Ingmar Bergman: polecamy księżom biskupom
18.01.2007 11:28, aktual.: 18.01.2007 11:40
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Ma 89 lat, jest na emeryturze i coraz rzadziej opuszcza ukochaną wyspę Furö. Choć od dawna nie kręci filmów, a w 2004 roku ostatecznie porzucił teatr, pozostaje jedną z najważniejszych postaci w kulturze XX wieku.
Ma 89 lat, jest na emeryturze i coraz rzadziej opuszcza ukochaną wyspę Furö. Choć od dawna nie kręci filmów, a w 2004 roku ostatecznie porzucił teatr, pozostaje jedną z najważniejszych postaci w kulturze XX wieku. Nazywany "melancholijnym Hamletem kina" Ingmar Bergman przeżywa dziś w Polsce swój renesans. Jego dzieła możemy oglądać w kinach i na DVD, a w marcu ukażą się wstrząsające "Trzy dzienniki" - zebrane razem pamiętniki Bergmana, jego córki Marii i żony Ingrid obejmujące okres choroby i śmierci tej ostatniej.
Dlaczego dziś mamy wracać do filmów Bergmana? Na przykład dlatego, że jest taki jak my. Choć należy do filmowej "trójcy świętej" (wraz z Michelangelo Antonionim i Federico Fellinim), nie tylko świętym nigdy nie był, ale też uczynił swoje kino rodzajem konfesjonału, w którym wyznawał wszystkie swoje grzechy. I może właśnie ta bezlitosna uczciwość w dzieleniu się z widzami własnymi lękami, błędami, niedostatkami, słabościami i fobiami sprawia, że dzieła Ingmara Bergmana - w przeciwieństwie do niego samego - ani trochę się nie starzeją. Jego kino to dziś kanon. "Siódma pieczęć" (1956), "Tam, gdzie rosną poziomki" (1957) czy "Persona" (1965) - odkrywane dziś na nowo w Polsce - wciąż królują na listach filmowych arcydzieł.
Po co nam dzisiaj Bergman? Na przykład po to, żeby dodawać odwagi innym. Pod koniec stycznia podczas jubileuszowej 30. edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Göteborgu po raz pierwszy przyznana zostanie bowiem nagroda imienia Ingmara Bergmana - International Debut Award. Stary reżyser chce wyróżniać młodych, obiecujących twórców i jak sam mówi: "dodawać im odwagi do mówienia o ważnych sprawach" w czasach, gdy przemysł filmowy ,coraz bardziej przypomina rzeźnię albo staje się cudzołóstwem".
Nagrodzeni będą mogli między innymi spędzić tydzień na dorocznym bergmanowskim festiwalu na Furö i dostaną pamiątkowy kamień z plaży należącej do mistrza. Ale przede wszystkim otrzymają bezcenną rekomendację - to tak, jakby młodych pisarzy namaszczał sam Szekspir. Nigdy nie brakowało mu odwagi mówienia w kinie o sprawach fundamentalnych: ambiwalentnym stosunku do wiary i Kościoła ("Bardziej wierzę w Bacha i Beethovena niż w Boga" - wyznał niedawno), lęku przed śmiercią, poczuciu alienacji, absurdzie istnienia, skomplikowanych relacjach rodzinnych, o pożądaniu, szaleństwie, sztuce.
Twórczości nie traktował eskapistycznie. Wręcz przeciwnie - uważał, że to miejsce ostrej konfrontacji z licznymi własnymi problemami wyniesionymi z burzliwego okresu dzieciństwa, coś na kształt kozetki u psychoanalityka. Nawet jeśli później recenzenci z obrzydzeniem pisali (jak po premierze "Wieczoru kuglarzy" w 1953 roku), że nie mają ochoty oglądać kolejnych "wymiocin pana Bergmana".
Dziś szwedzki reżyser nie budzi już takich emocji. Dorobił się miejsca w panteonie wielkich twórców, godnie się zestarzał i nikt nie kwestionuje jego wielkości. A jak wiadomo - każdemu, kto "wielkim poetą był", grozi coś dużo gorszego niż inwektywy typu: obojętność.
Na szczęście Bergman nie pozwolił, by zamknięto go w szufladzie z napisem "geniusz", by tam ostatecznie pokrył się kurzem. W "Trzech dziennikach", rozłożonym na trzy głosy wstrząsającym świadectwie umierania piątej, ostatniej żony reżysera Ingrid von Rosen, Bergman odsłania się do końca. Podobnie jak w filmach - razem z całym lękiem, bezradnością, egoizmem, a nawet tchórzostwem. Nie waha się pisać o sobie per "76-letni smarkacz" (von Rosen zmarła w 1994 roku) albo "zramolały, popękany nocnik po brzegi wypełniony zwietrzałym współczuciem dla samego siebie".
Ale "Trzy dzienniki", choć pełne rozpaczy, są też niesamowitą opowieścią o miłości, która zawsze była dla Bergmana jedyną sensowną rzeczą w tej absurdalnej przygodzie, jaką jest życie. Pisze więc o cierpieniu i smutku, ale też o wdzięczności za wspólne spokojne chwile, kiedy razem z Ingrid leżą na waleta w łóżku, a po kolacji oglądają telewizję i jedzą lody.
Tak nie buduje się sobie pomników. Odwagi w byciu uczciwym i szczerym aż do końca mógłby się uczyć od Bergmana niejeden przemądrzały, zatroskany o nieskazitelny wizerunek mistrz.
Współczesne kino w większości jak ognia unika tonu serio. Dobrze widziane są puszczanie oka, ironia, lekki cynizm i dystans. Inteligentne filmy to te, które z wdziękiem - jak ująłby to Bergman - "cudzołożą", czyli traktują kino jak wielkie pudło z klockami, które można układać na tysiące sposobów. Porównanie z klockami nie jest przypadkowe: synonimem kultury jest dziś rozrywka, a jej odbiorcy traktowani są jak dzieci, którym trzeba dostarczać kolejnych zabawek.
Oglądanie Bergmana dziś jest więc jak zakradanie się do pokoju rodziców po to, by tłumiąc oddech, obejrzeć film dla dorosłych. Na przykład śmiałe "Milczenie" (1962), opowieść o skomplikowanym związku dwóch sióstr, ale też o subtelnej erotycznej więzi między chłopcem i jego matką. Przenikliwe "Szepty i krzyki" o grze pozorów, którą uprawiamy wobec innych, skazując się tym samym na totalną samotność. Albo "Sceny z życia małżeńskiego" (1972), zjadliwy i dowcipny portret mieszczańskiego małżeństwa przeżywającego kryzys. To po jego emisji ("Sceny..." Bergman zrealizował dla telewizji) przez Szwecję przeszła fala rozwodów.
"Gości Wieczerzy Pańskiej" oglądałam w dniu niedoszłego ingresu arcybiskupa Wielgusa i było to bardzo pouczające zestawienie, bo film portretuje pastora, który nie może nieść pocieszenia wiernym, gdyż sam już dawno opuścił Chrystusa (lamentując zresztą, że to on został przez Boga opuszczony). Jego kościół powoli pustoszeje. Księża biskupi, polecam!
Wbrew potocznej opinii mówiącej, że Bergman to ramota, przeintelektualizowanie i nudziarstwo, jego filmy oglądane właśnie teraz okazują się wywrotowe, prowokacyjne, przenikliwe, przełamujące tabu.
Mnie samej Bergman - a szczególnie współtworzone przez niego "Trzy dzienniki" czytane przeze mnie ze ściśniętym gardłem - dobitnie uświadomił jeszcze to, że na świecie nie ma nic lepszego niż zwykłe chwile bliskości: długa rozmowa w łóżku i wspólne oglądanie głupot w telewizji. Po drodze do domu chyba kupię lody.
"Trzy dzienniki" w przekładzie Tadeusza Szczepańskiego ukażą się nakładem wydawnictwa słowo/obraz terytoria