Blisko ludziDlaczego tak długo czekamy na SOR-ze? Odpowiedź jest okrutna, ale banalna

Dlaczego tak długo czekamy na SOR‑ze? Odpowiedź jest okrutna, ale banalna

"Pacjent z uciętym palcem cztery godziny czekał na SOR-ze", "Poparzona 5-latka kilka dni czekała na pomoc", "Czekał 15 godzin na pomoc od SOR" – takich historii opisano już wiele. Koszmar, piekło, dramat – to najczęściej powtarzające się hasła. SOR wielu z nas nie kojarzy się dobrze. Pielęgniarkom też nie. Tylko ich nikt nie słucha.

Dlaczego tak długo czekamy na SOR-ze? Odpowiedź jest okrutna, ale banalna
Źródło zdjęć: © PAP
Magdalena Drozdek

- Wiem, że praca na SOR-ze jest bardzo ciężka, rozumiem, że jest młyn, setki pacjentów, cały czas karetki dowożą nowych, rozumiem, że w pierwszej kolejności trzeba ratować życie, a potem dopiero zdrowie, rozumiem, że system działa nie tak, jak powinien, że lekarze i personel zarabiają za mało, że jest weekend. Ale nie rozumiem tego, co się wydarzyło na tym SOR-ze 20 i 21 maja 2017 roku i jak się domyślam dzieje się każdego dnia – pisze dziennikarka Magdalena Rigamonti na swoim profilu na Facebooku.

Kilka dni temu jej tatę zabrało pogotowie. Wcześniej narzekał, że słabo widzi, że kręci mu się w głowie. W końcu zasłabł. Trafił do Centralnego Szpitala Klinicznego MSWiA w Warszawie. Cały dzień, noc i poranek spędził na SOR-ze. Na diagnozę czekał ponad 11 godzin.

Rigamonti pisze: "Jest 9 rano. Jadę na Wołoską. Ojciec na kozetce, obok niego starszy pan, który leży tu już 24 godziny. – Będą mnie wypisywać - mówi tata. I w tym momencie przestałam być tylko córką. Rozejrzałam się po sali. Ludzie na kozetkach, jak warzywa, czekają od wielu godzin, nie wiadomo na co, nikt już o nic nie pyta, zależni od stąpających wokół bogów - pielęgniarek, sanitariuszy i lekarza. I to nie jest tylko wina systemu, tego, że ci wszyscy pracownicy służby zdrowia są źle opłacani".

Takich koszmarów można przytoczyć znacznie więcej. Ale jak to wygląda od strony pracowników szpitali, którzy bardzo rzadko dochodzą do głosu w takich przypadkach?

- Od lat, a właściwie odkąd powstały, budzą wiele kontrowersji. Głównie z powodu czasu oczekiwania. Kilka lub kilkanaście godzin. Gehenna dla każdego pacjenta – zaczyna swój post Monika Drobińska z Wrocławia. Pielęgniarka z ogromnym doświadczeniem. Widziała już w pracy wiele. Na swoim koncie na Facebooku podzieliła się historią na temat tego, jak wygląda praca medyków ze Szpitalnych Oddziałów Ratunkowych. Nie broni personelu, ale pokazuje, że pracownicy to często ostatnie osoby, które można winić za te sytuacje.

Jak funkcjonuje SOR?

Poniżej przytaczamy pozostałą część postu Moniki:

"Jest kilka łóżek - powiedzmy, że sześć na sali ogólnej, dwa miejsca erkowe, dwie kozetki na korytarzu i kilka krzeseł. Dyżuruje np. dwóch lekarzy. Pacjent np. z bólami brzucha jest przyjmowany przez lekarza, ten wszystko opisuje w komputerze (badanie i opis plus zlecenie badań). Zajmuje to kilkanaście minut. Następnie pielęgniarka lub ratownik zakładają wenflon, pobierają krew i jeżeli trzeba, jeżeli jest to w zleceniach lekarskich, podłączają kroplówkę i podają inne leki. Jest ich z reguły dwoje.

Kładą pacjenta do łóżka (jednego z sześciu), podłączają monitorowanie itp. Dla pacjenta zaczyna się czas oczekiwania na wyniki. Około dwóch, trzech godzin. Dlaczego? Po pierwsze jest jedna osoba zajmująca się zanoszeniem tych próbek do laboratorium, jeżdżeniem z pacjentami na rentgen, USG itd. Czyli dwóch pacjentów - jeden np. na wózku, drugi jest chodzący jedzie na rentgen. Badanie trwa trzy minuty. Rozebranie, ubranie - następne tyle.

Tu zaczyna się praca, którą widzi tylko technik.

Opisuje wszystko w komputerze, "robi zdjęcie", umieszcza je na stronie szpitalnej pod nazwiskiem danego człowieka. Dwoje ludzi - jakieś pół godziny. Próbki z krwią czekają na SOR-ze. Powrót z rentgena, kurs do laboratorium - już są próbki czterech osób. W laboratorium krew należy odwirować (kilka minut) i nastawić w specjalnych aparatach - wynik do godziny. Następnie laborantka wklepuje wyniki w system szpitala. Laborantki są dwie lub trzy na cały szpital. Wykonują badania dla wszystkich oddziałów szpitalnych.

Nasz pacjent leży więc na SOR-ze już około trzech godzin. Ma RTG klatki piersiowej i wyniki krwi. Lekarz je ogląda (ciągle przyjmując innych). Uważa, że konieczna jest konsultacja np. chirurgiczna. Dzwoni. Chirurgów jest dwóch. Mają swój oddział, swoich pacjentów. Od godziny jednak operują na bloku (w tym czasie na oddziale chirurgii pacjenci zostają pod opieką pielęgniarek). Po zabiegu, który trwa jeszcze godzinę, chirurg schodzi na SOR. Ma już np. takich konsultacji trzy. Bada każdego i "naszemu " pacjentowi zleca USG jamy brzusznej, żeby potwierdzić swoje rozpoznanie.

USG, kilka minut. Raz jeszcze chirurg. Sześć godzin w sumie? Mamy szczęście. Chirurg został złapany na oddziale, nie operował właśnie wcześniej przyjętego wyrostka. Zdążył zejść raz jeszcze na SOR, zanim wrócił na blok. W międzyczasie jeszcze obejrzał inne wyniki chorych ze swojego oddziału i wspólnie z kolegą skorygował zlecenia.

Decyzja - niech będzie, że "nasz " pacjent ma zapalenie wyrostka robaczkowego. Lekarz z SOR-u opisuje wszystko w komputerze, wcześniej chirurg oczywiście musiał wpisać swoje konsultacje i zalecenia, robi przekazanie chorego na chirurgię. Znowu jakieś pół godziny. Potem pan, który albo jest na rentgenie, albo w laboratorium tylko wróci i pacjenta można zawieść na chirurgię. Jakieś siedem, osiem godzin. Jeden człowiek, jedno z sześciu łóżek. Przed SOR-em tłum.

Dlaczego ani pielęgniarka ani ratownik nie jeżdżą , nie zawożą? Gdyby jednego z nich nie było, a coś by stało się któremuś z pozostałych pięciu ludzi na łóżkach, jednemu z dwóch na kozetkach lub jednemu z siedzących na kilku krzesłach, jedna osoba nie da rady.

10 godzin później

Jak przyznaje Monika, to tylko próba pokazania, jak funkcjonuje w Polsce SOR. Wszędzie brakuje ludzi.
A jak powinno wyglądać to zdaniem pielęgniarek? Specjaliści na SOR-ze, więcej personelu pomocniczego, większa obsada w laboratorium. - Szpitalne oddziały ratunkowe w samym założeniu są świetnym miejscem do szybkiej diagnozy i następnie leczenia. Szpitale są dobrze wyposażone. Brakuje tylko ludzi. Wszystko rozbija się o braki kadrowe – pisze Monika.

- Czas od momentu przyjęcia do momentu przekazania np. na chirurgię to około 10 godzin. Średnia liczba pacjentów w ciągu doby - kilkadziesiąt, bez pacjentów erkowych i wypadkowych. Prawda, nic nie usprawiedliwia obojętności. Ale czy ktoś z Państwa chciałby tam pracować? Ja nie – kończy pielęgniarka.

- Niestety bardzo mało ludzi jest w stanie to zrozumieć. Zresztą nawet osobie z medycznych kręgów byłoby nie w smak czekać na „sorowym”, plastikowym krześle. Póki karetki jeżdżą do bólów menstruacyjnych, a na SOR-ze dreptają bóle kręgosłupa - lepiej nie będzie – komentuje inna pielęgniarka.

Inna przyznaje: "Powiem tylko tyle... i tak nie zamienię swojej pracy na inną".

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (745)