Jest kapitanem statku. "Szybko ustawiłam załogę do pionu"
Na jednym ze statków, na których dowodziłam, pracowała załoga z RPA. Nie rwali się szczególnie do pracy. Woleli sami decydować o tym, kiedy zajmą się swoimi obowiązkami. Gdy przygotowywaliśmy się do podjęcia ładunku w porcie, odkryłam, że marynarze śpią. Wystarczyło kilka konkretnych słów, żeby zapamiętali, że nie ze mną takie numery - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Klaudia Maria Skotnica, kapitan żeglugi wielkiej dowodząca tankowcami.
Sara Przepióra, dziennikarka Wirtualnej Polski: Niewiele kobiet może pochwalić się stopniem kapitana żeglugi wielkiej. Trudno było go zdobyć?
Klaudia Maria Skotnica: Wyższą Szkołę Morską skończyłam ponad 20 lat temu. Nie było to łatwe zadanie. Kobiet nie przyjmowano na kierunki pływające, a typowo lądowe. Dostanie się na nawigację graniczyło z cudem. Poza tym wymagało zgody ówczesnego ministra transportu. Udało się ją uzyskać. Trudniej było przekonać władze uczelni. Po wysłaniu aplikacji otrzymałam wezwanie na rozmowę.
Co powiedzieli?
Stwierdzili, że mogę zacząć studia, ale wykładowcom to się z pewnością nie spodoba i pewnie wylecę ze szkoły szybciej, niż do niej trafiłam. Kobiety nie były postrzegane jako odpowiednie kandydatki na studentki w typowo męskiej, mundurowej szkole. Dostałam propozycję nie do odrzucenia. Miałam przeczekać rok na kierunku lądowym, na którym widok pań nie mierził wykładowców, a później przejść na pilotażowy program dla kobiet, po którym mogłabym zacząć pływać.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Skorzystała pani z tej propozycji?
Nie miałam wyjścia, jeśli chciałam pracować na statku. Mogłam się uprzeć na dołączenie do męskiego grona studentów, ale nie chciałam ryzykować nieukończenia studiów. Wtedy w Polsce większość przedstawicieli branży morskiej, nawet z grupy akademickiej, miało skostniałe podejście do kobiet pływających na statkach. Zupełnie inaczej wyglądało to w innych krajach. Skandynawia od dawna przyjmuje na pokład kobiety. Podobnego problemu nie było też w Stanach Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii.
Wykładowcy dyskryminowali studentki ze względu na płeć?
Od czasu do czasu rzucali niepochlebnymi uwagami. Dziwili się, że kobiety chcą zdobyć stopień oficerski. Mówili: "Co najwyżej możecie zostać żonami kapitanów. Ale stopnia kapitana nikt wam nie przyzna". Nie wierzyli, że możemy sobie poradzić na tak odpowiedzialnym stanowisku. Ja od zawsze marzyłam o zostaniu kapitanem. Mój ojciec też pływał na statkach. Zaszczepił we mnie miłość do wody, a potem z całych sił odwodził mnie od pójścia do szkoły morskiej.
Dlaczego?
Wiedział, jak trudno będzie mi funkcjonować w tak specyficznym środowisku. W tej pracy trzeba mieć twardy charakter, żeby przetrwać. Otacza cię banda facetów, a do tego musisz być gotowa na ciężką, fizyczną pracę na pokładzie. Ukończenie szkoły morskiej nie gwarantuje tego, że wbijesz się w elegancki mundur, staniesz na mostku i będziesz patrzeć w bezkres wody, gdy inni odwalą całą brudną robotę. Kapitan to ktoś, kto przeszedł przez wszystkie stanowiska na pokładzie. Wie, jak pracuje kadet czy młodszy marynarz. To mozolna wspinaczka po kolejnych szczeblach kariery. Sam dyplom oficerski nie wystarczy. Liczy się doświadczenie.
Jak wygląda zatem droga do uzyskania stopnia kapitana?
Moja była długa i wyboista. Musiałam mierzyć się z wieloma wyzwaniami, w tym odbyciem 12-miesięcznych praktyk. Chodziłam od drzwi do drzwi biur crewlingowych, próbując się gdzieś załapać. Za biurkami siedzieli zazwyczaj byli kapitanowie lub starsi oficerowie. Nie widzieli dla kobiet miejsca na statku. Patrzyli na mnie zdziwieni, a gdy mówiłam, po co przyszłam, pukali się w czoło, odpowiadając: "Baba na morzu? A to dobre". Odrzucano mnie z marszu, bo byłam kobietą. W końcu pomógł mi mój ojciec. Polecił mnie u norweskiego armatora, u którego wówczas pływał.
Pracowaliście razem?
Nie mogliśmy, takie były zalecenia właściciela statku. Dopiero gdy schodził na ląd, ja mogłam dostać się na statek. Zaczynałam jako marynarz na starym chemikaliowcu obsługiwanym ręcznie. Pierwsze doświadczenie na tankowcu sprawiło, że patrzono na moją kandydaturę poważniej. Doceniło je British Petroleum. Nie mieli problemu z tym, że jestem kobietą. Dali mi jedynie do zrozumienia, żebym przygotowała się na ciężką pracę na pokładzie. Kontrakt zaczynałam jako asystent oficera, a kończyłam na stanowisku trzeciego oficera. Spędziłam pięć miesięcy na największym tankowcu zwanym VLCC (Very Large Crude Carrier).
Do jakich portów wtedy zawitaliście?
Opłynęliśmy cały świat. Na statek załadowaliśmy się w Durbanie, przepłynęliśmy do Nigerii, a potem dookoła Ameryki Południowej. Trafiliśmy też na Florydę, gdzie tankowiec zrobił ogromną furorę. Nad naszymi głowami latał helikopter z fotografem i filmowcem, którzy udokumentowali debiut tankowca w porcie. Potem skierowaliśmy się w stronę Japonii i Singapuru. Ze statku zeszłam w Zatoce Perskiej.
Zwiedziła pani kawał świata.
Czekam jeszcze na podróż do Australii, Nowej Zelandii i Grenlandii. Wtedy będę mogła powiedzieć, że byłam już wszędzie (śmiech).
Jak budowała pani swój autorytet na statku?
Uparcie dążąc do celu. Dużo się uczyłam. Nie zamykałam się na nowe doświadczenia. Będąc trzecim oficerem, zdobywałam wiedzę o dwa stopnie wyżej, żeby jak najszybciej awansować. Podpatrywałam innych i dopytywałam o kluczowe sprawy techniczne. Uczyłam się więcej niż moi koledzy. Na kobiety w branży morskiej patrzy się inaczej. Zdawałam sobie sprawę z tego, że mam wysoko zawieszoną poprzeczkę.
Współpraca z marynarzami a przewodzenie załodze statku to dwa różne światy. Bycie dowódcą bywa trudne?
Na jednym ze statków, na których dowodziłam, pracowała załoga z RPA. Nie rwali się szczególnie do pracy. Woleli sami decydować o tym, kiedy zajmą się swoimi obowiązkami. Gdy przygotowywaliśmy się do podjęcia ładunku w porcie, odkryłam, że marynarze śpią. Szybko ustawiłam ich do pionu. Wystarczyło kilka konkretnych słów, żeby zapamiętali, że nie ze mną takie numery.
Wyciągnęli wnioski z tej lekcji?
Oczywiście. Zresztą to nie pierwszy raz, gdy musiałam poradzić sobie z krnąbrnymi mężczyznami. Podczas dwumiesięcznego pobytu w nigeryjskim porcie rozprawiłam się z grupą tamtejszych handlarzy, którzy rozkładali nieopodal statku kramy z towarami. Zachowywali tak głośno, że przeszkadzali załodze w odpoczynku. Marynarze skarżyli się, że nie mogą spać. Upomniałam szefa handlarzy i poprosiłam, żeby uspokoił pracowników. Rozmowa na nic się zdała. Odwiedziłam go raz jeszcze, tym razem trzymając w ręku kij bejsbolowy. Zagroziłam, że zamknę jego handlarzy na noc w porcie. Po zmierzchu w Nigerii bywało bardzo niebezpiecznie. Szef kramu zrozumiał, że nie warto mnie lekceważyć.
Czyli rządzi pani twardą ręką?
Czasem inaczej się nie da, ale podstawą zarządzania jest dla mnie współpraca. Nigdy nie krzyczę na marynarzy. Mam jednak dość cięty język. Jeśli coś mi się nie spodoba, nie boję się tego zakomunikować. Dużo daje mi też rozpoznanie załogi i zrozumienie każdego z jej członków. Jesteśmy małą fabryką. Na pokładzie pracuję ramię w ramię z 30 osobami. Statek nie staje w nocy na środku morza, żebyśmy mogli odpocząć. Miewamy gorsze dni, chorujemy, tęsknimy za rodziną, ale mimo tego stajemy na wachcie.
Marynarze zwierzają się ze swoich problemów?
Proszę sobie wyobrazić, że jest pani zamknięta na statku przez wiele miesięcy, jak w konserwie. Jesteśmy tylko ludźmi. Mamy swoje problemy i nie żyjemy wyłącznie pracą. Członkowie mojej załogi wiedzą, że mogą porozmawiać ze mną o wszystkim. Koledzy ze statku nie zawsze są skorzy do udzielania wsparcia. Dlatego czasem robię za pokładowego psychologa.
A jak pani wytrzymuje długie miesiące spędzone poza domem?
Kwestia przyzwyczajenia i zmiany perspektywy. Nigdy nie liczyłam na luksusy. Wiedziałam, z czym wiąże się praca na wielkiej wodzie. Cieszyłam się, że dostałam szansę, własny kąt i możliwość zawodowego rozwoju. Oczywiście są rzeczy, bez których nie ruszam się z lądu. Jestem fanką kawy, więc muszę mieć na pokładzie ekspres. Zabieram ze sobą wypełnioną po brzegi kosmetyczkę, bo uwielbiam o siebie dbać.
Znacznie rzadziej wypływam też na tak długie kontrakty. Skróciłam je ze względu na dzieci. Moje pociechy potrzebują mamy. Córka bardzo przeżywała, kiedy wypływałam na długie rejsy. Teraz opuszczam dom na kilka tygodni. Są to zazwyczaj kontrakty na zastępstwo. Poza tym, w miarę wspinania się po szczeblach kariery oficerskiej, mogłam zmienić armatora oraz warunki wiążącej nas umowy.
Żegluga to trudna praca, gdy chce się ułożyć życie rodzinne.
Wszystko jest to poprzestawiane do góry nogami. Przez lata próbowałam łączyć dbanie o rodzinę z osiąganiem kolejnych sukcesów w zawodzie. Wypływałam na długie rejsy, a później próbowałam nadrobić nieobecność w domu w krótkim czasie. Teraz chcę skupić się na szczęściu moich najbliższych.
Rozmawiała Sara Przepióra, dziennikarka Wirtualnej Polski
Zapraszamy na grupę FB - #Samodbałość. To tu będziemy informować na bieżąco o wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl