Imię z nadania państwa. Gdy nie wiesz, jak nazwać dziecko, zrobi to za ciebie urzędnik
Są dowody na różne rzeczy. Na istnienie UFO, na to, że ziemia jest płaska, a nawet na to, że Polska to państwo opiekuńcze. Przykładowo: gdy obywatele nie mają pomysłu, jak nazwać potomka, mogą nie fatygować się do urzędu. Po trzech tygodniach imię zostanie nadane za nich.
26.03.2019 | aktual.: 26.03.2019 21:28
Imię ma wpływ na charakter noszącej je osoby. Nie chodzi oczywiście o to, że zawartość litery "K" ma w sobie 5 jednostek zaradności i 12 egoizmu, a osoby, których imiona zaczynają się od "S", znakomicie sprawdzą się jako psi fryzjerzy lub polityczni klakierzy. A przynajmniej takie kwiatki można wyczytać w tzw. "Księgach imion".
Miła Ania i Denis rozrabiaka
Z imionami wiążą się wyobrażenia wysnute na podstawie znajomości z np. trzema Piotrami lub czterema Monikami, ale też zupełnie niesubiektywne skojarzenia. Dlaczego niesubiektywne? O tym zaraz. W każdym razie mają one wpływ na noszące je dzieci.
Bo i czy Anie nie są zawsze dość miłe? Czyż po Ludwice i Hortensji nie oczekujemy dozy niedzisiejszego romantyzmu? Czujemy też podskórnie, że Patrycje i Klaudie były rozpieszczane przez potransformacyjne pierworódki.
Imię generuje skojarzenia, skojarzenia – nastawienie, a ono w przypadku dziecka drąży charakter, jak ta kropla, co to skałę.
1 marca 2015 roku w życie weszła nowa ustawa o aktach stanu cywilnego. Oprócz kruczków prawnych, średnio zrozumiałych i interesujących dla Kowalskiego, zawierała zapis o możliwości nadania imienia dziecku przez urzędnika.
Dzieje się tak, gdy rodzice nie pojawią się przez trzy tygodnie od wpłynięcia do Urzędu Stanu Cywilnego karty urodzenia ze szpitala.
Rzeczywiście, jeśli rodziło się na trasie Warszawa-Gdańsk, z rejestracją potomka może być pewien problem. Rodzice muszą bowiem stawić się nie w urzędzie zgodnym z miejscem zamieszkania, ale "tam, gdzie odeszły wody".
Mariko z Polski w Londynie
Gdyby córka Joanny i Barnaby urodziła się w Polsce, prawdopodobnie też skończyłabym z imieniem z urzędu. Przez 4 miesiące rodzice mówili do niej "dzidzia".
Dzidzia przyszła jednak na świat w Londynie, gdzie Barnaba od kilku lat pracował jako analityk danych w jednej z korporacji.
- Byłam pewna, że urodzę chłopca, od kilku lat miałam w głowie listę męskich imion. Kiedy okazało się, że będzie dziewczynka, zaczęliśmy gorączkowo myśleć, jak ją nazwać. Szukałam, proponowałam, po czym okazywało się, że Barnaba miał złośliwą sąsiadkę o tym imieniu albo tak nazywała się dziewczyna, która rzuciła jego kumpla w nieciekawych okolicznościach. Podobnie było w drugą stronę – nie chcesz nazwać pierworodnej córki imieniem, na którego dźwięk przed oczami staje ci intendentka z podstawówki – śmieje się Joanna.
Ponieważ nie mogli dojść do porozumienia, spojrzeli w kalendarz. Okazało się, że 1 marca, kiedy wyznaczono termin, przypadają imieniny Mariko, czyli z japońskiego – prawda. Od dawna fascynowali się Krajem Kwitnącej Wiśni, Asia nawet uczyła się japońskiego w liceum. Stwierdzili, że jeśli córka przyjdzie na świat pierwszego, nazwą ją Mariko. Urodziła się trzeciego.
Wrócili do domu z córeczką i dwoma imionami nabazgranymi na skrawku papieru. Zaczęli mówić do dziecka "dzidzia", bo wciąż nie mogli podjąć decyzji. Wielkimi krokami zbliżał się 6. tydzień, kiedy w Wielkiej Brytanii trzeba zarejestrować dziecko.
Dziecko głównie spało, nie przykładając wagi do czegoś tak przyziemnego, jak przyszłe imię, a na kartce wciąż one dwie: Lena i Jagoda.
Dzidziunia
- Kiedy zostało nam już dosłownie trzy dni, żeby załatwić formalności, siedzieliśmy z małą i śmialiśmy się, że może ona wybierze. Pytaliśmy "Czy nasza dzidzia jest Jagódką czy Lenką?". Co zabawne, małej odbiło się, gdy wymawialiśmy jedno z imion. Nie wiedzieliśmy czy to zgoda, czy potępienie – żartuje mama dziś już 12-letniej Jagody.
Mimo wyboru, byli tak przyzwyczajeni do pieszczotliwej "dzidzi", że na "Jagodę" przestawili się na dobre dopiero, gdy córka skończyła pół roku.
W brytyjskim przedszkolu dziewczynka była "Dżejgodą", co bawiło Joannę i Barnabę. Na szczęście od kilku lat mieszkają w Pradze.
- W języku czeskim jest podobne imię - Jahoda. Tyle że tutaj oznacza truskawkę. Pamiętam, jak Jagoda wróciła po jednym z pierwszych dni w szkole i płakała, że nie będzie żadną truskawką – opowiada Joanna.
11 złotych za imię
Jeśli jakimś cudem zagapimy się i nasz potomek skończy z imieniem po dziadku urzędnika stanu cywilnego, farsę można odkręcić. Przez 6 miesięcy dość łatwo. W tym czasie wystarczy złożyć oświadczenie o zmianie do kierownika urzędu.
Za tę żonglerkę imieniem potomka Państwo Polskie liczy sobie zaledwie 11 złotych, więc niezdecydowani nie zbankrutują.
O tym, jak wygląda nadawanie imion z urzędu, opowiada mi Agnieszka Włochacz, zastępczyni kierownika Urzędu Stanu Cywilnego Miasta Stołecznego Warszawy.
Okazuje się, że warszawscy urzędnicy najczęściej wybierają imiona noworodkom oddawanym do adopcji lub dzieciom cudzoziemców, którzy nie do końca orientują się w obowiązujących procedurach.
W przypadku tych ostatnich bywa, że urzędnicy biorą pod uwagę imiona charakterystyczne dla kraju pochodzenia rodziców, które da się łatwo zapisać i wymówić w języku polskim.
- Jeśli chodzi o inne przypadki nadania imienia z urzędu, jest ich niewiele. W tak dużym mieście jak Warszawa zaledwie kilka rocznie. Przeważnie wygląda to w ten sposób, że rodzice czekają do ostatniej chwili, po czym okazuje się, że zapomnieli dokumentów tożsamości. Uspokajamy, że na zmianę imienia właściwie "od ręki" jest sześć miesięcy od momentu spisania aktu urodzenia – wyjaśnia Agnieszka Włochacz.
Co w praktyce zmieniła ustawa z 2015? Urzędnicy zamiast szukać kontaktu z rodzicami dziecka, któremu nie da się wystawić aktu urodzenia, mogą załatwić sprawę szybciej. Oszczędza im to pracy, a rodziców motywuje do szybszego załatwienia formalności.
Koniec końców, hasło "imię dziecka wybrał urzędnik" przyprawia o gęsią skórkę, niezależnie od tego, że potomka można łatwo przemianować.
Urzędnicy i celebryci
Kilka lat temu Polskę ogarnął szał imion oryginalnych, którego medialnymi reprezentantami, chcąc nie chcąc, zostało młode pokolenie klanu Wiśniewskich: Xavier, Fabienne, Etiennette i Vivienne. Imiona, na które w Paryżu nikt nie mrugnąłby okiem (Etiennette to stara dobra Stefania), w Polsce dziwiły.
Zastępy socjologów komentowały w prasie zjawisko, dla którego Wiśniewscy byli symptomatyczni. Diagnoza brzmiała przeważnie: zaklinanie rzeczywistości i pragnienie spektakularnego życia dla potomka. Tak spektakularnego, jak jego imię.
Nie ma bata, żeby Horacy był głupszy od Tomka. Diana wyda się za mąż lepiej niż Basia, a Róża będzie ładniejsza niż jakaś tam Kinga (zdrobnienie od Kunegunda). Jeśli myślicie, że to kiedyś się skończy – wygooglujcie sobie statystyki.
W górę idą "Iga" i "Pola", imiona noszone przez dorosłe już córki Tomasza Lisa i Kingi Rusin, którymi w ostatnich latach zainteresowały się media. Podobnie jest z Klarą.
Nie żeby Polacy przypomnieli sobie o świętej Klarze z Asyżu. Chodzi raczej o przyjście na świat polskiego royal baby, primo voto Lewandowska. Być może Ania i Robert też zaklinali rzeczywistość? W końcu święta Klara jest patronką dziennikarzy, a od 1958 roku nawet telewizji.
Imiona nadawane z urzędu wybierane są spośród imion najczęściej występujących, a do tego klasycznych. Pytana o przykłady Agnieszka Włochacz wymienia: Annę, Tomasza, Stanisława, Zofię, a także Jana. Patrona urzędników.
Przeczytaj nasz artykuł na podobny temat:
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl