Blisko ludziDom Aniołów Stróżów

Dom Aniołów Stróżów

Jak jesteś stamtąd, to krzyżyk na drogę i cześć, koniec, jesteś skreślony. Chyba że wydarzy się cud. Ale najpierw trzeba uwierzyć w Anioły.
Załęże, jedna z najbiedniejszych dzielnic Katowic, najbardziej zdegradowanych, najsilniej uderzonych obuchem patologii. W PRL-u kwitło tu budownictwo mieszkaniowe i tak ogólnie życie, zwłaszcza robotnicze. Pełną parą pracowały zakłady przemysłowe, w tym chluba (i zarazem źródło utrzymania) całej dzielnicy, to znaczy kopalnia Kleofas i huta Baildon.

Dom Aniołów Stróżów
Źródło zdjęć: © Facebook.com
Aneta Wawrzyńczak

Gdy upadła komuna, upadły też zakłady. A jak upadły zakłady, to i ludzie poupadali - finansowo, socjalnie, moralnie, mentalnie. - Byłam świadkiem zamykania kopalni Kleofas (ostatecznie w 2004 roku), czasu transofrmacji ustrojowej i gospodarczej, kiedy wielu ludzi wypadło z siodła. Górnicy podpisali cyrografy, dostali pieniądze. Znam tylko jedną rodzinę, która zainwestowała w kiosk warzywny - opowiada Monika Bajka, prezes Stowarzyszenia Dom Aniołów Stróżów.

Odprawy szybko się przejadły (a nieraz i przepiły), później zaczęło się nowe życie, na bezrobociu, na garnuszku państwa i/lub na krawędzi. Załęże stało się gettem socjalnym, wylęgarnią problemów, które są zmorą każdego środowiska: uzależnień, przemocy, konfliktów. I właśnie do tego zapomnianego przez Boga, świat i ludzi Załęża w 1999 roku sprowadziło się Stowarzyszenie Dom Aniołów Stróżów.

Aktywiści

Samo stowarzyszenie powstało w 1991 roku w centrum Katowic i było dedykowane dzieciakom ulicy. Pozostawionym samopas, będącym na gigancie z domów rodzinnych albo dziecka, wąchającym klej, wałęsającym się po dworcu kolejowym, sprzedającym swoje ciała miejscowym i podróżnym. W 1997 roku do Aniołów Stróżów trafiła Monika Bajka. Od kilku lat pracowała jako wolontariuszka u Jacka Pikuły, legendarnego katowickiego grajka, który prowadził zakrojone na szeroką skalę akcje pomocy m.in. dla dzieci oraz bezdomnych.
- Do Aniołów przyjechałam z naręczem kiełbas i salcesonów - śmieje się. Tak się złożyło, że jedzenia, które dla stowarzyszenia "Skrawek Nieba" przekazywały nieliczne jeszcze wtedy supermarkety, było po prostu za dużo, nie dało się tego przejeść w jednej placówce. - Jacek wymyślił więc, żebyśmy dzielili się tym z innymi placówkami prowadzącymi działalność społeczną. A ja, jako że miałam samochód, rozwoziłam tę żywność po placówkach. Tak trafiłam do Domu Aniołów Stróżów - wspomina Monika Bajka.

Wsiąkła w Anioły do tego stopnia, że to im postanowiła poświęcić się bez reszty. Wraz z całą ekipą wolontariuszy niemalże zamieszkali w pierwszym domu Aniołów przy ul. Andrzeja, w centrum Katowic. - Nazwa dom nie jest na wyrost. Stworzyliśmy pewnego rodzaju wspólnotę, kolektyw przeróżnych ludzi - bo były wśród nas tylko dwie osoby z wykształceniem kierunkowym, psycholożka i pedagog, poza tym informatyk, ksiądz, filozof, pielęgniarka. Kluczem nie było wykształcenie, tylko chęć pomocy. To jest moim zdaniem najcenniejsze. I myślę, że ci młodzi ludzie to czuli - wspomina.
Marzył im się całodobowy ośrodek, w którym mogliby zamieszkać razem z wykolejoną młodzieżą. Marzenia rozbiły się jednak o kant rzeczywistości i biurokracji. - Fundacji z Holandii bardzo podobały się nasze działania, ale całodobową placówkę uznali za zbyt drogą w finansowaniu, radzili utworzenie ośrodka ambulatoryjnego. Musieliśmy wymyślić coś innego - opowiada Monika Bajka.

Wtedy zaświtała myśl: trzeba stworzyć punkt pracowników ulicznych, którzy będą pracować doraźnie, a oprócz tego świetlicę, żeby działać skutecznie i długofalowo. W oko wpadł im budynek pokolejowy w centrum Katowic, ale okazało się, że już jest niedostępny. I wtedy ówczesna dyrektorka zaprzyjaźnionego MOPS-u zaproponowała lokal w Załężu. - "W Załężu?! Przecież nikt się tam nie zapuszcza!" - myśleliśmy. To był zupełnie inny świat, nikogo tam nie znaliśmy - wspomina obecna prezes Aniołów.

Obraz
© Facebook.com

Plan był taki: na Załęże będzie się z młodzieżą z centrum przyjeżdżać, zrobi się świetlicę, dzieciaki się będą resocjalizować. - Ale okazało się, że to jest bardzo hermetyczna dzielnica. Jak właściwie każda, gdzie poziom patologii jest dość wysoki. Tutejsza młodzież wiedziała, że te dzieciaki, które z nami przyjeżdżają, też są przetrącone przez życie. Ale oni byli obcy. Dochodziło do bijatyk, niejednokrotnie wyprowadzaliśmy naszą młodzież, osłaniając ich własnymi ciałami. To nam dało do myślenia, zaczęliśmy zapraszać do naszej placówki lokalną młodzież.

Drugim impulsem do zmiany strategii były miejscowe dzieciaki, które wisiały u drzwi i okien Aniołów, ganiały po ulicach ze szkieletami pordzewiałych wózków, kręciły się przy torach kolejowych, kradły węgiel z nudów i dla jakiegokolwiek zarobku. - Bardzo dużo dzieci zaczęło się kręcić wokół naszego punktu. Były jednak za małe, musieliśmy odprawiać je z kwitkiem, chodziło m.in. o skuteczność pracy i oczywiście bezpieczeństwo. Z drugiej strony zauważyliśmy jednak, że gdy zaczynamy pracę z nastolatkami, to niejednokrotnie jest już za późno, efekty są mniejsze. A nam bardzo zależało, żeby naprawdę zmienić życie tych młodych ludzi. Żeby później, jak już będą dorośli, nie potrzebowali nas, nie chodzili do MOPS-u, urzędów pracy, tylko żeby radzili sobie sami - wyjaśnia Monika Bajka.

W końcu w marcu 2001 roku Anioły wzięły się za najmłodszych mieszkańców owianej złą sławą dzielnicy. Powstała pierwsza świetlica dla dzieci w wieku 6-10 lat, później kolejne, także dla przedszkolaków. Anioły na dobre zagościły w Załężu.

Opiekunowie

W dużym budynku przy ul. Gliwickiej 148 Stowarzyszenie "Dom Aniołów Stróżów" prowadzi obecnie trzy świetlice terapeutyczne: dla dzieci w wieku przedszkolnym, młodszym szkolnym i starszym szkolnym. Łącznie każdego dnia po kilka godzin spędza tam ponad 50 dzieci. Jest też poradnia rodzinna (z pomocy korzysta ok. 80 rodzin rocznie) i socjoterapetyczny klub młodzieżowy (kolejne kilkanaście osób). Przez okrągły rok realizowany jest też program uliczny, przez który przewija się około 400 dzieciaków.

Ok. godziny 10 u przedszkolaków kończy się śniadanie. W niewielkim pokoiku wyłożonym miękką wykładziną, z kanapą, stosami poduszek i niezliczonymi pudłami z klockami i zabawkami lada moment zaczyną się pierwsze zajęcia. Dziś Ewelina i Basia uczą dzieciaki kolorów. Nie szczędzą pochwał, gdy czerwony samochód zostaje zidentyfikowany poprawnie, nie tracą cierpliwości, gdy któremuś maluchowi czerwony nieco się zazieleni. W międzyczasie krążą między kuchnią, gdzie trzeba przemieszać gotujący się na obiad gulasz, a łazienką, bo z którymś z maluchów trzeba lecieć "za potrzebą".

- Ćwiczymy z nimi samodzielność, żeby umieli korzystać z toalety, posługiwać się łyżką, umyć zęby, ubrać się, uczymy ich podstawowej wiedzy o świecie - kolorów, kształtów, zwierzątek, odgłosów. Z nieco starszymi ćwiczymy szlaczki, rysowanie, wycinanie. Tak, żeby umieli sobie poradzić, gdy trafią do miejskiego przedszkola czy zerówki - wylicza Ewelina. - Prowadzimy zajęcia korekcyjno-kompensacyjne, mamy treningi czystości, bo zdarza się, że dzieci trafiają do nas z różnymi chorobami zakaźnymi. Staramy się wyrównywać ich braki, żeby miały taki sam start, jak dzieci z "normalnych" domów. Bo w Polsce absolutnie nie ma równych szans edukacyjnych - dodaje Ewelina.

A braki bywają duże, nierzadko 3- czy 4-letni przedszkolak pod względem na przykład samoobsługi ma umiejętności jak 2-latek. Podobnie jest z wiedzą o świecie. - Rodzice często nie mają albo czasu, albo umiejętności, żeby usiąść z dzieckiem z książeczką i coś mu wytłumaczyć - wyjaśnia Ewelina. W tym momencie do pokoju wpada 4-latka w różowej bluzeczce. - Zjadłaś? To piątka! To możesz sobie wziąć jakąś zabawkę. Co będziesz robić? Siedzieć z nami? No tak, ty lubisz z dorosłymi. A wytrzesz sobie buzię? To weź chusteczkę i wytrzyj, dobrze? - mówi ciepło Ewelina.

Nierzadko te braki to nie wina pieniędzy, bo sytuacja socjalna części rodzin jest trudna, ale inne finansowo radzą sobie w miarę dobrze. - Rodzice tutaj, na Załężu, mają przede wszystkim problemy opiekuńczo-wychowawcze, największe we właściwej opiece, dbaniu o rozwój swoich dzieci oraz w stawianiu granic - dzieciaki są więc albo w pewien sposób hamowane, albo pozwala im się na wszystko - mówi Ewelina. - Nasza praca opiera się w dużym stopniu na edukacji, codziennej opiece, pokazywaniu świata i stawianiu granic, bo dając dziecku wszystko, tak naprawdę bardzo się je krzywdzi - dodaje Basia. - Nad tym ostatnim musimy pracować - przytakuje Ewelina. - One już się zdążyły nauczyć, że jak pohisteryzują, to dostaną to, co chcą.

Obie przedszkolanki zapewniają też, że praca z i nad maluchami nie kończy się po południu, gdy odbierają je po zajęciach matki. - Z każdą rodziną rozmawiamy, opracowujemy plan pomocy. Towarzyszymy w wizytach u dentysty, okulisty, neurologa, bo rodzice nieraz sami nie wiedzą, o co zapytać, jak rozmawiać ze specjalistą - wylicza Basia. Z kolei Ewelina, która prowadzi również zajęcia dla mam (takie bardziej relaksacyjne typu wspólne malowanie paznokci czy robienie maseczek odżywczych na twarz), wspomina o poradni rodzinnej. Rodzice otrzymują w niej m.in. wsparcie (nie pomoc czy tym bardziej wyręczanie) w zdobywaniu nowych kwalifikacji zawodowych i szukaniu pracy. - Są takie przypadki, że dzięki temu, że dziecko trafiło do nas, mama mogła pójść do pracy. Choć trzeba przyznać, że program 500 plus bywa demotywujący, zwłaszcza jak w rodzinie jest kilkoro dzieci.
- Kryzys, który dotknął dzielnicę wiele lat temu, ma konsekwencje po dziś dzień. Skoro dziecko widzi, że rodzice nie pracują, to w dorosłym życiu przejmie takie myślenie i też nie podejmie pracy. To jest mentalność pokoleniowa i już w wieku przedszkolnym trzeba nad tym pracować - mówi Basia.

Kucharze

W świetlicy dla grupy młodszej dzień zaczyna się po lekcjach, czyli około godziny pierwszej. Jeszcze jest chwila, żeby się wyszumieć, wyrzucić z siebie energię, którą trzeba było utrzymać w ryzach przez kilka godzin w szkole. Gdy część dzieci bawi się, żywiołowo dyskutuje, przekomarza, dwójka bez zająknięcia czy cienia grymasu na twarzy "pracuje" w kuchni - chłopiec myje lodówkę, dziewczynka kroi pomidory. Dziś po prostu wypada ich dyżur, już się do tego wszyscy przyzwyczaili, że życie to nie tylko przyjemności, ale i obowiązki.

A może któreś potrzebuje nowego piórnika, kredek, zeszytu z modną okładką? - W ten sposób, dodatkowymi dyżurami albo sumiennym odrabianiem lekcji, dzieciaki mogą sobie u nas zarobić. Chcemy zapobiegać ich roszczeniowości, czy to teraz, czy w dorosłym życiu. Dzięki temu uczą się szanować rzeczy, na które musiały sobie "zapracować", nabierają też większej pewności siebie, że jak chcą, to mogą, potrafią - wyjaśnia Basia, wychowawczyni grupy.

Do młodszaków chodzą dzieciaki w wieku 6-10 lat. Część z nich trafiła tu z przedszkola Aniołów, czyli z sali naprzeciwko, część z ulicy. - Widać różnicę w ich wyposażeniu: te, które chodziły do przedszkola, już umieją współpracować w grupie, mają większą wiedzę o świecie, pod względem samoobsługi też sobie lepiej radzą - mówi Basia. Bunty się zdarzają, i owszem. Taki wiek, na to się niewiele poradzi. Ale już na to, w jaki sposób ten bunt się objawia, i owszem. - To naturalne testowanie granic, na ile sobie można pozwolić. Stąd spotkania socjoterapeutyczne, kiedy rozmawiamy w grupie o swoich problemach, konfliktach, jakie się rodzą, ale też i zajęcia sportowe, kiedy uczymy dzieciaki, jak konstruktywnie spożytkować energię, czy wreszcie obozy terapeutyczne, gdy jesteśmy z nimi 24 godziny na dobę i możemy jeszcze lepiej zdiagnozować ich problemy, a jednocześniej dostrzec potencjał - wyjaśnia wychowawczyni.

Zdaniem kadry Aniołów to klucz do sukcesu. - Są problemy, oczywiście, i pracujemy nad ich rozwiązaniem, bo nikt z nas nie ma głowy do uczenia się, gdy zaprząta ją trudna sytuacja domowa, nie trzeba być z patologicznej rodziny. Ale jednocześnie szukamy potencjału dziecka - to może być zmysł obserwacji, zdolności przywódczce, charyzma, precyzja - i na nim się skupiamy. Dajemy dzieciom komunikat: możesz coś zrobić, dasz radę. Zależy nam na tym, żeby w przyszłości ci młodzi ludzie trafili na standardowy rynek pracy, a nie chroniony - mówi Monika Bajka.

Łącznicy

Po południu w teren ruszają streetworkerki. Załęże podzieliły roboczo na trzy części. Każdego dnia tygodnia operują w którejś z nich: w czasie dyżurów ulicznych odwiedzają zakamarki dzielnicy, w których gromadzą się dzieci, zapraszają je na zajęcia, podpytują, co u nich słychać, zaglądają też do domów tych, których od jakiegoś czasu na horyzoncie nie widać. Za ich sprawą powstały dwie drużyny (piłkarska i judo), które trenują dwa razy w tygodniu, wciąż też szukają nowych dziedzin, w które można by wciągnąć dzieciaki.

Rodzaj zajęć jest uzależniony od pór roku. - Latem przygotowujemy plan na całe wakacje, są organizowane tygodnie tematyczne, zajęcia artystyczne i sportowe. Zapraszamy ludzi z zewnątrz, którzy organizują warsztaty albo zajęcia ze swojej działki. Chcemy, żeby dzieciaki poznawały innych ludzi, poszerzały swoje horyzonty, czerpały z ich pasji, zainteresowań i może coś dla siebie znalazły - wyjaśnia Helena, jedna z dwóch streetworkerek Aniołów. Były więc już zajęcia z muay thai (boksu tajskiego), taekwondo, parkour (zwinnego pokonywania przeszkód).

W niedalekiej przyszłości w ofercie znajdzie się prawdopodobnie szermierka. - Odezwała się do nas pani, która chciałaby dla dzieciaków prowadzić takie zajęcia. Nie rzucamy się jednak na to z hurraoptymizmem, bo nie wiadomo, czy dzieciaki będa tym zainteresowane. Jak zwykle zrobimy więc najpierw warsztaty, a jeżeli okaże się, że to jest to, będziemy szukać możliwości zorganizowania zajęć cyklicznych - mówi Helena.

Zimą sytuacja nieco się komplikuje. - Nie jest dla nas okresem martwym, przy brzydkiej pogodzie chowamy się na klatkach schodowych, organizujemy gry i zabawy, zabieramy dzieciaki do biblioteki, Młodzieżowego Dom Kultuy, biblioteki albo do nas - do Domu Aniołów Stróżów - wyjaśnia Helena. I dodaje, że mimo to okres zimowy nieco ją frustruje. - Nagle z kilkudziesięciu dzieciaków, które spotykamy w ciągu dnia, z którymi się codziennie bawimy, robi się grupka raptem pięciorga czy dziesięciorga, a czasami tylko dwójki - mówi. - Ale nawet dla tej dwójki warto przygotować zajęcia.

Streetworkerki mają już wyrobione radary, którymi wyłapują z tłumu dzieci te, które potrzebują pomocy. - Ta dzielnica jest bardzo zróżniocowana, widzisz, że to taki patchwork, tak samo jest z mieszkającymi tu ludźmi. Są więc dzieciaki z konstruktywnych domów, które po prostu bawią się z nami na placu. Ale są też takie, co do których wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują, że powinny trafić do świetlicy - mówi Helena.

Sygnały alarmowe mogą być różne: zniszczone buty, popsute zęby, kurczowe lgnięcie na każde zajęcia. - Staramy się je poznać jak najbliżej, dotrzeć do ich rodziców, zaskarbić sobie zaufanie, zaproponować pomoc. Nierzadko stajemy się tym samym łącznikiem między tymi ludźmi a instytucjami, których oni się boją, do których się zrazili, od których uciekają albo po prostu są zbyt dumni, żeby przyjąć pomoc. My staramy się ostrożnie pokazać im, że nie ma w tym nic złego - wyjaśnia streetworkerka.

Kowale

Jako koordynatorka wolontariatu Helena szacuje, że rocznie przewija się przez stowarzyszenie około setki społeczników: od małych dzieci, które razem z rodzicami kwestują na rzecz Aniołów, przez udzielającą korepetycji młodzież szkolną, po seniorów gotujących obiady. W okresie przedświątecznym rusza też wielka akcja pieczenia, zdobienia i sprzedaży pierników na rzecz stowarzyszenia. To jedno ze źródeł finansowania działalności Aniołów . Urząd miasta dokłada tylko ok. 30 proc. środków, resztę stowarzyszenie musi zdobyć własnymi siłami. - Trzy lata temu zaczęliśmy akcję, a już w zeszłym roku mieliśmy 10 tysięcy pierników - 3 tysiące podarowała nam cukiernia, część upiekliśmy sami, resztę podarowali nam ludzie dobrej woli. Zdobieniem zajmujemy się sami. Wszystkie dzieciaki, nawet przedszkolaki pomagają na tyle, na ile potrafią - mówi Monika Bajka.

Obraz
© Facebook.com

Gotowe pierniki trafiają do zaprzyjaźnionych restauracji, kawiarni, sklepów. - Są wyłożone na wierzchu, obok stoi puszka. Każdy, kto chce pomóc naszym dzieciom, może sobie za dobrowolny datek takiego piernika wziąć. Wspaniałe jest to, że w kolejnych dniach zgłaszają się do nas następne punkty usługowe, wieść niesie się na zasadzie poczty pantoflowej - wyjaśnia prezes.

Ta jest sprzymierzeńcem Aniołów nie tylko w okresie przedświątecznym. Wiele dzieciaków trafia do Aniołów dzięki temu, że rodzice zasłyszeli od znajomych, że jest takie miejsce na Załężu, gdzie ich dzieci mogą fajnie spędzić czas, dostać dwa ciepłe posiłki dziennie, wyjechać na wycieczkę, czegoś nowego się o świecie dowiedzieć, może nawet odczarować zaklęcie, że na Załężu nie da się nic osiągnąć.

Monika Bajka niejednokrotnie w rozmowach o efektach pracy Aniołów słyszała pytanie: ilu waszych podopiecznych skończyło studia? - Odpowiedź brzmi: żaden. Nie było w ogóle takiego założenia, żeby ich wysyłać na studia, bo to dzieciaki z najtrudniejszych rodzin, naszym celem nie jest wyprodukowanie elity intelektualnej, tylko wyposażenie ich w narzędzia, które pozwolą im odnaleźć się na rynku pracy - wyjaśnia prezes.

Statystyki są i tak bardzo dobre: w większości przypadków rzeczywiście udaje się zahamować błędne koło dziedziczenia biedy, patologii, roszczeniowości. Anioły szacują, że ok. 60-70 proc. "ich" dzieciaków wkracza w dorosłość całkiem sensowną drogą - z dyplomem szkoły zawodowej (w nielicznych ale spektakularnych przypadkach średniej), umiejętnością pracy w grupie, wcale niezłym poczuciem własnej wartości i... dobrą ręką do gotowania. - Dużo naszych dzieciaków pracuje w gastronomii, co bierze się z tego, że nie zatrudniamy kucharek, tylko sami gotujemy - wyjaśnia Monika Bajka.

Zgodna z filozofią Aniołów, żeby dawać nie rybę, tylko wędkę, jest też inna umiejętność, jaką nabywają podopieczni. - U nas przekonują się, że jak czegoś nie umieją, to się nauczą, jak nie wiedzą - to się dowiedzą. Że nie mogą czekać, aż im coś spadnie z nieba. Bo każdy jest kowalem swojego losu.

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (3)