Blisko ludziLokatorzy wyklęci

Lokatorzy wyklęci

Lokatorzy wyklęci
Źródło zdjęć: © Lokal tymczasowy, za który komornik pobrał od pani Ewy 1050 złotych / zdj. Ewa Andruszkiewicz, archiwum prywatne
Aneta Wawrzyńczak
02.10.2016 14:13, aktualizacja: 10.10.2016 11:25

Późny wieczór, studio telewizyjne, pół godziny do wejścia na antenę. Na miejscach dla publiczności rozmawia dwóch mężczyzn. - Zobacz, druga wojna światowa trwała sześć lat, ilu ludzi zginęło. I co się okazuje? Że najbardziej poszkodowani są kamienicznicy. O wszystkich innych jakoś zapomniano - zagaja pierwszy. - Ja ci powiem, że teraz, przez III RP, to ludzie są krzywdzeni 100 razy bardziej. Kto to kiedyś widział, wyrzucić kogoś na bruk? - odpowiada drugi.
Gdy program na żywo się zacznie, będą najpierw komentować po cichu, między sobą, i bić brawo, gdy któryś z zaproszonych gości albo ktoś z publiczności trafi w sedno, później, gdy temperatura emocji wzrośnie, podniosą też głos. Bo tematem odcinka jest reprywatyzacja, a oni sami - lokatorami wyklętymi.

Młoda

- My się już nie nadajemy do innego towarzystwa - mówi o lokatorach wyklętych, zwanych również "wkładką mięsną" Wanda Pradzioch. - Ktoś, kto nie ma pojęcia, co to znaczy reprywatyzacja, tego nie zrozumie. Ludzie mówią, że to brednie, "jak można podnieść czynsz do 50 czy 100 złotych za metr mieszkania?!". Ano można.

Pani Wanda dorastała w Śródmieściu, po wojnie jej rodzina dostała mieszkanie przy ul. Żurawiej. - Mama z babcią i dwiema siostrami wróciły z obozu koncentracyjnego, nie miały kompletnie nic, wszystkiego się trzeba było dorabiać. Pamiętam, jak rodzice i babcia chodzili na odbudowę Warszawy. Bo w niektórych zakładach taki był obowiązek, nie to, że w czynie społecznym, można sobie pójść albo nie, w niedzielę najczęściej się chodziło. A my, dzieci, żeśmy po tych gruzach ganiali, to były same kikuty - wspomina.

W 1974 roku przeprowadziła się do kamienicy przy ul. Młodej w Falenicy. Prawie 30 lat później budynek przejęli spadkobiercy przedwojennych właścicieli, prawowici, "tam nie było przekrętów". Choć pani Wanda uważa, że z tymi właścicielami, a konkretnie spadkobiercami to jest śliska sprawa. - Mnie wkurza to mówienie: "właściciele". Nie ma już tych ludzi, nie żyją, ich ziemie czy kamienice były często zadłużone, pozaciągali na nie kredyty, których nikt nigdy nie spłacił. A spadkobiercy powinni zapłacić za odbudowę, za utrzymanie przez te wszystkie lata, zwrócić opłaty indemnizacyjne, jeśli zostały wypłacone.

Na Młodej spadkobierców było ośmioro, ale jakoś się między sobą dogadali, jeden drugiego spłacił. Z lokatorami dogadywać się już nie mieli potrzeby. Za niecałe 30 metrów pani Wandzie przyszło płacić 850 złotych, jak się doliczyło media, w tym ogrzewanie elektryczne, to wychodziłoby "mnóstwo kasy".

Pani Wanda mówi o reprywatyzacyjnej równi pochyłej. Najpierw jest podwyżka czynszu, którego się nie płaci - to znaczy płaci się, ale tyle, ile jest ustalone w gminie, a dla właściciela to tak, jakby nie płaciło się wcale. Wtedy jest wypowiedzenie najmu, sprawa trafia do sądu, decyzja: eksmisja. - Potem jest odwołanie, znowu ze dwa lata stresu, czeka się, jaki będzie wyrok, choć i tak wiadomo, jak to się skończy, bo u nas rządzi święte prawo własności, my nie mamy nic do powiedzenia - tłumaczy pani Wanda.

Najbardziej ją boli, gdy się lokatorów traktuje jak ludzi gorszej kategorii. Bo "najemca komunalny to musi być alkoholik z nizin społecznych", patologia pełną gębą, melina przekładana barłogiem i obłożona dookoła co najmniej pięciorgiem zaniedbanych, głodnych, umorusanych dzieci. - Ja niestety tylko dwoje mam - śmieje się pani Wanda. A tak na poważnie: - Nigdy nigdzie nie dałam się nikomu poniżyć. Zawsze mówię, że mogę mieć złotówkę w kieszeni, ale ja też jestem panią, bo godności się nie przelicza na pieniądze.

We wrześniu 2010 roku była rozprawa, pani Wanda dostała nakaz eksmisji z klauzulą wykonalności do końca marca następnego roku, z uwagi na zimowy okres ochronny. Z nadejściem wiosny musiała pakować manatki. Wcześniej żadnego "przekupstwa" u niej nie było, prędzej awantury, właściciel kiedyś jej zapowiedział: "kurwo, pokażę ci, kto tu rządzi!". - Jak złapałam za mopa, bo myłam akurat podłogę… Myślałam, że go tam zabiję, ale się opamiętałam, trzasnęłam drzwiami, więcej go nie wpuściłam.
Już w 2003 roku pani Wanda zaczęła się starać o mieszkanie komunalne, celem tzw. poprawy warunków bytowych. Do 2011 roku otrzymała cztery propozycje. Żadne się nie nadawało.
- Wyobraża sobie pani, że z mieszkania wychodzi rodzina z synem chorym na astmę, a mnie, astmatyka, wpycha się na ich miejsce? Od sąsiadów dostałam adres, gdzie się przenieśli, ta pani mi powiedziała, że tam był grzyb od samej piwnicy. Ale w urzędzie się burzą: przecież wyremontowane! Tak to właśnie robią, niby odmalują, przykryją białym prześcieradłem, jak ja to nazywam, a pod spodem syf, kiła i mogiła - opowiada o jednym z proponowanych lokali pani Wanda.
O drugim: - Budynek po hotelu robotniczym, ludzie się załatwiają do wiader i wylewają do szamba, ubikacja jest w podwórku, cała obsrana. Jak to zobaczyłam, to się dosłownie rozchorowałam, biegiem do psychiatry leciałam, bo nie mogłam spać, nie mogłam jeść, stres był niesamowity.

Obraz
© Toaleta w, a właściwie przy hotelu robotniczym, w którym lokal komunalny proponowano pani Wandzie / zdj. Wanda Pradzioch, archiwum prywatne

W międzyczasie z Warszawskiego Stowarzyszenia Lokatorów bardzo wiele osób odeszło, mówili: co to da, szkoda się szarpać, głową muru nie przebijesz. - Ja zawsze powtarzałam: zobaczycie, jeszcze coś z tego wyjdzie. A teraz mówię, że przyjdzie taki czas, że będziemy dostawać odszkodowania. Skoro miliardy poszły na tę dziką reprywatyzację, to chociaż symbolicznie państwo takie pieniądze powinno znaleźć - mówi pani Wanda. Wspomina też rozmowę sprzed lat z naczelnikiem w urzędzie gminy. - Powiedziałam mu, że słyszałam, że właściciel może na miesiąc-dwa wynająć jakąś ruderę - pralnię, piwnicę, magazyn - a potem wyrzucić człowieka na ulicę. "Tak, proszę pani, tak będą robić. To będzie eksmisja w białych rękawiczkach", odpowiedział. Ja mu nie wierzyłam. Jak to powtórzyłam burmistrzowi, to wyjaśnił mi: "widzi pani, bzdury gadał i dlatego wyleciał". A się później okazało, że to święta prawda była.

Od pięciu lat pani Wanda wynajmuje mieszkanie w Falenicy (też, jak się po kwartale okazało, zagrzybione), na opłacenie komornego stać ją tylko dzięki pomocy córki. A gdyby córka nie poratowała? - Ja bym się powiesiła, niech mi pani wierzy. Ale nie w kącie, w domu, pod urząd miasta bym poszła i tam bym się powiesiła.

Dahlberga

Dla mieszkańców kamienicy przy Dahlberga 5 sądny dzień nastał 5 stycznia 2007 roku, choć wtedy jeszcze tego nie wiedzieli, "takiej gehenny się nie spodziewali". Po godzinie 22 w piątek na drzwiach klatki schodowej zawisł komunikat, że kamienica przechodzi w ręce prywatne, z pytaniami to do Zakładu Gospodarowania Nieruchomościami. - Musieliśmy czekać do poniedziałku, a w międzyczasie z sąsiadami cały weekend się naradzaliśmy, co, jak, po co, na co, nikt nic nie wie. To była staszna nerwówka - wspomina mieszkająca w kamienicy Bożena Baranek.

Dopiero po kilku tygodniach (bo urzędnicy, nawet burmistrz, "udawali głupka") okazało się, że miasto stołeczne Warszawa oddało w ramach reprywatyzacji 8/12 budynku, pozostałe 4/12 zostało w zasobach miasta. Nowych właścicieli (właściwie: współudziałowców) spadkobiercami trudno nazwać, jednym z nich jest człowiek, który wykupił roszczenia do co najmniej 60 kamienic, w tym budynek zamieszkiwany do 2011 roku przez Jolantę Brzeską, jedną z najaktywniejszych działaczek Warszawskiego Stowarzyszenia Lokatorów, spaloną żywcem przez póki co nieustalonych sprawców.

Część należącą do miasta współudziałowcy chcieli odkupić za 488 tys. złotych. Lokatorzy i urząd gminy optowali natomiast za podziałem w naturze. Co wcale nie wydawało się karkołomne, bo w kamienicy znajdują się 4 lokale użytkowe i 9 mieszkaniowych, w większości to od lat pustostany, z wyjątkiem dwóch rodzin wszyscy lokatorzy wyprowadzili się w ciągu kilkunastu miesięcy. - Nie wytrzymali ani finansowo, ani psychicznie - kwituje pani Bożena.

Wraz z mężem Januszem, wiceprezesem WSL, snują domysły, że taki był plan nowego właściciela: wykurzyć wszystkich w rok-dwa i spokojnie odkupić resztę udziałów miasta, żeby znów nie było larum, że się razem z budynkiem sprzedaje ludzi jako "wkładkę mięsną". - Wykazaliśmy, zarówno my, lokatorzy, jak i miasto, że bez żadnych przeróbek budowlanych można tę nieruchomość podzielić z błędem plus minut dwa metry. To znaczy któraś ze stron musiałaby dopłacić, ale tylko za dwa metry kwadratowe - wyjaśnia Janusz Baranek.

Kart przetargowych współudziałowcy mieli kilka. W rozgrywkach z lokatorami wykładali je, jak wyjaśnia pan Janusz, niemal zawsze w tej samej sekwencji. Najpierw zatem podwyżka czynszu, przy Dalberga 5 oznaczało to skok z 2,39 złotego za metr kwadratowy do złotych 16, później do 32 (w przypadku lokali użytkowych nawet do 100). A tak się "szczęśliwie" złożyło, że w 2005 roku rząd Leszka Millera uwolnił czynsze w mieszkaniach prywatnych, ceny mogły przebijać sufity i szybować aż po niebo. Tym sposobem Barankom wyszło ponad 2,1 tysiąca lichwiarskich opłat, bo czynszem trudno to byłoby nazwać.

Kolejnym z puli asów w rękawie było niepodpisanie przez zarządcę umów z dostawcami mediów: energii elektrycznej, zimnej wody i odbioru śmieci, skutkiem czego w części wspólnej (klatce schodowej, piwnicy i strychu) zapanowały egipskie ciemności. Ich ofiarą padła m.in. pani Bożena, która złamała na schodach nogę, doszło też do kilku napadów na lokatorów. W międzyczasie do jednego z pustostanów wprowadził się też "człowiek właściciela", który "miał za zadanie uprzykrzać życie" pozostałym lokatorom. - Wychodziło mu to dość dobrze: częste imprezy, non stop głośna muzyka, urządzanie grilla na klatce schodowej, tydzień piromana w ogródku, kiedy palił wszystko, co ogień mógł strawić, za jego kadencji były też właśnie te napady na klatce schodowej - mówi pan Janusz.

Wreszcie, na strychu pozostawionego samopas budynku powstało dzikie siedlisko gołębi, które wkrótce stało się także ich cmentarzyskiem. Pan Janusz: - Z gołębiami jest na dzień dzisiejszy tak: poszycie dachu jest uszkodzone, woda opadowa czy topniejący śnieg przecieka, miesza się z guano gołębi i nas zalewa, bo my akurat mieszkamy na drugim piętrze, nad nami jest już tylko strych. Mamy prawomocną decyzję Powiatowego Inspektora Nadzoru Budowlanego, która nakazuje współudziałowcom wymianę całego dachu, mieli to zrobić w pół roku, już ponad rok minął. Do tego mamy pełnomocną decyzję Powiatowego Inspektora Sanitarnego, nakazującą opróżnienie strychu z odchodów, przeprowadzanie dezynfekcji i dezynsekcji, zabezpieczenie przed ponownym gromadzeniem się tam gołębi. I nic.

W temacie gołębi pomaga lokatorom Dahlberga 5 tylko natura, konkretnie wrona siwa, która wybija słabe osobniki. A w temacie dachu póki co pomogli sobie sami. - Z sąsiadem wynajęliśmy podnośnik, za własne pieniądze, i oczyściliśmy rynny, bo były zapchane tak, że woda opadowa wylewała się i lała po ścianach budynku. I położyliśmy papę, tam gdzie były wyraźne dziury - wyjaśnia pan Janusz. - Chwilowo się nie leje - dodaje pani Bożena. - Chwilowo.

Z dostawcami mediów natomiast jedyni pozostali na placu boju lokatorzy dwóch lokali mieszkaniowych zawarli umowy, co miesiąc zrzucają się na oświetlenie budynku, dostawę zimnej wody, wywóz śmieci. Z właścicielami dogadać się już nie szło. A i sprawa zniesienia współwłasności utknęła w martwym punkcie. - Wiosną 2014 roku matka jednego z właścicieli, której syn darowizną przepisał swoje udziały w budynku, złożyła do sądu pismo procesowe o wycofanie wniosku w sprawie zniesienia współwłasności budynku i zamknięcie postępowania. Sąd wystosował więc pismo do urzędu miasta, dając dwa tygodnie na zajęcie stanowiska. A pełnomocnik miasta tego nie zrobił, więc sprawa została umorzona. Po prawie 10 latach walki wróciliśmy do punktu wyjścia - wyjaśnia pan Janusz. Pani Bożena dodaje: - To jest ciekawe, miasto sześć lat walczyło, żeby podzielić kamienicę, a w ostatniej chwili zrezygnowało.

- Urzędnicy miasta przekazując zarządzanie współudziałowcom prywatnym przestali się interesować budynkiem. Jego stan systematycznie się pogarszał. Lokale mieszkalne w większości opustoszały, a lokale użytkowe nie służą lokalnej społeczności ani nie przynoszą dochodu współudziałowcom budynku , w tym miastu - mówi jeszcze pan Janusz.
Według szacunkowych wyliczeń, uwzględniając miejskie stawki czynszu najmu lokali komunalnych oraz średnie stawki czynszu z tytułu najmu lokali użytkowych (dane ze sprawozdań finansowych ZGN Wola za lata 2008-2014), do dnia 31 lipca 2016 roku miasto w skutek własnych zaniechań utraciło należności w wysokości 285 175,08 złotych. Pan Janusz: - Widząc zachowanie urzędników miasta wielokrotnie zadawałem sobie pytanie: czy urzędnicy miejscy są zastraszani czy skorumpowani przez kamienicznika?

Dąbrowskiego

- Nieustający lęk. Nieprzespane noce - tak najkrócej Ewa Andruszkiewicz może podsumować kilka lat swojego życia.
- Po zamordowaniu Jolki pół roku nie spałam. Nie ze strachu, z przejęcia, z oburzenia, z nierozumienia, nam przecież wtedy jeszcze wmawiano, że ona samobójstwo popełniła. Myślę, że przez to właśnie się raka nabawiłam. Równo rok po śmierci Joli byłam operowana - opowiada.
W mieszkaniu przy Dąbrowskiego 18 była zameldowana od 1986, razem z mężem wprowadzili się trzy lata później. Wcześniej, przez dwa lata bez dwóch tygodni, opiekowała się ojcem przyjaciela (wcześniej, zanim zmarła, również jego matką). I właśnie tych dwóch tygodni jej zabrakło, by mogła się zgodnie z ówczesnymi przepisami ubiegać o tytuł głównego najemcy po zmarłym dopiero co lokatorze. Za poradą adwokata Ewa wytoczyła gminie proces, cała kamienica zeznawała na jej korzyść, ale z gminy się nikt na rozprawy nie fatygował, skutkiem czego wyrok zapadł dopiero po roku. - Ja wtedy pognałam do gminy z podaniem o wykup tego mieszkania, a oni mi na to, że wyrok nie jest prawomocny, gmina ma trzy miesiące, żeby się odwołać. A jak minęły te trzy miesiące, to już była uchwała miasta o zakazie sprzedaży mieszkań sprzed 45. roku i już nie miałam możliwości tego mieszkania wykupić - opowiada Ewa.

Razem z mężem cały lokal wyremontowali, postawili ściany tak, żeby i syn miał swój kąt, położyli nowe podłogi, powymieniali kaloryfery i okna, rury od kuchenki gazowej też, nawet kable w ścianach, jeszcze sprzed wojny, musieli wymieniać, bo były sparciałe, co groziło pożarem w każdej chwili. Nie mówiąc o tym, że łazienkę postawili na powrót, bo przed wojną była, ale później została przerobiona na malutki pokoik.
Część ich kamienicy (3 z 11 lokali, reszta została wcześniej wykupiona) została "zwrócona" stosunkowo wcześnie, bo w 2004 roku. Cudzysłów wyraża głęboką wątpliwość Ewy co do zasadności owego zwrotu, a dyktowany jest m.in. tym, że nowy właściciel dziedziczyć miał po matce, która w hipotekach nigdy nie widniała, a także podejrzanie wyglądającą transakcją późniejszej sprzedaży, kiedy to pan P. kupował jej mieszkanie za 250 tysięcy złotych od pana S., którego pełnomocnikiem był ten sam pan P. Jakby ktoś się pogubił, Ewa wyjaśni: - Sam od siebie kupił cudze mieszkanie.

Ewy sytuacja była "nieco inna", bo jako "jedna z nielicznych lokatorek" mieszkań zreprywatyzowanych (tu w sumie też należałoby zastosować cudzysłów) płaciła podwyższony czynsz. Za prawie 50-metrowe lokum najpierw wyszło "siedemset coś", następnie okrągłe osiemset, finalnie 987 złotych. Choć nie, nie finalnie, po ponad trzech latach i 37 tysiącach złotych przelanych na konto rzekomego spadkobiercy Ewa wróciła do opłat "należnych", to znaczy takich, jakie należały się miastu z tytułu najmu mieszkania komunalnego. Właśnie pod koniec 2007 roku Ewa zrozumiała, że "im nie chodziło o to, żebym ja płaciła", wtedy też zresztą dowiedziała się, że z opłat uiszczanych w ramach zużycia mediów nie wpłynęła do dostawców "ani złotóweczka".

Odmienność przejawiała się również w tym, że jej kamienicę obejmowała wspólnota mieszkaniowa. Inaczej więc niż u Baranków zastosowania nie mogły znaleźć czyścicielskie działania, zwane też "bandyckimi zwyczajami", jak odłączanie prądu, wody i ogrzewania, a nawet, jak w przypadku jednej z lokatorek, zatykanie komina i murowanie rury odpływowej.

Szykany miały u Ewy nieco lżejszy kaliber, bo co to jest mieć kradzioną korespondencję albo usłyszeć "wypierdalaj stąd, kurwo" na klatce schodowej w porównaniu z wdzieraniem się po nocy do domu (choć to i u Ewy się zdarzało), rzucaniem się na lokatorów z pięściami czy truciem ich zwierząt, o spaleniu żywcem Jolanty Brzeskiej nie wspominając (lokatorzy wyklęci są przekonani, że śmierć działaczki miała związek z jej walką z mafią reprywatyzacyjną).
Od 2005 roku, po śmierci męża, pani Ewa lokal przy Dąbrowskiego 18 zajmowała sama, nie licząc psa i dwóch kotów. Na początku 2008 roku została założona sprawa o jej eksmisję. - Sąd uznał, że skoro ja płaciłam, to znaczy, że podwyżkę przyjęłam. Tłumaczyłam, że zostałam oszukana, a to jest różnica. Nic to nie dało - mówi Ewa. Wyrok zapadł we wrześniu 2009 roku: eksmisja bez prawa do lokalu socjalnego i 4,7 tys. do zapłaty tytułem zaległości czynszowych. - Radca prawny gminy nawet nie pofatygował się do sądu osobiście, tylko przysłał pismo, że eksmisja jest zasadna, a gmina wnosi o nieprzydzielanie lokalu socjalnego. Dlaczego? Nie wyjaśnili. Nikt mnie nie pytał, z czego się utrzymuję, gdzie się podzieję.

Wyrok w kwietniu 2010 roku sąd apelacyjny podtrzymał, od razu "wierzyciele" wystąpili o nadanie klauzuli wykonalności. 15 września, zanim nastał okres ochronny (obowiązujący między 1 listopada a 31 marca), zdążyli Ewę eksmitować. W zleceniu komornik miał na poczet 4,7 tys. długu zająć Ewy: rentę rodzinną, samochód, ruchomości w mieszkaniu przy Dąbrowskiego i w domku letniskowym w Wildze. - Choć powiedziałam, że oddaję klucze do rąk właściciela, doliczył mi do rachunku ponad 300 złotych za wymianę zamków, 500 złotych za transport, który nie przyjechał, i 1050 złotych za lokal tymczasowy, który mi książę M. (zarządca od Mossakowskiego) znalazł w piwnicy swojej kamienicy, sześć metrów kwadratowych z połamanym i brudnym kiblem pośrodku.

Od września 2010 roku Ewa mieszka w domku letniskowym. - Jeszcze latem, jak już wiedziałam, że będę eksmitowana, wzięłam kredyt i zrobiłam podłogi, bo wiedziałam, że jak tylko przymrozek złapie, to się nie będzie dało tam nogi postawić, a że domek był dziurawy, to go ogaciłam, mchem i igliwiem. Pierwsza zima to był koszmar, śniegu nasypało tyle, że na tydzień utknęłam tam ze zwierzakami, bo do głównej drogi jest 600 metrów, w życiu bym nie dała tego odśnieżyć. W pokoju miałam 11 stopni, w łazience 4, choć grzałam farelkami. To mi rachunku za prąd przychodziły po tysiąc złotych za dwa miesiące - wspomina.

W domku Ewa już się zadomowiła, na dawne swoje mieszkanie machnęła ręką, choć jego właściciele nie machnęli na nią. W kolejnym pozwie wyliczyli, że za bezumowne zajmowanie lokalu należą im się od Ewy 42 tysiące złotych. Sąd przyznał nieco mniej, 39,7 tysiąca, jej dług u komornika wzrósł tym samym do 100 tysięcy. Spadkobierczynie zmarłego w ub. roku właściciela nie domagają się już zajęcia trzeciej części renty rodzinnej Ewy, ale licytacji jej domku. Rozprawa ma się odbyć w pierwszej połowie października.
Ewa: - Po morderstwie Jolki ja sobie powiedziałam, że to muszę przeżyć, żeby dawać świadectwo, tak jak ocaleni z obozów koncentracyjnych. Że nie ma siły, nie dopadną mnie. Już się nie boję.

Źródło artykułu:WP Kobieta
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (53)
Zobacz także