Koronawirus w Wielkiej Brytanii. Paulina Zakrzewska: "Najpierw rząd zachęca do wyjścia do restauracji, a później odwraca się i mówi, że to wina ludzi"
Wielka Brytania zmaga się ze znacznym wzrostem liczby zakażeń koronawirusem. Paulina Zakrzewska mieszka w Londynie od 2015 roku. Na co dzień pracuje na stanowisku menedżerskim w lokalnej kawiarni. Ma styczność zarówno z tymi, którzy boją się koronawirusa, jak i tymi, którzy nie wierzą w pandemię.
23.09.2020 13:31
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Klaudia Kolasa, WP Kobieta: 23 września weszły w Wielkiej Brytanii kolejne restrykcje. Jakie nastroje panują w Londynie po apelu Borisa Johnsona?
Paulina Zakrzewska: Tak naprawdę większość ludzi śmieje się z tych nowych obostrzeń. Bo tak patrząc logicznie, w sierpniu brytyjski rząd wprowadził "help out to eat out" i od poniedziałku do środy w restauracjach można było zjeść za połowę ceny. Wszyscy cieszyli się wtedy, że rząd wychodzi z taką inicjatywą. Zachęcali do wychodzenia, spotykania się i wspierania lokalnych biznesów. Nawet VAT obniżyli. Na początku wszystkie restauracje były oblegane, trzeba było robić rezerwacje z wyprzedzeniem. Program rządowy się skończył, nastał wrzesień, a Boris Johnson mówi, że znowu trzeba wprowadzić obostrzenia, bo za dużo ludzi wychodzi na zewnątrz. Trochę to ze sobą sprzeczne…
Nie przeszkadza ci to, że teraz puby będą zamykane o godz. 22, a za brak maseczki będzie można dostać mandat nawet do 10 tys. funtów?
Dla mnie to nie ma tak naprawdę większego znaczenia. Zamknięcie barów i restauracji o 22? Okay, bo większość barów w Londynie zamyka się o 23. Godzina nie zrobi żadnej różnicy. Ograniczenie spotkań do 6 osób? To również nie jest dla mnie problemem. Większy mandat za brak maski? Rozumiem, bo wiele osób ich nie nosi.
Ale niektórzy są oburzeni…
Wiesz, najpierw rząd zachęca do wyjścia do restauracji, barów i do wspierania gospodarki, a później odwraca się i mówi, że wzrost liczby zachorowań to wina ludzi i znowu trzeba przysiąść na tyłku i nie wychodzić.
Pracując w kawiarni, możesz stwierdzić, czy rzeczywiście było tak źle, że ludzie nie przestrzegali środków bezpieczeństwa?
Spotykam się z bardzo różnymi reakcjami, zachowaniami i opiniami dotyczącymi pandemii. W mniejszości są ci, którzy noszą maski i upominają innych. Większość zdaje się nie przejmować tym, co dzieje się na świecie. Nie noszą masek, w kolejce nie zachowują odstępów, w metrze tłoczą się w grupach. Ja to totalnie rozumiem. Każdy inaczej reaguje. To, że liczba zachorowań dogania statystyki z marca, jest dowodem na to, jak po lockdownie ludzie byli spragnieni bliskości drugiego człowieka.
Zwracacie uwagę swoim klientom, kiedy nie mają maski?
Nie jesteśmy policją i nie możemy nikogo zmusić do jej założenia. Są przecież osoby, które nie mogą zakładać maseczki z powodów zdrowotnych. Nie wypytujemy każdego, dlaczego nie ma maseczki. Czasami klienci między sobą rozmawiają i próbują przypomnieć o panujących zasadach. Z różnym skutkiem.
Mówisz o tym ze spokojem, a przecież wczoraj w Wielkiej Brytanii przybyło prawie 5 tys. chorych. Nie boisz się?
Szczerze mówiąc, w marcu była większa panika niż teraz. Teraz ludzie chyba się już zdążyli przyzwyczaić do nowej rzeczywistości i starają się jakoś to zaakceptować. Kiedy w trakcie lockdownu siedzieli w domach i nie widzieli tego, co dzieje się na zewnątrz, byli bardziej zaniepokojeni. Rodziły się plotki, każdy próbował pozyskać jakiekolwiek informacje. Na początku był chaos, bo nikt nie wiedział, o co tak naprawdę chodzi, jak wirus się przenosi.
Teraz czujemy się mądrzejsi…
Dziś po prostu staram się dostosować do panujących zasad i tyle. Nie jest to najszczęśliwszy rok, bo wiele planów poszło w odstawkę, ale trzeba było to zaakceptować. Między mną a klientami, jak również między moimi pracownikami, są zachowywane odstępy, więc się nie boję. Bardziej narażona na zachorowanie jestem, gdy przemieszczam się po mieście w czasie największego ruchu. W metrze często jest bardzo dużo osób obok siebie.
I nie ma limitu pasażerów?
Są naklejki na szybach mówiące o tym, aby zachować odstęp. W praktyce różnie bywa. Część osób siada co drugie siedzenie, ale w godzinach szczytu ciężko tego dopilnować. Na niektórych stacjach, żeby wydostać się z peronu, trzeba używać windy. Nie ma ruchomych schodów. I również tutaj są oznaczenia, że np. 4 osoby mogą przebywać w niej jednocześnie. Kilka miesięcy temu ludzie tego przestrzegali, teraz już nie. Winda jeździ zatłoczona, jak za czasów sprzed pandemii. Ale powiem tak: służba zdrowia radzi sobie dobrze. Moja przyjaciółka jest pielęgniarką w dzielnicy Chelsea. To był pierwszy szpital w okolicy, który przyjmował zakażonych koronawirusem. Na początku było ciężko, teraz mówi, że jest okej.
Co w takim razie zmieniło się w funkcjonowaniu szpitali?
Wydaje mi się, że zachorowalność jest duża, ale nie ma tylu przypadków, które wymagają hospitalizacji. Ale to niepotwierdzone informacje. Tylko tak słyszałam.
Johnson mówił, że mieszkańców kraju pilnować będzie m.in. wojsko oraz policja. Co o tym myślisz?
Krótko przed wprowadzeniem lockdownu, czyli pod koniec marca, na stacjach stali policjanci i pytali się każdego człowieka, gdzie jedzie. Trzeba było mieć pozwolenie na pracę. My w firmie dostaliśmy takie dokumenty, w razie gdyby np. policja nas zatrzymała w drodze do pracy. Ja chyba musiałam to pokazać 1 raz lub 2 razy, bo krótko po tym moja firma się zamknęła na 1,5 miesiąca. Wątpię, żeby wojsko było w to zaangażowane. W marcu również słyszałam plotki, że ma być na ulicach. Już nawet w internecie krążyły informacje, że jest tuż pod Londynem i żołnierze wejdą do miasta z samego rana. Nie wiem, kto takie rzeczy wymyśla, ale ma niezłą wyobraźnię.
Jak myślisz, jaki skutek przyniesie wprowadzenie tych obostrzeń?
Ciężko przewidzieć skutki, ale mam nadzieję, że dzięki temu będzie mniej zachorowań i ludzie będą trochę ostrożniejsi w kontaktach z innymi. Mam nadzieję, że przyszły rok będzie bardziej dla nas łaskawszy i że będzie można podróżować bez problemów.