Kobiety mogą dokonać wszystkiego!
Jest psychologiem, doradcą w zakresie osobowości i trenerem liderów. Pracowała w Kanadzie i USA – jest współzałożycielką Akademii Sukcesu w Chicago, od 1994 roku pracuje znów w Polsce. Ma na koncie 13 książek z zakresu psychologii rozwoju duchowego i coachingu. Jej ostatnia książka, „Siła kobiecości”, ukazała się właśnie nakładem Gdańskiego Wydawnictwa Psychologicznego. Z Iwoną Majewską-Opiełką rozmawiamy m.in. o kobiecości, męskości i feminizmie.
21.07.2011 | aktual.: 24.07.2011 10:23
Jest psychologiem, doradcą w zakresie osobowości i trenerem liderów. Pracowała w Kanadzie i USA – jest współzałożycielką Akademii Sukcesu w Chicago, od 1994 roku pracuje znów w Polsce. Ma na koncie 13 książek z zakresu psychologii rozwoju duchowego i coachingu. Jej ostatnia książka, „Siła kobiecości”, ukazała się właśnie nakładem Gdańskiego Wydawnictwa Psychologicznego. Z Iwoną Majewską-Opiełką rozmawiamy m.in. o kobiecości, męskości i feminizmie.
Pisze Pani, z czym kojarzy kobiecość i jej siłę: z wrażliwością, współdziałaniem, intuicją, troską, gotowością do poświęceń. Czy nie jest tak, że jednak wymienione przez Panią cechy kojarzone z kobiecością, rozumiane są obecnie często jako słabości? I przez kobiety i przez mężczyzn?
Właśnie dlatego napisałam tę książkę. Istotnie jest tak, że pewne cechy, częściej charakteryzujące kobiety niż mężczyzn, takie jak większa wrażliwość, emocjonalność, delikatność czy mniejsza ochota na rywalizację, postrzegane są często jako słabość. Myślę jednak, że nie same cechy, ale sposób ich objawiania i to jak korzystają z nich niektóre kobiety stanowi problem. Czym innym jest wrażliwość, a czym innym bezradność w obliczu trudnej sytuacji czy nieumiejętność radzenia sobie w codzienności. Co innego emocjonalność i żywe reagowanie, a co innego histerie i euforyczne szczebioty. Brak skłonności do rywalizacji nie wyklucza ambicji. A skłonność do poświęcania nie warunkuje poddaństwa. Jeśli popatrzymy czego potrzebuje współczesny biznes, to w dużym stopniu są to kompetencje oparte właśnie na tych cechach.
W takim razie z czym kojarzy się Pani pojęcie męskości?
Mężczyźni są mniej wrażliwi ponieważ nastawieni są raczej na działanie, są – jak to się dziś mówi – zadaniowi. Nastawieni na rywalizację z innymi mężczyznami. Często identyfikują się przede wszystkim z tym, co robią – praca jest dla nich najważniejsza. Mają mniejszą potrzebę relacji, zwłaszcza bliskich. Nie wczuwają się tak bardzo w ludzkie nastroje czy potrzeby. Mężczyzna jest bardziej szorstki. Mówi wprost i od siebie, łatwiej przychodzi mu dbanie o swoje potrzeby. Lepiej pracuje nad jednym projektem niż wieloma. Mężczyzna podziwia kobiety i nie rozumie ich. Ale chce być potrzebny kobiecie, chce o nią dbać i ją uszczęśliwiać. Na tym przez wieki opierał swoją tożsamość.
Wróćmy na chwilę do cech kobiecych. Czy oprócz wrażliwości, troski i empatii siła kobiecego gniewu wynikającego z poczucia niesprawiedliwości nie powinna także być dzisiaj doceniana – jako nowa wartość?
Doceniać należy wszystko, co jest prawdziwe i słuszne. Ale ja mówię o skuteczności i wkładzie w budowanie lepszego świata. Jaką rolę może odegrać w nim gniew? Owszem, może poruszyć do działania, ale działanie pod wpływem negatywnych emocji nie zawsze są rozsądne. Czy nie lepiej mówić o inspiracji? O budowaniu właśnie w oparciu o naszą siłę kobiecości? „Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle” mówi stare przysłowie. I to prawda: my potrafimy dokonać wszystkiego. Jednak w skutecznym działaniu liczy się nie tylko osiągnięcie celu, ale także metody. Mnie bardzo zależy – i myślę, że światu powinno zależeć także - na tym, by to kobiece zwycięstwo nie było okupione zbyt wielką stratą – utratą kobiecości właśnie.
Z gniewu narodziła się nowa akcja, tzw. Slut Walks. Zaczęło się od Toronto - pewien policjant na spotkaniu ze studentami stwierdził, że kobiety, które chcą uniknąć gwałtu, "nie powinny ubierać się jak dziwki". Według jego toku rozumowania, kobiety, które ubierają się w seksowny, prowokacyjny sposób, same są sobie winne, jeśli zostają napadnięte. Ten jeden incydent rozpętał akcję, którą „The Washington Post” nazwał „przyszłością feminizmu”. Co sądzi Pani o takich akcjach – za mocno, za ostro?
Nie wiem czy za ostro i za mocno. Po mojemu, to nie jest kobiece i chyba niewiele wnosi. Często takie zachowania dzielą ludzi – na zwolenników i przeciwników. Pani także pyta mnie o to, co ja sądzę, a ja, odpowiadając plasuję się w którejś z grup. Czy pod wpływem takiego marszu zatwardziały szowinista zmieni zdanie? Nie sądzę. Zmieni je raczej wtedy, kiedy kobiety pełne poczucia własnej wartości będą odpowiednio się zachowywać. Nic nie tłumaczy gwałtu. Nic. Nad tym w ogóle nie powinno się dyskutować. Tylko karać przykładnie wszystkich, którzy się tego naprawdę dopuszczą.
Jednakże jest jeszcze inna sprawa – jeśli kobieta odsłania większość swojego ciała, nie może się dziwić, że staje się obiektem pożądania. I chciałabym, żeby kobiety to rozumiały. Zadziwia mnie kiedy wydekoltowane śliczne młode dziewczyny, z gołymi udami, plecami i pępkami z kuszącym kolczykiem, złoszczą się: „on na mnie patrzy!”
Wybierając własne zachowania, warto pamiętać, że nie mamy wpływu na zachowania innych ludzi oraz że każdy wybór łączy się z określonymi konsekwencjami. Zatem mężczyzna patrzeć będzie. W żadnym jednak wypadku nie może dotykać. Trzeba znowu z uporem, godnością i świadomością swoich obywatelskich praw dążyć do tego, by prawo było bezwzględnie egzekwowane i… właściwie wychowywać swoich mężczyzn, w tym synów. Marsze to narzędzie polityczne, informujące o czymś polityków. Mogą się odbywać także w innej atmosferze. Proszę popatrzeć na zdjęcia z marszy, o których Pani mówi. Parada wulgarności i prowokacji. Czy nie może być marszu po prostu protestujących kobiet? Sama bym dołączyła. Czy trzeba robić zaraz prowokacje i rzucać czasem wulgarne teksty? To właśnie mi się nie podoba. Nie idea. Takie działania wywołują u wielu ludzi agresję i działają źle dla tej słusznej sprawy.
Z jednej strony mamy walkę o parytety i rozmowę o równouprawnieniu, z drugiej strony mnóstwo kobiet wypowiadało się negatywnie o takim rozwiązaniu. Powstała strona-protest (www.parytety.pl) Jak Pani sądzi, z czego wynika tak wielka rozbieżność w naszym podejściu do dość istotnej kwestii - obecności kobiet w polityce?
Z tego, że jesteśmy różne, mamy różne doświadczenia w biznesie czy nauce i różnie nauczyłyśmy się sobie radzić. Jestem za parytetami na listach wyborczych, wszak Polska jest krajem obu płci i obie reprezentacje powinny mieć szanse być wybierane. Podkreślam: wybierane. To wyborcy ostatecznie zweryfikują ten pomysł.
Inna sprawa to stosunek kobiety do zagadnienia. Nie uwierzy Pani, ale wielu kobietom jest wygodniej narzekać niż wziąć się za siebie. Co one zrobią, kiedy już będzie prawnie wręcz „załatwione”, żeby mogły domagać się bycia na liście? Może dlatego, że rzadko spotyka się polityczki o kobiecej twarzy. Gdyby wszystkie były takie jak Mucha, Fabisiak czy Suchocka może więcej kobiet głosowałoby na kobiety.
Pisze Pani, że czas kobiet już nastał i ta walka o prawa kobiet nie do końca jest usprawiedliwiona – teraz należy po prostu swoje prawa egzekwować. Jednak czy przypadki takie jak Alicji Tysiąc nie pokazują, że egzekwowanie praw też musi odbywać się w bojowej atmosferze? Zarówno w sytuacjach naprawdę intymnych, wymagających szczególnej troski i opieki – jak porody – jak i tych zawodowych (sytuacja matek na rynku pracy), mocno obrywamy. Takie sytuacje nie nastrajają optymistycznie.
Dlaczego w ”bojowej”? Istnieją takie słowa i sformułowania – i odpowiadające im zachowania - jak wytrwałość, konsekwencja w działaniu, nie rezygnowanie z czegoś, systematyczne dążenie do jakiegoś stanu, nawet upartość. Ech, marzy się w tym momencie angielski. Ten język ma takie piękne słowa jak persistencei perseverance, dla których nie mogę znaleźć polskiego odpowiednika. Przecież wystarczy, że będziemy z mocą, ale po kobiecemu domagać się tego, co nam się należy
WIĘCEJ NA PODOBNE TEMATY:
Z feminizmem, szczególnie jego radykalną odmianą, nie jest Pani po drodze – nie kryje Pani tego. Które założenia feminizmu najbardziej kłócą się z Pani podejściem do spraw kobiet?
Jest wiele odmian feminizmu. Nie lubię, kiedy twierdzi się, że pomiędzy kobietą i mężczyzną nie ma tak naprawdę różnic, że wykształcają się one dopiero w procesie wychowania. Wiele badań temu przeczy. Nie lubię dążenia do takiego samego traktowania za wszelką cenę. A ja chcę być przepuszczana w drzwiach, całowana w rękę. Więcej, czasem tego potrzebuję. Chcę być panią domu. Lubię także czuć, że się podobam i w niczym mi to nie uwłacza. Sama nie traktuje siebie jak obiekt seksualny, zatem nie sądzę, by ktokolwiek mógł mnie tak potraktować. Nie lubię odtrącania mężczyzn od spraw wspólnych decyzji odnośnie potomstwa, nikt mi nie wytłumaczy dlaczego mężczyzna ma nie mieć żadnego prawa głosu odnośnie decyzji o ciąży jego partnerki. To nic innego, jak instrumentalne traktowanie mężczyzn – jako źródła rozkoszy. Do seksu dobry, ale już do decyzji co do skutków tego seksu – nie. Same nie lubimy być tak traktowane, zatem my także miejmy szacunek dla dawców nasienia. Jestem za tym, by przynajmniej głośno o tym nie
krzyczeć. I raczej uczyć kobiety, jak mają rozmawiać z mężczyznami, by właściwie przedstawiać im swoje racje. Nie lubię agresywnych zachowań niektórych przedstawicielek feminizmu i ich braku tolerancji dla kobiet myślących - takich, jak ja, które sugerują, że może jest inna droga do szczęścia kobiety. A nade wszystko nie lubię, kiedy feministki mówią, że przemawiają w imieniu wszystkich kobiet. Tak nie jest.
Ciekawi mnie co poradziłaby Pani innym kobietom – jak dojść do odkrycia swojej siły bez zatracenia samej siebie?
Budować poczucie własnej wartości, rozwijać się i poznawać nowe rzeczy, ale być w kontakcie ze swoim wewnętrznym głosem. Nie pozwalać sobie niczego narzucić, nie podążać za modą na takie czy inne postawy, tylko w sobie szukać odpowiedzi. Używać eleganckiego, dobrego języka, kierować się bardziej intuicją i rozumieć swoje emocje. Czytać raczej książki, które budują siłę niż artykuły i książki będące wyliczanką niesprawiedliwości. Tym niech zajmują się polityczki. I… jak najczęściej chodzić w sukienkach. Kobieta w sukience inaczej chodzi, siedzi, mówi… Jest bardziej kobieca. A najważniejsze: przenieść swoją uwagę z tego co jest na zewnątrz, ze wszystkich tych „ograniczeń”, na swoje wnętrze – budować siłę. Wiele kobiet jeszcze nic nie zacznie robić i już są przekonane, że ponieważ są kobietami nie dadzą rady. Chyba, że będą ostre…
Najczęściej chyba cytowanym fragmentem z Pani książki jest „Nie trzeba być feministką, by być szczęśliwą kobietą”. Przyznaję, że kiedy przeczytałam go po raz pierwszy, najeżyłam się i zajęło mi trochę czasu oswojenie się z tym nieco zaczepnym stwierdzeniem. Czy taka była Pani intencja – żeby trochę sprowokować i obudzić czytelnika?
Bardzo zależy mi na szczęściu kobiet i jestem pewna, że niektóre z nich sądzą, że nie da się osiągnąć tego stanu bez walki, dominacji czy zmiany wizerunku z kobiecego na bardziej męski. To nie jest prawda. Ja tak właśnie sądzę: nie trzeba być feministką, żeby być szczęśliwą kobietą. Proszę popatrzeć na mnie… Jestem szczęśliwa, choć nią nie jestem.
Rozmawiała: Magdalena Andrzejczyk