Wyboista droga Polek do urody. Dziś kobieta zadbana, to nie tylko ta zrobiona od stóp do głów
Utleniające się na pomarańczowo podkłady, solarium na tapczanie i perfumy Chanson d'Eau – na potransformacyjną historię walki o urodę patrzymy dziś z rozrzewnieniem. O tym, co nas ekscytowało i czego pragnęłyśmy w latach 90. i 2000, opowiadają dziennikarki urodowe. To część naszej akcji #ZadbanaPolka.
16.01.2019 | aktual.: 25.01.2019 16:56
W dbaniu o urodę nie chodzi o "dbanie" i "urodę", a przynajmniej nie wyłącznie. Palenie włosów prostownicą albo wystawianie się na promieniowanie lamp solarium trudno nazwać dbałością. Z kolei testowanie na sobie trendów makijażowych z wybiegów służy raczej podkręceniu image'u niż urody.
Salon kosmetyczny w 2019 nie może nazywać się "Halina", razić jarzeniówkami i mieć wejście przez piwnicę w klatce numer trzy. Synonimem dobrych kosmetyków przestały być te najdroższe. Dior, nie Dior, jeśli nie działa, współczesna Polka raczej się nie skusi. Niezależnie od zasobności portfela. Powoli też odkrywamy, że lepiej walczyć z niedoskonałościami niż je tuszować. Nie zawsze tak było.
Ola Kisiel, naczelna działu Uroda w WP Kobieta, przygodę z dziennikarstwem zaczynała w "Elle". Kiedy pytam o pierwsze skojarzenie z latami 90. w branży beauty, śmieje się i mówi, że z rozrzewnieniem wspomina salony kosmetyczne "od Sasa do Lasa". Robiło się w nich wszystko – paznokcie, fryzury, masaże i zabiegi na twarz.
- Wówczas, żeby zostać kosmetyczką, wystarczyło powiesić na drzwiach napis "kosmetyczka" i pojawiały się klientki. Nie było sprzętu, niewiele lepiej wyglądał dostęp do profesjonalnych kosmetyków. Nikt nie zastanawiał się nad kwalifikacjami, nie pytał o dyplomy. Oferta była tylko pozornie szeroka. Robiło się głównie hennę i skubanie brwi oraz tzw. czyszczenie. W wielu zakładach po prostu sadzało się klientkę nad miską z wrzątkiem, żeby otworzyć pory, a potem wyciskało się pryszcze. Dziś odchodzi się od tego zabiegu na rzecz antybiotyków i kwasów. Mimo że nie miałam problemów z cerą, pamiętam jak prosiłam, żeby mama zabrała mnie na czyszczenie, tak jak moje starsze siostry. Pójście do kosmetyczki miało dla mnie walor "pasowania na kobietę" – wspomina Ola.
Śmierć pani Walewskiej
Mrocznym obiektem pożądania była maskara Great Lash, w charakterystycznym limonkowo-różowym opakowaniu. W tym roku niedostępny już w Polsce kosmetyk obchodzi 40. urodziny, jednak w latach 90. był u nas nowością. Maybelline dopiero wchodziło na polski rynek.
Jeśli chodzi o perfumy, prym wiodła marka Coty. I choć to samo można w zasadzie powiedzieć dziś, nie chodzi tu o zapachy jej produkcji firmowane przez domy mody Gucci, Calvin Klein czy Chloe.
Kobiety pachniały produktami własymi Coty: Evasion, Masumi, Exclamation (charakterystyczna butelka w kształcie wykrzyknika) albo Chanson d'eau. W tym samym czasie ich matki wykupowały ostatnie partie Być Może Paris i Pani Walewskiej, które niebawem miały stać się trudno dostępne (dziś oba zapachy znajdziemy online). Popularne były też dezodoranty perfumowane, siłą rozpędu lat 80. kojarzone wciąż z luksusem.
– Był czas, kiedy jak kraj długi i szeroki farbowałyśmy się na blond – platynowy lub miodowy. Potem na nienaturalne odcienie rudego. Gdzieniegdzie widać było jeszcze resztki trwałych z lat 80., do których niektóre panie były szczególnie przywiązane. Podobną miłość na przekór trendom zdradzałyśmy potem w stosunku do balejażu. Kolor robiło się w domu - farbowały się wzajemnie sąsiadki, przyjaciółki, matki i córki. Oczywiście efekty chałupniczego farbowania przeważnie odbiegały od ideału – wspomina Ola.
Grażyna Olbrych, pierwsza naczelna polskiego "Cosmopolitana", która przez 9 lat stała na czele magazynu "Glamour", w latach 90. prowadziła kącik porad kosmetycznych.
- Do redakcji przychodziły worki listów. Zazwyczaj na łamy trafiały te pytania, które powtarzały się najczęściej. Nie było chyba miesiąca, w którym nie odpowiadałabym na pytania związane z włosami. To z nimi Polki w latach 90. miały zdecydowanie największy problem. Włosy puszyły się, źle się układały, były cienkie albo rzadkie, wypadały. Z dzisiejszej perspektywy widzę, że większość tych problemów była wówczas trudna lub niemożliwa do rozwiązania. Na półkach sklepowych wciąż jeszcze brakowało pełnej gamy produktów do pielęgnacji. Tak było zwłaszcza w małych miasteczkach. Farby do włosów, których sobie nie żałowałyśmy, przeważnie zawierały amoniak i dodatkowo niszczyły włosy. Wówczas kobieta modna i zadbana to była kobieta ufarbowana. Nietrudno sobie wyobrazić, jak entuzjastycznie przyjęłyśmy wejście na rynek L'Oréala – wspomina Olbrych.
Dziś francuska marka, oprócz kilku profesjonalnych linii, oferuje produkty ze średniej półki cenowej, natomiast w latach 90. uchodziła za luksusową. Zwykłe Polki z istnienia marek luksusowych z prawdziwego zdarzenia nie zdawały sobie sprawy, bo i skąd.
Jako jedna z pierwszych marek z wyższej półki weszła do Polski Estée Lauder. Otwarcie jej butiku na przy Nowym Świecie było olbrzymim wydarzeniem. Grażyna Olbrych wspomina, że po prezentacji goście udali się na kolację do rezydencji ambasadora Stanów Zjednoczonych. Wspieranie biznesu wspieraniem biznesu, ale taka pompa z dzisiejszej perspektywy wydaje się nieprawdopodobna.
Jakoś na przełomie wieków w Warszawie, przy ulicy Smolnej, powstał pierwszy salon oferujący depilację woskiem. Prowadził zapisy na kilka miesięcy do przodu i to mimo, że z dzisiejszej perspektywy wykonywana tam depilacja odbiegała od kanonów higieny. Kosmetyczki smarowały łydki rozgrzanym woskiem, odrywały, a potem wyrwanych włosków wosk rozgrzewały ponownie i nakładały w innym miejscu.
Przeczytaj także:
Solarisy i solaria
Potem nadszedł rok 2000. Drugie millenium błyszczało jak na nowość przystało. W kuchni lśniły niklowane rury pół-wysp kuchennych, a na ustach lepiące błyszczyki nakładane przy pomocy rewolucjonizującego rynek aplikatora na patyczku. Brwi, pozostające dotychczas w lekkim nieładzie, stawały się coraz cieńsze, a brzuchy coraz bardziej opalone. Swój udział w wyrzucie melatoniny miała Christina Aguilera, ale i polska przedsiębiorczość. W pierwszej dekadzie drugiego tysiąclecia miała objawić się pod postacią wyrastających jak grzyby po deszczu solariów.
Prowadzenie solarium nie wymagało ani dużych nakładów finansowych ani specjalnych umiejętności – wystarczyło opanować naciśnięcie guzika lub dwóch. Pierwsze salony rzadko kiedy były wyposażone w specjalne kabiny. Zdarzało się, że otwierały się w komórkopodobnych pomieszczeniach z leżanką i wolnostojącą lampą.
W mniejszych miastach w sezonie komunijno-ślubnym solaria były tak zatłoczone, że prowadzono zapisy. Nie było też żadnych ograniczeń wiekowych. W solariach często gościły nastolatki. Zdarzało się też, że matki przyprowadzały tam dzieci przed komunią.
- Pamiętam, jak zrobiłam kreski eyelinerem i pomalowałam usta czerwoną szminką, a moja koleżanka powiedziała, że wyglądam jak Jadwiga Staniszkis – śmieje się Ola.
Makijaż dziś zdawać by się mogło klasyczny, w latach 2000 uchodził za zarezerwowany dla starszych pań. Trudno się dziwić. Na początku nowego millenium nie mieliśmy raczej zapędów nostalgicznych. Wydawało nam się, że oto, wraz z trzema zerami po dwójce, cudownie wkraczamy w nowoczesność. Chcieliśmy zostawić wszystko, co obmierźle XX-wieczne, tylko po to, żeby po zaledwie dekadzie wrócić z podkulonym ogonem do klasyki.
Niezapomnianym koszmarkiem tego okresu były tipsy. Te profesjonalne – żelowe lub akrylowe – były pierwszymi jaskółkami hybryd. Spełniały marzenia kobiet o paznokciach idealnie opiłowanych, błyszczących i trwałych.
Nieporównywalnie większą popularnością cieszyły się jednak tipsy plastikowe, do samodzielnego doklejenia. Uniemożliwiały co prawda samodzielne zapinanie guzików płaszcza, w którego kieszeni trzeba było na wszelki wypadek nosić "kropelkę", ale kto by zwracał uwagę na drobiazgi.
Tipsy były nie tylko szponami z plastiku. Były zjawiskiem. Pierwszym z gadżetów "przedłużających" urodę, modnym w czasach, gdy o sztucznych rzęsach i naturalnych doczepach filozofom się nie śniło. Do tego stały się atrybutem kobiet, które nie musiały pracować fizycznie ani gotować. Stały się symbolem wyjścia z fabryk, pól i kieratu obowiązków domowych.
Innowatorki drugiego planu
Mniej więcej w tym czasie dziewczyny zatrudnione w redakcji "Cosmopolitan" narzekały, że po pracy trudno im znaleźć czas na robienie paznokci. Po redaktorkach pisma dla kobiet oczekiwało się nienagannego, zgodnego z najnowszymi trendami wyglądu.
Grażyna Olbrych zaczęła wypytywać znajome, czy nie znają jakiejś młodej manikiurzystki, która mogłaby wpadać do redakcji raz w tygodniu i dbać o ręce dziewczyn. Ktoś polecił jej Marzenę Kancelarską, dziś właścicielkę sieci salonów dbających o paznokcie, wówczas początkującą manikiurzystkę.
Marzena, która swego czasu obsługiwała lwią część realizowanych w Polsce sesji zdjęciowych i programów telewizyjnych, od początku miała wyczucie do trendów. Namawiała dziewczyny na kolory inne niż standardowa czerwień i modny wówczas french. Fioletowe czy zielone paznokcie dziś nie wydają się niczym niezwykłym, ale na początku nowego millenium robiły furorę.
Takich drugoplanowych innowatorek w polskiej branży beauty było więcej. Po 2000 do Polski zaczęły wchodzić zabiegi medycyny estetycznej. W jej zakresie edukowała dziennikarki Magda Bogulak. Zapraszała na spotkania do swojego gabinetu i wszystko objaśniała.
- Byłyśmy kompletnie zielone w temacie, nie było też za dużo rzetelnych informacji w raczkującej sieci. Tego, co trafiało wówczas na łamy kobiecych magazynów, dowiadywałyśmy się na spotkaniach organizowanych przez Magdę – wspomina Olbrych.
Pytam czy Polki od początku przesadzały z powiększaniem ust.
- O tak! Mam wrażenie, że paradoksalnie jeszcze rzadziej niż dziś widywało się kobiety z delikatnie powiększonymi ustami. Kiedy na rynku pojawiły się wypełniacze, takie zabiegi były nieprawdopodobnie drogie. Zrobione usta miały pokazywać status społeczny, tak jak drogi samochód czy markowa torebka – mówi Grażyna Olbrych.
"Portret kobiety o zachodzie", 2002
We wczesnych latach 2000 twarze Polek wymalowanych utleniającymi się na oranż podkładami przypominały landszafty o zachodzie słońca, żeby dekadę później rozjaśnić się na podobieństwo portretu trumiennego. Wydaje się, że zagruntowywania twarzy tak, żeby nie wyglądała jak wyjęta z innego zestawu niż szyja, nauczyłyśmy się dopiero niedawno. Zdaniem Oli nie chodzi tu jednak o umiejętności makijażowe, ale o jakość produktów.
- Jeszcze 15-20 lat temu na zestaw dobrych kosmetyków do makijażu stać było niewiele osób. Dziś za 30 złotych można dostać podkład, który nie różni się zasadniczo od takiego za 150. Tańsze marki zaczęły robić zamienniki produktów luksusowych. Moim zdaniem to tu tkwi sekret lepszego makijażu Polek. Do tego doszły recenzje kosmetyczne online. Kiedyś kobieta, która była skłonna wydać 80 złotych na maskarę, bała się, że kupi bubel. Dziś może poczytać i tego uniknąć, więc jest skłonna testować nowości – mówi Ola.
Branża beauty, oprócz próżności, zaspokaja szereg innych pragnień. Dostarcza zabawek dużym dziewczynkom, które zamiast kartek w zeszycie kolorują własne twarze. Karmi głód nowości (jeśli nie możesz zmienić pracy, zmień przynajmniej kolor paznokci). Może pełnić nawet funkcje tożsamościowe. Koniec związku? Nowa fryzura!
Powody, dla których kupujemy kosmetyki i umawiamy się na paznokcie, zasadniczo się nie zmieniają. Zmienia się za to podejście do dbania o siebie. Może na pogodzenie się z siwymi włosami i porzucenie depilacji jeszcze za wcześnie, ale małymi krokami odchodzimy od przekonania, że kobieta zadbana to kobieta "zrobiona" od stóp do głów.
Ten tekst jest elementem naszego cyklu #ZadbanaPolka, w którym pokazujemy różne podejścia kobiet do dbania o siebie. Nie oceniamy, ale pomożemy ci w dokonywaniu codziennych wyborów, doradzimy ci jak żyć w zgodzie z hasłem WP Kobieta: "Jestem, jaka chcę być”. Więcej przeczytasz tutaj.
Przeczytaj także:
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl