Kilka grzechów mam
Bardzo często wstawiam się tu za mamami i krytykuję ich krytyków – taki tam odwet na krzykaczach, którzy wszędzie widzą wózkowe. Jednak czasami – raz na jakiś czas, ale jednak – spotykam na swojej drodze kobiety, które mam ochotę palnąć w łeb.
Bardzo często wstawiam się tu za mamami i krytykuję ich krytyków – taki tam odwet na krzykaczach, którzy wszędzie widzą wózkowe. Jednak czasami – raz na jakiś czas, ale jednak – spotykam na swojej drodze kobiety, które mam ochotę palnąć w łeb. Bo wiem, że swoim zachowaniem, postawą „Z drogi śledzie, bo matka z wózkiem jedzie”, poczuciem wyższości nad całą resztą ludzkości, a w szczególności innymi matkami lub na odwrót – wyluzowanym podejściem do rodzicielstwa – robią nam wszystkim pod górę. To przez nie (chociaż nie tylko przez nie) uważane jesteśmy za roszczeniowe, pyskate, rozwydrzone, okropne, leniwe, przemądrzałe. Koszmarne.
Oto kilka przykładów. Nie wymieniam wszystkich, to pierwsze z brzegu, które wpadły mi do głowy. Podejście do bezdzietnych. „A wy kiedy...?” brzmi pytanie, którego wymowa jest oczywista. Co z wami nie tak, ludzie? Ja już mam, inni mają, teraz wasza kolej. Nie ma tak łatwo. Że nie chcecie? A kogo to obchodzi? Oczywiście, może być tak, że chcecie, ale nie możecie. Ale mój mózg jest przepełniony troską o niż demograficzny oraz niepokojem o stan waszego związku i ewentualne psychiczne zaburzenia i nie ma w nim już miejsca na empatię, wyczucie i dyskrecję. Wejdę wam w życie z butami, wymachując przy tym swoim dzieckiem przed oczami; niby na zachętę. Potem zmyję brudną pieluchą z sofy resztkę tego, co dziecię ulało i zmienię mu pieluchę w waszej sypialni.
Karmię piersią na żądanie. Zawsze i wszędzie. Wiem, że to dobre dla dziecka. Wiem, że zdrowe, że nawiązuje się więź, że tak jest naturalnie, słusznie i jeszcze tak ładnie to wygląda. Wiem, że kobiety namawia się do karmienia, a potem przegania z przestrzeni publicznej, bo cycki jakoś zawsze głupio się wszystkim kojarzą, nawet jeśli przyssane jest do nich niemowlę. Wiem, że czasami trzeba po prostu nakarmić w miejscu zatłoczonym, bo nie ma się wyjścia. I tak, pamiętam o tym, że broniłam tutaj wszystkich kobiet dzielnie karmiących, bo dlaczego na kilka miesięcy z powodu tak naturalnej czynności mają nagle zamienić się w pustelników? Ale na litość boską, czy naprawdę spacer pomiędzy półkami w supermarkecie to jest TEN moment, kiedy dziecko powinno być karmione? Zmroził mnie kiedyś widok mamy z odsłoniętym dekoltem, która przechadzała się spacerkiem po dziale AGD z maluchem dyndającym u piersi. Szła krokiem dumnej matrony, dziecko i pierś robiły za sztandar. Jak dla mnie – koszmarny widok. Karmienie to żaden
tam manifest. Żadna szopka. Karmienie to po prostu karmienie, czynność, która wymaga spokoju i pewnego wyciszenia. Czy mam rację...?
Ciąża jak urlop. Zanim zostanę tu werbalnie ukrzyżowana, zaznaczam, że NIE mam na myśli tych kobiet, które MUSZĄ udać się na zwolnienie lekarskie z powodów zdrowotnych. Czasami jest to konieczność i ja to rozumiem. Ale jednak – ciąża to nie choroba. Więc jeśli nie masz ciąży zagrożonej, poważnych problemów, nie grozi ci utrata ciąży, przedwczesny poród, hospitalizacja, życiowy dramat – błagam, droga przyszła mamo, nie uciekaj na zwolnienie! Właśnie tak jesteśmy postrzegane przez wielu pracodawców. Jako uciekinierki, cwaniary, co chcą zarobić, a się nie narobić. Wiem, że bywa źle, samopoczucie w pierwszym trymestrze siada, że są nudności, zawroty głowy i lekko upokarzające poranki w toalecie... Wiem, że przecież wszyscy namawiają, bo taka okazja, jak tu nie skorzystać, tyle dni wolnych płatnych 100 procent, bierz kobieto i na nic się nie oglądaj. Ale za te ucieczki płacimy wszystkie – tym, jak się nas traktuje w miejscu pracy, a nawet już podczas rozmów o pracę. Przecież zwolnienie nie musi trwać 6
miesięcy, czasami wystarczą pojedyncze dni/tygodnie na powrót do formy. Wiem, że pod koniec jest trudniej – człowiek nie zawsze mieści się za biurkiem, czasami nawet butów założyć sobie sam nie może, ale co innego zwolnienie na miesiąc przed porodem, a co innego pryśnięcie na dodatkowe półroczne wakacje spędzane często w galeriach handlowych.
Mama piwosz. W sezonie napatrzyłam się na mamy (i tatusiów też), którzy w pięknych okolicznościach przyrody nadmorskiej obserwowali dziecię taplające się w morskich falach. Wszystko niby fajnie: dziecko szczęśliwe, rodzic z błogą miną leży na kocu i kontempluje, istna sielanka. Ale na cholerę to piwo? Nie tylko ojcowie lubią sobie golnąć podczas familijnych wyjść. Widziałam i mamy, które najpierw sączyły procentowy napój, a potem wyruszały popluskać się z dzieckiem w morzu. Czasami jednak opicie nie pozwalało się ruszyć. Wtedy padały porady typu „No weź tę kaczkę i idź sobie popływać” lub komendy (skierowane najczęściej do tatusiów, też opitych): „No idź jej pokaż, jak tę kaczkę założyć!” Dziecko tymczasem stało unieruchomione przez przyciasne kółko do pływania i przenosiło błagalny wzrok z mamy na tatę i z powrotem. Bladego pojęcia nie miało, co ma robić. Rodzice też nie. Nie przyszli przecież na plażę budować zamki czy pluskać się na mieliźnie, tylko wypocząć. Lubicie takie wesołe towarzystwo na
familijnych wypadach...? Ja mam alergię na piwnych rodziców.
Matki niezastąpione. Przeciwieństwo matek piwoszek. Spięte, zawsze na baczność, zero luzu, połączenie Perfekcyjnej Pani Domu i Matki Polki. Wszystko wie najlepiej, potrafi najlepiej, rad udzieli zawsze (czy tego chcesz, czy nie) tonem nieznoszącym sprzeciwu. Pokłóci się z lekarzem, w domu poszpera w Google i sama postawi trafniejszą diagnozę; przygada nauczycielce, opiekunki w przedszkolu przed nią drżą. Żaden ojciec jej nie zastąpi, bo pewnie źle nakarmi, za lekko ubierze, pieluchy nie zmieni, za szybko wykąpie i bajki nie przeczyta. Do babci dziecko odprawiane jest z listą zadań do wykonania, szczegółów do dopilnowania. Spotkania z innymi mamami to okazja do wymiany grafików, harmonogramów, planów i metod. I do narzekania. Że zmęczone i mają dosyć. Ale kto inny to wszystko za nie zrobi...?