Dziewczyny typu pol‑viet. Ania i Thao są z pierwszego pokolenia Wietnamczyków wychowanych w Polsce
Pani Nguyen podchodzi do chłopaka, który grzebie łyżką w zupie. Przesadził z chilli. Kobieta drepcze na kuchnię i zarządza dolewkę. Od czterech lat prowadzi jedną z lepszych, a już na pewno popularniejszych knajp wietnamskich w Warszawie. Nie udałoby się, gdyby nie córki.
Pierwsze, co Thao zapamiętała z Polski, to szeroko otwarte oczy dzieci. Były zdziwione, ale jej nie przyszłoby to do głowy. Twarze, które znała, wyglądały zupełnie innaczej. Azjaci i Europejczycy różnią się mimiką. Był 1996 rok i właśnie kończyła się najdłuższa zima stulecia. Śnieg leżący na ulicach do kwietnia nie dziwił 3-latków, w przeciwieństwie do skośnookiej dziewczynki przyprowadzonej przez niziutką kobietę. Żadna nie znała słowa po polsku. Kilka tygodni wcześniej przyleciały z Hanoi. Panie przedszkolanki nazwały dziewczynkę Monika. Żeby nie komplikować.
Rosół z cynamonem
Większy problem niż z mówieniem, Monika miała z jedzeniem. Przyzwyczajonej do chrupiących spring rolli i zapachu trawy cytrynowej dziewczynce trudno było przestawić się na zawiesiste sosy i brejowate jarzyny. Wracała z przedszkola głodna i prosiła o zupę phở.
Danie, nazywane czasem wietnamskim rosołem, ze swoim polskim odpowiednikiem ma wspólną tylko bazę - bulion mięsny. Phở jest doprawiane cynamonem, sosem rybnym, goździkami, anyżem i czosnkiem. Podaje się je ze świeżymi ziołami, makaronem ryżowym i cienkimi plasterkami mięsa. Dobrze przyrządzona zupa jest klarowna i tak aromatyczna, że - mimo temperatury - orzeźwiająca.
Nad miską dokładnie takiego wywaru siedzę z Moniką w Oh!MyPhở na Wilczej. Dziewczyna w niczym nie przypomina zahukanego niejadka, który dołączył do grupy Krasnali w przedszkolu nr 5 w Częstochowie. Jest elegancka - dobrze skrojony płaszcz, włosy ułożone na szczotkę, a w uszach kolczyki z pereł. Do tego poważna, elokwentna. Nie wygląda na dziewczynę, która niedawno skończyła studia.
- Jeśli od dziecka robisz za tłumacza własnych rodziców, szybko dorastasz - mówi Monika. Tak naprawdę Monika nazywa się Phuong Thao Nguyen i to ona wymyśliła Oh!MyPhở. Chciała spełnić marzenie mamy.
Nguyenowie przyjechali do Polski w latach 90. Nasz kraj nie był dla nich białą plamą na mapie. Wymiany studenckie z Polską były organizowane od lat 50., a kiedy wybuchła wojna w Wietnamie, władze radzieckie znacznie zwiększyły limity przyjęć, w ramach pomocy dla sojusznika. Studenci często osiadali tu na stałe. Komunistyczna Polska wydawała się im uporządkowana i bezpieczna. Potem otworzyły się granice, a wolny rynek dostarczył nowych możliwości zarobku. Wielu Wietnamczyków zdecydowało się na emigrację właśnie do Polski. Wśród nich byli rodzice Moniki.
W kraju spełniali się zawodowo - mama była księgową w dużej spółce, tata - kontrolerem ruchu na kolei. Oboje byli już mocno po trzydziestce. Zdawali sobie sprawę, że będą zaczynali od zera i ciężkiej, fizycznej pracy. Nie wahali się długo. W Wietnamie Centralnym, skąd pochodzą, trauma wojenna nigdy nie została przepracowana. Nie ma wolności słowa ani zgromadzeń, za działalność opozycyjną trafia się do więzienia, a dużo częściej - do obozu pracy. Nguyenowie nie chcieli, żeby ich dzieci dorastały w takim kraju.
- Najbardziej jestem wdzięczna, że od razu zabrali mnie ze sobą. Żeby wystarczyło na bilety, sprzedali mieszkanie. Zazwyczaj dorośli wyjeżdżali sami, a dzieci ściągali po kilku latach. Moi znajomi wspominają to traumatycznie - dla 8-latka rodzic, który go nie wychowywał, jest jak obcy człowiek. My, to znaczy Wietnamczycy wychowani w Polsce, nie jesteśmy do końca ani stąd, ani stąmtąd. Ci, którzy przyjechali później, jeszcze mocniej to czują. Jesteśmy jak knajpy, które nazywam pol-vietami. Niby wietnamskie, ale ulepione na polską modłę - mówia Monika.
Schabowy a la pol-viet
W jednej z takich knajp w Częstochowie tuż po przyjeździe zatrudniono jej mamę. Na imię ma Thuan, ale zaczęto ją wołać Maria. Żeby nie komplikować. Jeszcze w Wietnamie często żartowała z koleżankami z pracy, że pewnego dnia otworzy uliczną garkuchnię, bo ile można siedzieć za biurkiem. Zawsze była tą dziewczyną, która na przyjęcia służbowe przynosi najsmaczniejsze sałatki. Wiedziała też, kto podaje najlepszą kaczkę w okolicy i gdzie zjeść banany w cieście.
Po pół roku w Polsce znała tylko kilka słów, umiała za to zrobić flaki, pomidorową, buraczki zasmażane i schabowe, które uwielbia. Ciągle zmieniała coś w przepisie, bo kotlet wydawał się jej "nie taki, jak trzeba”. Koniec końców zaczęła doprawiać go sosem rybnym. Uwielbiała gotować, ale na pewno nie w takim wydaniu, jak w pol-viecie, w którym ją zatrudniono.
Podawali warzywa z mrożonki, przegotowany ryż i dania, które z Wietnamem miały wspólnego tyle, co bigos. Curry, kurczaka w cieście kokosowym, wołowinę w pięciu smakach. I te lepiące się dzbanki z rozcieńczonym sosem sweet chilli.
Poszła do szefa i powiedziała, że nie rozumie, dlaczego nie gotują swoich potraw, skoro knajpa jest wietnamska. Ze składnikami nie było przecież problemu: wraz z Wietnamczykami w Polsce pojawiły się hurtownie z produktami spożywczymi. Maria sama tam kupowała. Szef tylko popukał się w głowę i powiedział, że Polacy lubią właśnie takie jedzenie, jakie tu dostają. Poza tym nie odróżniają nawet Wietnamu od Chin.
Że szef miał rację, przekonały się nie raz córki Marii, zwłaszcza młodsza. Od małego nazywali ją Ania, rzecz jasna - żeby nie komplikować. Tym razem unikanie komplikowania miało działać w dwie strony. Większość dziewczynek urodzonych w wietnamskich rodzinach w latach 90. po i 2000 nadawano to imię. Z tej prostej przyczyny, że jest łatwe do wymówienia nawet dla Wietnamczyków, którzy w Polsce nigdy nie byli. Ania, w przeciwieństwie do siostry, używa wyłącznie swojego polskiego imienia.
Kiedy rozmawiam z Moniką, Ania kręci się po lokalu. Jest managerką Oh!MyPhở, ale bywa też kelnerką, pomocą kuchenną, kasjerką. Kocha to miejsce jeszcze bardziej niż siostra. Przyjaźni się z bywalcami, czasem przychodzi nawet kiedy ma wolne.
- Dorastałam w tym lokalu. Kiedy przeprowadziliśmy się do Warszawy, byłam w II klasie gimnazjum. Nie znałam nikogo, więc weekendy spędzałam tutaj. Cieszyliśmy się, jeśli przez cały dzień przyszły cztery osoby, a teraz stoliki są zajęte non stop. To trochę jak duma z dziecka - opowiada 20-latka.
Ania na świat przyszła już w Częstochowie. Kiedy szła do przedszkola, rodzice zdołali odłożyć już pieniądze na własny lokal. Był miniaturowy i serwował dania pol-viet. Dokładnie takie, jakimi gardziła jej mama. Próbowała wprowadzać do menu wietnamskie dania, w tym swoją specjalność - zupę phở. Szybko okazało się, że poprzedni szef miał rację. Polacy nie znali wietnamskiej kuchni i nie chcieli jej próbować. Nguyenowie tygodniami wylewali garnki bulgoczącego bulionu, aż w końcu wycofali phở z menu.
"Młoda Wietnamko, prawda jest taka"
Ania nie pamięta pierwszego, norowatego mieszkania, które budziło rozpacz w jej mamie, ani dni, kiedy rodzice byli tak wykończeni kilkunastogodzinną harówką, że zastanawiali się, po co im była ta Polska. Nie musiała od dziecka wczytywać się w urzędowe pisma, o wiele za skomplikowane dla uczennicy podstawówki.
Miała za to inne problemy. W tym samym roku, w którym zaczęła podstawówkę, na radiowych playlistach pojawił się przebój z dzisiejszej perspektywy kontrowersyjny, żeby nie powiedzieć - po prostu niesmaczny. „Młoda Wietnamko, prawda jest taka / Ty jesteś Chinką, zwykłą cziku linką / W oczach każdego Polaka” - śpiewała Kaja Paschalska w duecie z Funky Filonem. Dzieci oczywiście podchwyciły motyw i zaczęły dokuczać Ani. Nie chciała martwić rodziców, a Monika nie potrafiła jej pomóc. Rasistowskie zaczepki zawsze ją omijały. Kilka razy ktoś krzyknął za nią na ulicy „skośna”, ale nie zwracała uwagi, za nią wściekali się jej znajomi.
Ania zaczęła wstydzić się tego, skąd jest. Dostawała wypieków, kiedy nauczycielka nazywała ją Thuong. Kiedy dzwonili rodzice, przyciskała komórkę do policzka z całych sił i uciekała w kąt, żeby nikt nie zorientował się, że rozmawia z nimi po wietnamsku. Wstyd minął, ale to, że jest Wietnamką zaakceptowała w pełni dopiero, kiedy przeprowadziła się do Warszawy. W jej nowym gimnazjum było kilkoro innych Polaków urodzonych w wietnamskich rodzinach. Do tego Monika, która przyjechała do Warszawy rok wcześniej na studia, poznała ją ze swoimi polsko-wietnamskimi znajomymi.
- Przez kilkanaście lat byłam w wiecznym rozkroku. Nie mogłam się do końca dogadać z rodzicami, a rówieśnicy traktowali mnie momentami jak chodzącą ciekawostkę. Chodziłam na religię, przystąpiłam do komunii, a w domu miałam buddyjską kapliczkę, gdzie składaliśmy dary przodkom, których nie widziałam na oczy - wspomina Ania.
W towarzystwie wychowanych w Polsce Wietnamczyków po raz pierwszy poczuła, że jest bezwarunkowo rozumiana. Pamięta jak powiedziała, że zawsze, kiedy przyprowadza polskie koleżanki do domu, boi się, że padnie pytanie „co tu tak śmierdzi?”. Zaczęli się śmiać, bo świetnie to znali. W wietnamskich domach zamiast soli używa się mocno aromatycznego sosu rybnego. Zapach jest niewyczuwalny dla przyzwyczajonych do niego domowników. Co innego dla gości.
Takich pozornie nieznaczących, ale trudnych do zaakceptowania dla dorastającej dziewczyny różnic, jest mnóstwo. Na przykład chłopak. W Wietnamie do domu przyprowadza się dopiero tego, z którym planuje się ślub. Pomijając już fakt, że 17-latka dla wietnamskich rodziców jest o wiele za młoda na randki. No i jeszcze alkohol.
Wielu Azjatów źle znosi nawet jego małe ilości. Nie mają jednego z enzymów koniecznych do jego rozkładu. A że 18-latkowie raczej nie wiedzą takich rzeczy, słaniający się na nogach po jednym piwie wietnamscy koledzy budzili wesołość. Dorastający w Polsce Azjaci nie mają też lekko z dziewczynami. Średnio podobają się koleżankom ze szkoły. Co innego Azjatki.
- Czasem nie wiadomo, czy ktoś rzeczywiście jest tobą zainteresowany, czy chodzi mu tylko o egzotyczną urodę, ale w zasadzie nie mam na co narzekać. Niejeden mój kolega przeżył zawód miłosny, bo zakochał się w Polce – śmieje się Monika. Sama jest w związku z Polakiem.
Kiedy rozmawia się z Anią, trudno dostrzec w niej buntowniczkę, wydaje się delikatniejsza i spokojniejsza od siostry. Podobno to tylko pozory. Ania nie jest pewna, co chce robić w przyszłości. Myślała o kryminologii albo psychologii, a wylądowała na kosmetologii. Póki co studia się jej podobają, ale to rodzinny biznes pochłania ją bez reszty. Nie wyobraża sobie zostawić rodziców samych z Oh!MyPhở.
Kto ty jesteś? Polak mały?
Po przyjeździe do Warszawy w 2012 Monika zdała sobie sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze - że nie zna wietnamskiego, a przynajmniej nie tak dobrze, jak się jej wydawało. Zatrudniła się w biurze biletów lotniczych. Miała odpowiadać za klientów z Wietnamu. Mówiła z silnym polskim akcentem, w dodatku w mało zrozumiałym dialekcie centralnym. Dzwoniący skarżyli się szefowi, że nic nie rozumieją. Tak jak Ania kilka lat wcześniej, Monika zdała sobie sprawę, że jej podwójna tożsamość jest bardziej chwiejna niż przypuszczała.
Drugie odkrycie było nie tylko przyjemniejsze, ale i brzemienne w skutki. W Warszawie było miejsce na knajpy z najróżniejszych stron świata. Ktoś nie znał danej potrawy? Tym lepiej! Ludzie chodzili na nepalskie pierożki, ostre tajskie zupy i gruzińskie chaczapuri. Kiedy znajomi zapytali Nguyenów, czy nie chcieliby przejąć restauracji, Monika zaczęła wydzwaniać do domu i namawiać ich na przeprowadzkę. Trochę to trwało, ale w końcu się zgodzili.
Po raz pierwszy nakarmili warszawiaków w 2015. Monika miała jasną wizję - dość dań pol-viet, dość tajskich zup i chińskich kurczaków. Przez lata rzeczywiście było tak, że Polacy wrzucali kuchnie orientalne do jednego worka pod zbiorczą nazwą „chińczyk”. Ale czasy się zmieniły.
- Kłótnie były ostre. Moi rodzice marzyli o restauracji, w której byłaby cząstka ich ojczyzny, ale kiedy przyszło co do czego, robili uniki. Przekonałam ich do oparcia menu na różnych wariantach phở, do zabawnej nazwy, ale już nie do pozbycia się dań sąsiadów. Bali się, że stracą klientów - wspomina Monika.
Lokal na Wilczej zaczął zapełniać się gośćmi. Przychodzili po nic innego, jak pogardzane dekadę wcześniej w Częstochowie phở, a Monika forsowała kolejne zmiany. W wystroju i w menu.
W pomieszczeniu pełnym przedwojennych sztukaterii zawisły dziesiątki lampionów przywiezionych przez Nguyenów z Hue. Powstała też autoironiczna ściana pełna maneki-neko - złotych japońskich kotów z podniesioną łapką. Figurki można zauważyć w wielu azjatyckich knajpach, również w Warszawie. A skoro można mieć ich kilkadziesiąt, po co ograniczać się do jednego? Maneki-neko mają wabić klientów. W tym przypadku najwyraźniej się udało. I to po wietnamsku od A do Z.
Kilka lat temu Monika i Ania pojechały same na miesiąc do Wietnamu. Chciały przejechać kraj, poznać rodzinę. Trochę chyba liczyły, że ta podróż coś zmieni, albo coś wyjaśni.
- Czułam się jak turystka. Może taka, która dużo przeczytała przed wylotem, więc sporo kojarzy, ale jednak turystka - mówi Ania. Dla dziewczyn Wietnam jest tam, gdzie ich Viet Mama. Tak w Oh!MyPhở nazywają Thuan Nguyen.
Chcesz nam opowiedzieć swoją historię? Prześlij ją przez formularz dziejesie.wp.pl