List do redakcji: "Księża robią, co chcą i bardzo często oceniają ludzi nieuczciwie"
"Kobieta z nieślubnymi dziećmi była dla niego (księdza – przyp. red.) większym złem niż ‘jakikolwiek inny mężczyzna’" – pisze jedna z czytelniczek Wirtualnej Polski. Ochrzczenie dziecka okazuje się czasem decyzją, która ściąga falę nieoczekiwanej krytyki…
Do redakcji WP Kobieta przyszedł list czytelniczki, która opowiedziała, jakie przeszkody napotkały ją i jej rodzinę, gdy ona i jej mąż postanowili ochrzcić swojego syna.
Droga Redakcjo,
Zdecydowałam się do państwa napisać, ponieważ jestem poruszona lekturą artykułu, który ukazał się na portalu tustolica.pl. Tekst ten opowiada o trudnościach, jakie mają warszawscy rodzice z ochrzczeniem swych dzieci. Przyczyną są przede wszystkim przekonania księży, co wolno, a czego nie, a wnioskiem jest, że księża robią, co chcą i bardzo często oceniają ludzi nieuczciwie, na podstawie jednego czynu. Cóż, ja oraz chrzestni mojego dwuletniego syna spotkaliśmy się z jeszcze bardziej absurdalnymi i zaskakującymi argumentami niż te, które padły we wspomnianym artykule.
Dodam, że chcę pozostać anonimowa, ponieważ są u nas tylko dwie parafie i to w nich przyjdzie mojemu dziecku przystępować do pierwszej komunii oraz bierzmowania.
Pierwszą przeszkodą, z jaką się zetknęliśmy, był opór ochrzczenia dziecka ze względu na brak naszego ślubu kościelnego. Z jednej strony tego się z mężem spodziewaliśmy, z drugiej odmawianie sakramentu z przyczyn od dziecka niezależnych wydawało nam się niesprawiedliwe. Mąż wyjaśnił dlaczego mamy tylko cywilny (potrzebowaliśmy ślubu szybko ze względu na kredyt, kościelny odłożyliśmy sobie na okazję, gdy będzie czas i możliwość naprawdę świętować). Ksiądz zachowywał się trochę jak zamknięty na argumenty szef, który powtarza, że jak się chce to można. Nie potrafiliśmy wytłumaczyć, że chcemy, ale w odpowiednim dla nas momencie, gdy będziemy gotowi.
Samą możliwość ochrzczenia dziecka udało nam się jednak wynegocjować już na pierwszym spotkaniu. Prawdziwe kłopoty zaczęły się, gdy na plebanię zgłosili się potencjalni rodzice chrzestni.
Wybór był dla nas oczywisty – ja mam brata, mąż ma siostrę. Z obojgiem jesteśmy w znakomitych relacjach, oboje dbają też o kontakt z naszym synem. To jedyni ludzie na świecie, którym powierzylibyśmy własne dziecko, gdyby coś stało się mi lub mężowi. To, co przeszli, by zostać rodzicami chrzestnymi to seria upokorzeń i festiwal zniechęcania do instytucji Kościoła.
Mój brat jest kawalerem, bardzo młodym człowiekiem. Ma dziewczynę od lat, planują się pobrać. Mieszkają ze sobą. To jedna z najuczciwszych osób, jakie znam. Nigdy nikogo nie ocenia, nie ma uprzedzeń, nie wartościuje na ludzi lepszych i gorszych. Bardzo to w nim cenię. Zawsze potrafi się przyznać do błędu, nie jest mściwy ani chciwy, bardzo pomocny. Słowem, naprawdę dobry człowiek.
Gdy pojawił się na plebanii, ksiądz wypytał go o to, czy jest w związku oraz o wszystkie kwestie z tym związane. Wiele razy musiał zapewniać, że planuje z dziewczyną ślub. Na szczęście ksiądz nie wymagał, by to udowadniać. Mojemu bratu, jak i nam, wydawało się, że fakt iż żyje on w nieformalnym związku będzie jedyną przeszkodą w byciu ojcem chrzestnym. Ksiądz pozytywnie go więc zaskoczył. Poczucie ulgi i zadowolenia trwało jednak krótko.
Ponieważ ja i moja rodzina mieszkamy w mieście, w którym się wychowałam, ksiądz zaczął wertować księgi przyjmowania kolędy. Faktem jest, że nasi rodzice księdza po kolędzie nie przyjmowali. Kiedy ksiądz odkrył tę niechlubną prawdę o mojej rodzinie, wyraźnie się zbulwersował. Mimo że mój brat nie miał przecież wpływu na to, co robili nasi rodzice, ksiądz uznał, że jest to powód, dla którego nie może on zostać ojcem chrzestnym mojego syna.
Negocjacje trwały kilka spotkań. Mój brat ze spotkania na spotkanie miał w sobie coraz mniej motywacji, by udowodnić, że jest katolikiem. W końcu skoro według kodeksu prawa kanonicznego kandydat na rodzica chrzestnego "musi być katolikiem, bierzmowanym, który przyjął już sakrament Najświętszej Eucharystii oraz prowadzi życie zgodne z wiarą i odpowiadające funkcji, jaką ma pełnić" wszystko powinno być w porządku. Ostatecznie się udało, jednak mój brat musząc tłumaczyć się nie z własnych decyzji mocno zwątpił w instytucję Kościoła. Tego samego nie udało się wynegocjować siostrze mojego męża, czyli kandydatce na matkę chrzestną mojego syna.
To kobieta, która wychowuje trójkę dzieci z mężczyzną, z którym nie ma ślubu. Jak się okazało, nie brak ślubu, lecz fakt posiadania nieślubnych dzieci najbardziej nie spodobał się księdzu. Co prawda, nie użył słowa "bękart", ale moja szwagierka czuła, że dokładnie tak, czyli bez krzty szacunku, ksiądz traktuje jej dzieci. Do akcji wkroczył mój mąż, który opowiedział księdzu jak dobrą mamą jest jego siostra. Że wychowuje dzieci w zgodzie z wiarą katolicką, a to, że nie ma ślubu z ich ojcem nie jest wynikiem jej decyzji. Te argumenty nie zostały jednak uszanowane.
Mój mąż tłumaczył, że nie wyobrażamy sobie, by nasz syn miał inną matkę chrzestną, poza tym w naszym otoczeniu nie ma innej osoby, która mogłaby nią zostać. Usłyszeliśmy, że nie musi to być kobieta – kobieta z nieślubnymi dziećmi była dla niego większym złem niż "jakikolwiek inny mężczyzna". Komentarz do postawy tego księdza nasuwa się sam… Moja szwagierka nie jest matką chrzestną naszego syna. Ostatecznie została świadkową chrztu.
Chcieliśmy, by nasz syn miał najlepszych rodziców chrzestnych, którzy przekażą mu najlepsze wartości. Nie muszę chyba dodawać, z jakimi emocjami wszyscy pozostaliśmy w dniu chrztu naszego dziecka – było nam przykro, czuliśmy się niesprawiedliwie ocenieni, nieuszanowani, potraktowani z góry. Czuliśmy, że nikt nas nie wysłuchał i nie zrozumiał, tylko "zrobił łaskę”. Dosłownie, jak ludzie gorszego sortu w momencie, w którym nie zrobiliśmy przecież nikomu nic złego. Zdaje się, że nie takie skutki powinna przynosić chęć przynależności do kościelnej wspólnoty.