluby (ja oczywiście byłam panną młodą), msze, chrzty, czyli – tak jak w starożytnym greckim teatrze – obrzędy religijne.

– To musiała pani strasznie cierpieć po przeprowadzce.

– Nie mogłam znieść miasta. Przede wszystkim dlatego, że trzeba było w butach chodzić, a na wsi tylko na bosaka – od 1 kwietnia do 1 listopada, w domu też boso, taka była umowa z mamą. Kiedy już jako dorosła chodziłam po górach, wolałam boso. Na wsi bawiłam się ze wszystkimi wiejskimi dziećmi. Miałam przyjaciółkę Julkę, z którą długo utrzymywałam kontakt. W ’39 roku, po skończeniu szkoły teatralnej, przyjechałam do Kosarzysk. W kapeluszu, umalowana, modnie ubrana. Idę gościńcem, a naprzeciwko mnie wiejska kobieta w długiej spódnicy. I to była Julka. Rzuciłyśmy się sobie w ramiona, Julka zaprosiła mnie do siebie, była wtedy już mężatką. W pewnym momencie pytam ją: Zgadnij, jakie skończyłam studia, jaki mam zawód. A ona na to: „Cosik mi się widzi, co kumediantka”.

– Lubiła pani chodzić do szkoły?

– Nie, wolałam gonić po lasach i polach, pilna nie byłam, ale gdy mnie już twardo przytrzymali i nauczyli czytać i pisać, to nie można mnie było oderwać od czytania. Mając lat osiem, przeczytałam Mickiewicza, Słowackiego, cztery tomy geografii, wszystko, co było pod ręką. Pamiętam, jak mnie szalenie ciekawił „Sen srebrny Salomei” Słowackiego i oczywiście bajki. Potem zaprenumerowano mi „Płomyk” i „Płomyczek”.

– Co pani dało wychowanie na wsi?

– Kontakt z naturą, świat wyobraźni, czerpię z tego do dziś. Miałam swój ogród kwiatowy, pomagałam też mamie, więc na roślinach się znam. Człowiek się nigdy nie nudził. Łapałam na przykład zaskrońce, co było wielką sztuką, bo są bardzo płochliwe. Ale zaraz potem je puszczałam. Uwielbiałam tak siedzieć nad potokiem w samo południe.

– Dyscyplina w domu była?

– Nie, miałam absolutną wolność. Przychodziłam do domu jeść i spać, oczywiście trzeba było odrobić lekcje, pójść do szkoły, ale mama mnie nie kontrolowała, chodziłam, gdzie chciałam. Tylko patrzyłam: o, z komina się dymi, to trzeba wracać. Ganialiśmy się, wspinaliśmy po drzewach, chodziliśmy do młyna, w traczu, czyli tartaku, siadało się na drewnie i zeskakiwało przed piłą. Tak się bawiliśmy, bo przecież zabawek nie było. Jak miałam lalkę, to ją rozprułam, bo byłam ciekawa, co ma w środku. Uwielbiałam chodzić na grzyby, zbierało się je koszami, ale tylko rydze, prawdziwki i kurki zwane lisówkami (bo jak lis żółte).

– Jak odnalazła się pani w Nowym Sączu?

– Trudno było, w dodatku nasz dom był wstrętny, dwupiętrowy, tyle tylko, że na poręczy można było zjeżdżać. Ale na szczęście obok domu były pola i łączka i ja tam założyłam teatr, który się nazywał Teatr Małej Łączki. Tak więc byłam dyrektorką teatru, mając lat 12. Razem z dziećmi wystawialiśmy tam bajki. Poza tym w kącie mieszkania zrobiłam sobie Afrykę. Liście domowych palm powtykałam w szpary, były, a jakże, laleczka Murzynka i studzienka. I tak przenosiłam się w inny świat.

– Pisała pani pamiętnik?

– Nie. Mam zdolności do przedmiotów ścisłych. Lubiłam matematykę, fizykę, polskiego nie znosiłam. Może dlatego, że od polskiego mieliśmy nie najlepszą nauczycielkę, a od matematyki świetną.

– To ona zainspirowała panią do studiowania w Wyższej Szkole Handlowej?

– Poszłam na te studia, ponieważ chciałam pomóc mamie – miałam młodszego brata, którego trzeba było kształcić. Panowało wtedy duże bezrobocie, a po skończeniu WSH można było łatwo znaleźć pracę w banku, fabryce, wszędzie. Ale przerwałam studia po drugim roku.

– Tak było nudno?

– Nie o to chodzi. Na sylwestrowym balu w Nowym Sączu koledzy, którzy studiowali medycynę i prawo w Warszawie, pytają mnie: „Dlaczego jesteś na tym WSH w Krakowie? Przecież w Warszawie jest szkoła aktorska, powinnaś tam studiować”. Bo ja grałam już wcześniej w teatrze w Nowym Sączu, amatorskim, ale świetnym, nawet Siemaszkowa przyjeżdżała na gościnne występy. Pierwszy epizod – Michasia – dostałam w „Horsztyńskim”, miałam wtedy 12 lat. Więc po tym balu kolega przysłał mi prospekt, ale było to trzy dni przed egzaminem. Kiedy wysiadłam z pociągu w Alejach Jerozolimskich, spojrzałam i powiedziałam: To miasto mojego życia. Prosto z dworca pojechałam na Trębacką 10, czwarte piętro. Otworzył mi woźny, pytam, kiedy są egzaminy, a on mówi: „teraz”. I tak prosto z pociągu weszłam na estradę.

– Poszło świetnie?

– Gdzie tam, skompromitowałam się. Przecież nie miałam pojęcia ani o dramacie, ani o teatrze. Wysłuchano kawałka „Janka Muzykanta”, który przygotowałam, i zaczęła się teoria. Profesor Bohdan Korzeniewski pyta: „Co pani wie o komedii dell’arte?”. Odpowiadam: Jestem bardzo zdenerwowana. On: „To ja poczekam, aż się pani uspokoi”. Cisza. Czy już się pani uspokoiła? Nie – odpowiedziałam.

– Świetnie pani zagrała!

– Byłam bezczelna. Potem Zelwerowicz zapytał, co znam Szekspira. „Sen nocy letniej”, odpowiedziałam. A co pani wie o Reducie Osterwy. Ja sobie myślę: O „Reducie Ordona” to coś tam wiem, ale o Reducie Osterwy nie słyszałam. Postanowiłam jednak, że nie będę wyskakiwać z tym Ordonem. Nie odpowiedziałam na żadne pytanie, więc po prostu wyrzucili mnie za drzwi. Wybiegł za mną dyrektor Zelwerowicz: „Proszę pani, ja czerwieniałem ze wstydu i bladłem z oburzenia, słuchając tego, co pani mówi. Proszę iść do biblioteki publicznej na Koszykowej 20, przeczytać książkę Michała Orlicza »Polski teatr współczesny« i w sobotę przyjść na poprawkę. No to ja siedziałam w bibliotece całymi dniami, przychodzę na poprawkę i widzę jeszcze dwie osoby w kolejce: Hankę Bielicką i Jurka Duszyńskiego. Wchodzimy, a komisja oznajmia: „Przyjmujemy was, poprawkę będziecie zdawać na półrocze”.

– Zdała pani śpiewająco…

– Nigdy jej nie zdawaliśmy. Okazało się, że dostałam się jednym głosem Zelwerowicza, wszyscy byli przeciw. Dlatego potem mnie tak męczył. Po półroczu byłam przeznaczona do wyrzucenia. Ćwiczyliśmy sceny mimiczne, recytację prozy, a to strasznie mnie nudziło. Na egzaminie z tych zadań wypadłam więc fatalnie. W tym czasie zdawali też reżyserzy, jeden z nich obsadził mnie w „Dzikiej kaczce” Ibsena. I kiedy mnie profesorowie zobaczyli, to nie dość, że nie wyrzucili, to jeszcze zwolnili z opłaty za drugie półrocze, a potem dostawałam nawet stypendia. Okres studiów, podobnie jak dzieciństwo, to najszczęśliwszy czas w moim życiu.

– Pracę podjęła pani jednak nie w ukochanej Warszawie, tylko w Wilnie.

– Tak, pierwsze engagement dostałam od 1 września 1939 w Wilnie. Zjechali dyrektorzy teatrów z całej Polski, a ponieważ dyrektor teatru w Wilnie Leopold Pobóg-Kielanowski jako jedyny zaproponował pracę czwórce absolwentów, pojechaliśmy tam wszyscy. Graliśmy do wejścia Niemców, i to był wspaniały teatr. Sowieci zajęli go, ale mimo to mieliśmy światowy repertuar. Zagrałam 19 premier w ciągu dwóch sezonów, a debiutowałam w farsie.

– W czasie wojny wróciła pani do Warszawy.

– W ’41 roku, po wejściu Niemców do Wilna. W Warszawie spotykaliśmy się u naszej opiekunki roku, profesor Jadwigi Turowicz, w każdą niedzielę po 15. I profesorowie, i studenci. Rozmawialiśmy o tym, co robić. Okazało się, że Schiller przygotowywał repertuar na po wojnie, Iwaszkiewicz przetłumaczył „Elektrę”, Czesio Miłosz Szekspira „Jak wam się podoba” i myśmy byli w tych sztukach obsadzeni. Chciałam przejść do sanitarki w AK, bo interesowałam się medycyną, ale Bohdan Korzeniewski, delegat rządu londyńskiego od spraw kultury, nie pozwolił. Powiedział, że w swoim czasie będę wiedziała, co mam robić i że artystów się nie posyła na pierwszą linię frontu.

– Była pani łączniczką…

– Wszyscy tak piszą, a to nieprawda. Ja byłam posłańcem, kimś w rodzaju listonosza. Ganiałam po Warszawie zawiadamiać, gdzie kto ma przyjść i o której. Kule śpiewały koło uszu, w każdej chwili mogła przyjść śmierć.

– Nie bała się pani?

– Jeśli się siedziało w piwnicy, można było umrzeć ze strachu, ale jeśli się miało zadanie, to nieważne były kule. Musiałam wykonać rozkaz, interesowało mnie tylko to. Miałam orientację, gdzie są strzelcy na dachach, które ulice są pod ostrzałem. Przeżyliśmy 63 dni na pierwszej linii frontu, dzień i noc. Gdy się ma zadanie i cel, to się nie myśli, że można zginąć.

– Nawet kiedy w domu czeka dziecko?

– Gdy dostałam rozkaz, że mam być w Śródmieściu, sprowadziłam z Saskiej Kępy matkę, męża, córkę, żeby nie dzieliła nas Wisła. Zatrzymaliśmy się na Polnej, tułaliśmy się. Potem, dzięki koledze aktorowi, znaleźliśmy schronienie na rogu Poznańskiej i Wilczej, właścicielka tego mieszkania zaginęła. Gosposia nie pozwalała nam spać na tapczanie, można było na gołej podłodze, tylko moją roczną córkę mogłam tam położyć. Ja ten tapczan obłożyłam poduszkami, bo kula przez poduszkę nie przejdzie, utknie w pierzu. A do czego był zdolny człowiek przerażony? Kiedy pewnego razu znaleźliśmy się pod ostrzałem czołgu na Polnej, mój mąż, pianista, który nigdy nie dźwigał ciężarów, wyjął z zawiasów ogromne dębowe drzwi tak, jakby były z tektury. Ale zdarzały się też śmieszne rzeczy. Kiedyś przelatywaliśmy pod kulami i nagle na środku moja matka przywarła do ziemi. Pytam, czy ją trafiło. Kiedy doleciała, mówi: „Nigdzie mnie nie trafiło, tylko taki grzebyk rogowy leżał i się schyliłam, bo się przyda”.

– Dlaczego pani tyle pracuje? Nic już przecież pani nie musi.

– Jeśli skończę grać, to pewnie długo nie pożyję. Jeżeli wykonuje się zawód, który się kocha, to jest się szczęśliwym. Dla mnie praca to błogosławieństwo, a nie przekleństwo.

– Ale skądś trzeba czerpać siłę.

– Ja czerpię oczywiście z pracy. Dobrze jest mieć też poczucie humoru, śmiać się z siebie i swoich słabości. Powtarzam, że jestem kurdupel, co mi w niczym nie przeszkadza. Przyznaję, że byłam leniwa. Miałam łatwość do języków, ale nie chciało mi się wbijać słówek do głowy i teraz żałuję. Ale w każdym kraju świetnie sobie poradzę.

– A rodzina?

– Pochodzę z kochającej się rodziny, wszyscy się szanowaliśmy. Mam dwie córki z różnych ojców, które mają przyrodnich braci, i dwoje wnuków. Możemy zawsze na siebie liczyć.

Danuta Szaflarska w 1939 roku ukończyła szkołę teatralną w Warszawie. Występowała w Teatrze na Pohulance w Wilnie, w teatrze podziemnym i frontowym AK, była posłańcem w Powstaniu Warszawskim. Po wojnie pracowała w Starym Teatrze w Krakowie i Kameralnym w Łodzi, następnie związana z teatrami warszawskimi: Współczesnym, Narodowym i Dramatycznym (od 1966). Wielokrotnie nagradzana, m.in. na festiwalu w Gdyni (za „Pora umierać”, „Pożegnanie z Marią”, „Diabły, diabły”), polskimi Orłami („Pora umierać”, „Ile waży koń trojański”), Feliksem Warszawskim (za „Daily soup”). Jeśli przestanę grać, to pewnie długo nie pożyję. Jeżeli wykonuje się zawód, który się kocha, to jest się szczęśliwym. Dla mnie praca to błogosławieństwo, a nie przekleństwo. Ja z pracy właśnie czerpię siłę. Z czego jeszcze? Dobrze jest też mieć poczucie humoru, umieć śmiać się z siebie i swoich słabości Rok 1946, Danuta Szaflarska w filmie „Dwie godziny” Z Elżbietą Czyżewską w „Domu bez okien” (1962) Z Jerzym Duszyńskim i Stanisławem Łapińskim –
„Zakazane piosenki” W niezapomnianym „Skarbie” z niezapomnianym Jerzym Duszyńskim „Między nami dobrze jest” Doroty Masłowskiej w reżyserii Grzegorza Jarzyny w teatrze TR Warszawa Jan Peszek, Wojciech Pszoniak i Danuta Szaflarska w filmie „Korczak” (1990)

Źródło artykułu:WP Kobieta
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)