Jadźka w krainie Guinnessa

Pierwsza długa podróż, pierwszy lot samolotem, pierwszy pobyt w pubie, pierwsze zetknięcie z dziećmi innego koloru skóry. To wszystko przydarzyło się ostatnio naszemu dziecku.

Jadźka w krainie Guinnessa

03.06.2008 | aktual.: 13.06.2008 15:39

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

MATKA, TATKA I FURIATKA

Pierwsza długa podróż, pierwszy lot samolotem, pierwszy pobyt w pubie, pierwsze zetknięcie z dziećmi innego koloru skóry. To wszystko przydarzyło się ostatnio naszemu dziecku. Powiedzieć, że zniosła to wszystko dzielnie, to miało powiedziane. Ona po prostu rozniosła wszystkie te miejsca w proch!

Godzina przed wylotem w Polski. Lęk, co też ta Jadźka sobie pomyśli, kiedy samolot poniesie ją w zastraszającym tempie w stronę nieba. Lot było po 21, mieliśmy więc nadzieję, że może zaśnie ładnie na pokładzie i prześpi całą zadymę. W końcu normalnie śpi już od 19. W nią jednak wstąpił jakiś czort. Oczy zrobiły się wielkie jak guziki od zimowego płaszcza, z ust wydobywały się dzikie okrzyki zdziwienia i rozbawienia, a kończyny latały bez ładu i składu z podniecenia.

W samolocie było pełno ludzi, wszyscy prawie na sobie, bo to tanie linie, więc Jadźka, dusza towarzyska, nie pomyślała nawet o drzemce. A jak zobaczyła na pokładzie te wszystkie dzieciaki… Okazuje się bowiem, że Polacy z racji emigracji podróżują dość często z dziećmi, nawet tymi najmniejszymi. Z setki osób było więc w samolocie z trzydzieścioro bobasów, jedne ciekawsze dla Jadźki od drugiego. Można im było robić „a ku ku” zza fotela, pokazywać, gdzie „sroczka kaszkę ważyła”, robić „pa pa” tym z tyłu pokładu, szarpać za włosy sąsiadów. Wszystko, tylko nie grzecznie siedzieć i dać się rodzicom wyluzować. Takie to wakacje z dzieckiem ukochanym!

Irlandia przywitała nas brakiem deszczu, to już było coś. Jadźka zadowolona, podróżowała z nami po zielonej wyspie, zdobywała szczyty (no, jeden i nie do końca, bo za bardzo wiało) i zwiedzała zamki. Nawet kilka razy poszła z nami do irlandzkiego pubu, a było to możliwe tylko dzięki temu, że zakaz palenia papierosów w miejscach publicznych jest tam konsekwentnie przestrzegany. Wpadaliśmy więc umęczeni po całym dniu zwiedzania do pobliskiego pubu, gdzie rzucaliśmy się z wygłodniałymi oczami na irlandzkie dania – obfite i pyszne, a do tego kelner przynosił po małym Guinnessie z pianką, która nie ma sobie równych. Jadźka siedziała na swoim dziecięcym krzesełku (tak, tak, w pubach takie cuda!) i kokietowała lokalnych irlandzkich staruszków. Zjadała dzielnie ziemniaczki z kurczakiem i marchewką, po czym z rykiem wsiadała do swojego powozu. W końcu bujne życie towarzyskie ma we krwi po mamusi i tatusiu.

Jej potrzeba bratania się z innymi osobnikami najsilniej objawiła się w styczności z innymi dziećmi, i to jak barwnymi! Obok naszego miejsca zatrzymania znajdował się piękny park o pięknej nazwie People’s Park, czyli nie mniej ni więcej – Park dla Ludzi. Na jego terenie znajdował się fantastyczny plac zabaw dla dzieci – duży, kolorowy, bezpieczny, z wszystkimi bajerami. Na ziemi znajdowała się specjalna miękka wykładzina, żeby najmłodsze bobasy mogły spokojnie wywracać się w trakcie walki z materią.

Na tym oto placu spotykają się codziennie matki Polki, Rosjanki, Hinduski, Irlandki, Chinki, Senegalki i wiele, wiele innych. Ich dzieci – piękniutkie i tak od siebie różne, bawią się razem porozumiewając się jakimś nieznanym żadnej z tych matek (lub ojców, bo kilkoro można było uświadczyć) językiem. Jadźka czuła się wśród nich jak ryba w wodzie, tylko że trochę mniejsza od reszty. Jeszcze przecież nie biega, a tak by chciała! Latała więc na czworakach po placu boju i zaczepiała tych, którzy się nawinęli. Na pierwszy ogień poszła śliczna Chinka – włosy spięte w dwa czarne kucyki, smutny uśmiech na twarzy. Nieśmiało dotknęły się rączkami w jakimś dziwnym geście powitania - przedstawienia się sobie, i dawaj w tany!

Wszystkie te zbierane za dnia wrażenia, wiadomo, „procentują” w nocy. Normalnie moje dziecko zasypia idealnie, kładę ją do łóżeczka, robi mi „pa pa” i wychodzę z pokoju. I śpi. Wiem, wiem, idealna córka! Ale nie w Irlandii… Tutaj każdy proces usypiania trwa przynajmniej godzinę, bo oczy się kleją, a kończyny pracują jak oszalałe. Pomagało jedynie unieruchomienie – przykrywałam ją kołdrą i kładłam na niej swoją wielką grabę, tak żeby nie mogła się poruszyć. Mijała minuta i mała spała. Ale doszliśmy do tego rozwiązania dopiero w przedostatnią noc, jak to zresztą zwykle w życiu bywa.

W ciągu nocy też nie było różowo. Ponieważ nie mieliśmy dla niej łóżeczka, spała w wielkim łożu między nami. Jadźka przez sen wstawała, wierciła się niesłychanie, dzieliła nas po twarzach, kopała w brzuchy i plecy i… wstawała o 5.30. Od kiedy ma się dziecko, słowo „wakacje” nabiera zupełnie innego znaczenia. Wróciliśmy z urlopu cali i zdrowi. Trochę niewyspani, trochę zmęczeni, ale kto by na to liczył na wakacjach z Jadźką. W końcu widzieć uśmiech na jej twarzy i obserwować jej skok rozwojowy – bezcenne.

Komentarze (0)