Dziewięć Małych Uliczek Amsterdamu
Nazwa brzmi bajkowo. Trochę jakbyśmy wchodzili do królestwa przedszkoli lub po prostu zawitali u Alicji z Krainy Czarów. Spodziewacie się miniaturowych krzesełek? Dziewięć Małych Uliczek w Amsterdamie zaproponuje wam krzesełka, ale designerskie i w regular size...
03.03.2009 | aktual.: 26.06.2010 13:39
Nazwa brzmi bajkowo. Trochę jakbyśmy wchodzili do królestwo przedszkoli lub po prostu zawitali u Alicji z Krainy Czarów. Spodziewacie się miniaturowych krzesełek? Dziewięć Małych Uliczek w Amsterdamie zaproponuje wam krzesełka, ale designerskie i w regular size...
Daleko, daleko stąd w mieście nad kanałami, zwanym Amsterdamem, jest mini-dzielnica zwana De Negen Straatjes – Dziewięć Małych Uliczek. Nie jest to dzielnica historyczna, lecz spontaniczna inicjatywa: u nas jest ładniej, niż gdzie indziej, jesteśmy fajniejsi – nazwijmy się jakoś. Lekko hippisowski pomysł przerodził się w udany koncept marketingowy. Bo nie powinno się przegapić dziewięciu uliczek, jeśli chcemy doświadczyć Amsterdamu.
Trzy kanały, połączone ze sobą malowniczymi mostami pośredniczą między siatką dziewięciu uliczek: Reestraat, Hartenstraat & Gasthuismolensteeg na północy, Prinsengracht na zachodzie, Singel na wschodzie, Runstraat, Huidenstraat & Wijde Heistreeg na południu, a Berenstraat, Wolvenstraat & Oude Spiegelstraat chyba gdzieś pomiędzy... Śliczne kamieniczki, po których pnie się gąszcz roślin, bruk ulic, wystawione na zewnątrz stoliki kawiarni czy rozmaite gadżety reklamowe sklepów czy galerii, to już wystarczająca zachęta, żeby spędzić tu pół dnia. O tym, że uliczki są trochę „poza systemem” świadczy fakt, że nie można tu znaleźć bankomatu i trzeba opuścić to słodkie królestwo, by „podłączyć się” do niedobrego świata...
ZOBACZ TEŻ
POLECAMY:
TERAPIE Z ZIEMI OBIECANEJ Załóżmy, że jesteście w Amsterdamie na weekend, że to Wasz drugi dzień i że nie zamierzacie wylecieć bez prezentu dla znajomych czy pamiątki dla siebie. Ja oczywiście pod obydwie pozycje podpięłabym ser... Czyli holenderską specjalność. No i jak Amsterdam to oczywiście Old Amsterdamer. Może trudno w to uwierzyć, ale możecie wejść na pokład samolotu z serem w torebce. Co więcej, próżniowo pakowany Amsterdamer zachowuje się jak parmezan – nie bardzo przeszkadza mu podróż. Jeśli kupicie do tego jeszcze podobny ser kozi i lokalną wariację z aromatycznym kuminem – spokojnie możecie wyprawić po powrocie holenderskie śniadanie... A gdzie go kupić? Oczywiście pośród dziewięciu uliczek znajdziecie parę miejsc z serami, ale moje ulubione to Kaas Kaamer. Poproście któregoś z trzech kręcących się tam facetów, żeby wam zrobił kanapkę – a wrócicie do tego miejsca na pewno... Ja dostałam w prezencie specjalny
serowy pergamin – żebym po wyjęciu sera z próżniowego opakowania mogła włożyć go w tradycyjny, papierowy kapturek.
Pośród 9 uliczek każdy ma swoją ulubioną, lub ulubiony sklep, galerię, knajpkę. Podobno najlepsze są te bez szyldu, które ktoś rysuje ci „kropką” na mapce. Mika skierowała mnie do knajpki „która nie ma nazwy, ale ma niebieskie krzesła” – nie wiem czy trafiłam na knajpkę Miki, ale tam gdzie trafiłam było miło... Bywalcy powiedzą wam, ze warto znaleźć chwilę, żeby wejść do Pompadour na ciastko, a do Laura Dolls po ubrania vintage. Jest też parę ciekawych sklepów z bielizną (na przykład „Stout” - co oznacza „niegrzeczny/a” po holendersku) i z fantastycznymi butami (słynny sklep Yvette Riemersma o nazwie Antonia by Yvette). Lubię tam Onitsuka Tiger Store Amsterdam czyli sklep japoński, oraz sklepy holenderskich projektantów Analik (kobiece ciuchy) oraz Hester van Eeghen (skóra, torebki, dodatki).
Dziewięć uliczek to też raj dla wielbicielek biżuterii: na przykład w sklepie Marlies Katy Smit nazwanym MK Jewelry – można zasięgnąć porady specjalistów od diamentów. U Saskii Shellen w SAS Jewelerry z kolei możemy poczuć się jak małe księżniczki, wśród stylizowanej biżuterii i jedwabi. Dla tych, który w Amsterdamie chcą poczuć coś naprawdę odjazdowego polecam Koan Float – centrum masażu, gdzie przeprowadza się terapię między innymi przez... dryfowanie na wodzie.
Każdy, kto będzie miał szczęście trafi tam na uliczny festyn czy festiwal dziewięciu uliczek. Ja trafiłam na taki, który świętował... czerwień. Dzięki temu można było dostać w sklepie czerwoną torbę z napisem „tourist” lub „local” (tożsamość nie była weryfikowana...), wejść pod czerwoną parasolkę, podziwiać obłędne czerwone neonowe instalacje na „wejściu” do uliczek (podobne trochę do bram wyznaczających chinatowns) no i zobaczyć niezwykłe domki jabłkowych królewien. Na środku uliczek rozłożyły się bowiem na czerwono ubrane panienki obierające jabłuszka, lub próżnujące, a mieszkające w przedziwnych konstrukcjach. Odwiedzający mogli dostać kawałek jabłka lub zajrzeć do mieszkanka. Niektórzy dołączali się do obierania... A nie mówiłam, że trochę jak z Alicji w Krainie Czarów?
Specjalnie dla serwisu kobieta.wp.pl prosto z terminalu nasza korespondentka Agnieszka Kozak
Dziennikarka, robi doktorat z gender i queer studies. Zajmuje się lokalnymi odmianami globalnych trendów, seksem i seksualnością w kulturze popularnej czasem krytykuje sztukę i fotografię, ale głównie nałogowo kupuje buty…