Blisko ludziLekarze nie dawali jej szans. „Jestem żywym dowodem na to, że ta choroba to nie wyrok”

Lekarze nie dawali jej szans. „Jestem żywym dowodem na to, że ta choroba to nie wyrok”

- Nie będzie chodzić, mówić, a z czasem stanie się warzywem i wreszcie umrze – usłyszeli rodzice Any od lekarzy krótko po jej narodzinach.

Lekarze nie dawali jej szans. „Jestem żywym dowodem na to, że ta choroba to nie wyrok”
Źródło zdjęć: © Shutterstock
Magdalena Drozdek

- Nie będzie chodzić, mówić, a z czasem stanie się warzywem i wreszcie umrze – usłyszeli rodzice Any od lekarzy krótko po jej narodzinach. Dziecko miało zniekształconą głowę, nie mogło oddychać nosem. Kiedy rodzice wrócili ze szpitala do domu, nie wiedzieli, jak się nią zaopiekować. Kilka miesięcy później dziewczynka zadziwiła wszystkich lekarzy.

Przez całe jej czoło ciągnie się blizna – ślad po licznych operacjach, które przeszła jeszcze jako dziecko. Ana Caceres nie miała łatwego startu w życie, później też nie było lekko. Jej matka w czasie ciąży wielokrotnie badała się u lekarzy, ale ci nie wykryli u dziecka żadnych wrodzonych wad. Dopiero podczas porodu okazało się, jak bardzo chora była dziewczynka. Na początku sądzono, że to zespół Downa. Niedługo później lekarz stwierdził mikrocefalię, czyli małogłowie.

Ana miała zaledwie 9 dni, gdy musiała przejść pierwszą operację. W trakcie 12-godzinnego zabiegu lekarze usunęli kawałek przedniej części czaszki. W ciągu następnych lat powtórzono to jeszcze kilka razy, bo niewielka czaszka nie dawała miejsca na prawidłowy rozwój mózgu. Jak wspomina po latach, rodzice nie wiedzieli, jak mają się nią opiekować, bo była tak krucha. Każde mocniejsze stłuczenie mogło być dla dziewczynki śmiertelne.

- Tata mówił do mnie z bliska, żeby sprawdzić, czy słyszę. Machał do mnie, gdy chciał się upewnić, że widzę – opowiada Ana.

Choć lekarze nie dawali jej szans na przeżycie, po roku stawiała już swoje pierwsze kroki. – To była taka wskazówka, że to, co mówili specjaliści, wcale nie musi się wydarzyć – dodaje w jednym z wywiadów.

Caceres większość życia spędziła w niewielkiej brazylijskiej wiosce niedaleko Campo Grande. Matka, pracownica medyczna, musiała zrezygnować z pracy, by zaopiekować się córeczką. Ojciec zajmował się analizami w rządowych laboratoriach. To ułatwiło rodzinie dostęp do opieki medycznej. A ta była małej niezwykle potrzebna.

– Nie mogłam chodzić na WF, osłabiona czaszka nie chroniła zbyt dobrze mojego mózgu. A zabawy z rówieśnikami? Wolałam być niewidzialna. Wszyscy wychodzili pojeździć na rowerze. Mój trzeba było schować – wspomina w opublikowanej niedawno pracy „Selfie”, w której opisuje swoje życie z chorobą.

Ostatnią operację przeszła, gdy miała 13 lat. Skończyła szkołę, potem studia. Dziś pracuje jako dziennikarka. – Mam 25 lat. Znam wiele osób, które mają 30-40 lat i żyją z mikrocefalią. Są wykształcone, pracują… Jestem żywym dowodem na to, że ta choroba to nie wyrok – podkreśla.

O mikrocefalii, na którą choruje Ana, zaczęło być głośno na początku tego roku, gdy w Ameryce Łacińskiej nastąpiła fala zachorowań wśród noworodków. Światowa Organizacja Zdrowia wydała oświadczenie, w którym ostrzegała, że wirus Zika może być zagrożeniem na skalę międzynarodową. Według różnych danych zakażonych mogło zostać nawet do 1,5 mln osób. Epidemia przeraziła nie tylko lekarzy, ale też same przyszłe matki. Kilka organizacji, w tym Instytut Bioetyki Anis, złożyło wniosek o zmianę prawa aborcyjnego tak, by zarażone Zika mogły zgłosić się na zabieg przerwania ciąży.

- Jeden z ministrów stwierdził, że jesteśmy „uszkodzoną generacją”. Życie z mikrocefalią jest pełne niewiadomych, ale nigdy nie wiesz, jak to się potoczy. Ja przetrwałam, tak samo jak wiele innych osób. Nasze matki nie były zmuszane do aborcji. To tylko krótkofalowe rozwiązanie. Kiedy słyszę te rozmowy o zabijaniu dzieci, czuję się dotknięta, bo to tak jakby ktoś powiedział mi, że nie powinnam żyć – przyznaje Caceres.

Surowe kary

Mimo sugestii wielu państw, by w kraju zwiększyć możliwość przeprowadzenia aborcji, brazylijscy urzędnicy idą w zupełnie inną stronę. Jak podaje „Time” kobieta, która podda się zabiegowi, może być skazana nawet na 4,5 roku więzienia.

Do tej pory w Brazylii można było przerwać ciążę, jeśli była ona wynikiem gwałtu lub zagrażałaby ona życiu matki. To jedno z tych państw, które rokrocznie zaostrzają swoje prawo antyaborcyjne. W ubiegłym roku tylko w Rio de Janeiro podczas tzw. Operacji Herod aresztowano 61 osób, które dokonywały nielegalnych aborcji. Z kolei w marcu 2009 roku głośno było o 9-letniej dziewczynce, która zaszła w ciążę po tym, jak została zgwałcona. Lekarze, którzy przeprowadzili zabieg, a także rodzice dziewczynki, zostali ekskomunikowani.

Nie tak dawno opisywaliśmy sytuację kobiet z Salwadoru. Tam nawet za poronienie grozi kara pozbawienia wolności. Według Citizens Coalition for the Decriminalisation of Abortion, między 2000 a 2011 rokiem skazano 129 kobiet. Co więcej, konserwatywne prawo nie powstrzymuje wielu ciężarnych przed dokonywaniem aborcji. Jak ustaliło Amnesty International, w latach 2005-2008 przeprowadzono nielegalnie ponad 20 tys. zabiegów. BBC opisywało historię 17-letniej Carmen Vasquez. Dziewczyna została zgwałcona przez sąsiada swojej pracodawczyni. Z oprawcą zaszła w ciążę. Gdy nadszedł termin porodu, zaczęła obficie krwawić. Poroniła. Następne, co pamięta, to jak obudziła się w szpitalu, przykuta kajdankami do łóżka. Oficer, który ją pilnował, powiedział, że gdyby miał taką żonę, to już by nie żyła. Skazano ją na 30 lat więzienia.

Podobne przepisy funkcjonują też w Chile i Nikaragui. Tu doktorzy mają obowiązek zgłaszać każdy podejrzany przypadek. Jeśli uważają, że kobieta mogła chcieć przerwać ciążę, dzwonią na policję. Zatajenie sprawy grozi długimi wyrokami także dla nich.

md/ WP Kobieta

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (16)