Ludzi "zbędnych" może być więcej. Co nas czeka z powodu pandemii?
Cieszmy się, że nie mieszkamy w Stanach Zjednoczonych i nie mamy powszechnego dostępu do broni. W takim bowiem przypadku jest większe zagrożenie radykalizacji społecznych wybuchów, groźniejsze mogą być ich skutki – tak o możliwej popandemicznej rewolucji mówi socjolożka z Uniwersytetu SWPS dr Paula Pustułka.
25.12.2020 | aktual.: 03.03.2022 00:08
Katarzyna Trębacka, WP Kobieta: Czy pojawienie się ludzi zbędnych, o których mówił w kwietniu 2020 r. zmarły niedawno prof. Marcin Król, to realna groźba? Jak to wygląda z perspektywy trwającej blisko rok pandemii?
Paula Pułtuska: Pandemia nasila procesy, które obserwujemy od dawna. Pojawienie się koronawirusa nie jest czymś, co rewolucjonizuje myślenie o kategorii ludzi zbędnych, a których Stefan Czarnowski opisał już w 1936 r. w książce pt. "Ludzie zbędni w służbie przemocy". Ten proces obserwujemy od dłuższego czasu i socjologowie opisują go w kontekście kryzysów społecznych związanych z reprezentacją pewnych grup w sferze publicznej. To także bardzo ważny nurt w badaniach choćby nad przyczynami wygranej Donalda Trumpa w wyścigu o fotel prezydenta w USA czy przegłosowania w referendum brexitu w Wielkiej Brytanii.
Arlie Russell Hochschild pisze o tzw. strangers in their own land, czyli o ludziach, którzy czują się jak obcy we własnym kraju i to określenie wydaje mi się trafniejsze i mniej stygmatyzujące niż mówienie o "zbędności". Obcy we własnym kraju to osoby i grupy, które z różnych powodów czują się wykluczone ze swojej społeczności. Każdy kryzys, z którym reprezentacja polityczna nie bardzo sobie radzi, powoduje duże wzrosty poparcia radykalnych ruchów społecznych, choćby takich jak faszyzm czy nazizm. Spójrzmy na nasze własne podwórko: wiele osób widzi nieudolność władz, mamy poczucie dużego chaosu, wszechobecnej dezinformacji.
Na dodatek do głosu dochodzą bardzo silnie wszelkie teorie spiskowe, które mówią, że właściwie nie ma kryzysu zdrowia publicznego, że został on wykreowany przez elity, tajne obce siły, które zagrażają ludzkości. Na pandemię dodatkowo nakłada się nadchodząca recesja gospodarcza. Niezależnie od tego, co mówi premier Morawiecki, ekonomiści jednoznacznie twierdzą, że światowy kryzys jest nieunikniony, a wskaźników to potwierdzających jest bardzo wiele.
Zobacz także: O czym nie mówić przy stole? Lista tematów zakazanych
Ale co wywołuje poczucie bycia obcym na własnej ziemi?
Najczęściej powodują to takie przemiany społeczne, które w jakiś sposób zagrażają ludziom na danym terenie albo znacznie pogarszają ich sytuację ekonomiczną, polityczną, życiową, reprezentacyjną. Takie osoby mają poczucie, że główny nurt życia ich omija, dzieje się poza nimi, a one nic nie mogą na to poradzić. Przyczyny takiego stanu rzeczy upatrują nie w sobie, tylko na zewnątrz, w działaniach nieokreślonych wrogich czy obcych sił. I tak w przypadku badań nad męskością poczucie wykluczenia czy marginalizacji wiązało się w często z wejściem kobiet na rynek pracy.
W początkowym okresie ekonomicznego zaangażowania kobiet mężczyźni nie odczuwali skutków tej zmiany. Natomiast gdy przemiany związane z emancypacją kobiet, dążeniem do równości płci osiągnęły pewien pułap, część grupy białych mężczyzn, zwłaszcza z klasy pracującej, straciła miejsca na rynku pracy w zachodnich społeczeństwach. To dodatkowo zbiegło się z zamykaniem fabryk, końcem industrializmu. Na skutek tych wszystkich okoliczności okazało się, że mężczyźni są nieprzygotowani do tego, żeby być konkurencyjnymi pracownikami w gospodarce opartej na wiedzy, że nie ma dla nich też miejsca w sektorze usług.
Czyli wykształcenie tych mężczyzn miało znaczenie?
Tak, bo najczęściej mamy w takiej sytuacji do czynienia z osobami słabo wykształconymi lub pozbawionymi kompetencji. Jednak w przypadku naszego kraju bardziej chodzi o jakość wykształcenia. W Polsce w latach 90. miał miejsce niespotykany w innych krajach boom edukacyjny, który częściowo stał się źródłem ludzi zbędnych. W okresie tuż po transformacji ustrojowej mówiło się młodym ludziom, że muszą zrobić wszystko, by skończyć studia. Inaczej będą kopać rowy albo pracować na kasach w marketach.
Niestety okazało się, że te szkoły wyższe, które otwierały się w całej Polsce jedna po drugiej, doprowadzały do nadprodukcji osób z wyższym wykształceniem. Absolwenci z dyplomem w ręku jednak absolutnie nie odnajdowali się na rynku pracy, ponieważ nie było i nie ma zapotrzebowania na posiadane przez nich kwalifikacje czy kompetencje.
To zapewne jest źródłem wielu frustracji?
Oczywiście. I ludzie zadają sobie wtedy pytanie: dlaczego tak się stało? Szukają winnych i gdy nie mogą przebić się ze swoim problemem w sferze publicznej, nie mają jak wyartykułować tej niesprawiedliwości, która ich spotkała, pojawiają się frustracja. Wtedy też ujawnia się podatność na teorie spiskowe, łatwość w uleganiu wpływom osób czy grup, które często reprezentują radykalne, skrajne poglądy. Przykładem, który dobrze obrazuje to zjawisko, jest dyskurs imigracyjny. Mówi się, że imigranci zabierają rdzennym mieszkańcom pracę i dlatego stają się w wielu krajach przedmiotem niechęci i szykan.
Ale gdy przyjrzymy się temu procesowi z bliska, to widzimy, że najpierw imigrantów zaprasza się, żeby wykonywali prace, którymi kobiety i mężczyźni lokalnego społeczeństwa przez długi czas zupełnie nie byli zainteresowani.
To budzi agresję i złość.
Tak, a atakującymi imigrantów w takich sytuacjach bardzo często są osoby, które żyją w przeświadczeniu, że coś im się należy, że z racji życia na tej ziemi mają wyższe prawa w myśl wiary w jakąś niezbywalność przywilejów wynikłych z "tradycji". To jest taka nostalgia za światem, który nigdy nie istniał, ale łatwo można wykreować wizję, w której pradziadkowie, dziadkowie czy ojcowie dzisiejszych "ludzi zbędnych" miewali się lepiej niż oni.
Obok ludzi zbędnych pojawia się kategoria zbędnych zawodów. Czy pani zdaniem pandemia może zmienić rynek pracy tak, że niektóre profesje na stałe przestaną być potrzebne?
To jest taka trochę filozoficzna dyskusja o końcu pracy. Od kilku dekad mierzymy się z tym, żeby ustalić czy prorokować, które zawody staną się niepotrzebne choćby w dobie cyfryzacji. W sytuacji kryzysu, w której obecnie się znajdujemy, przede wszystkim rezygnujemy z dóbr luksusowych. A do takich zalicza się np. praca sprzątaczki, pomocy domowej. Ponieważ te osoby nie są reprezentowane w sferze publicznej tak, jak powinny, rzadko podnosi się raban i obawy o ich dobrostan.
Ale zwróćmy uwagę, że zawodów, które pełnią funkcje pomocnicze wobec innych, mamy też bardzo wiele na poziomie klasy średniej. I to jest poważne zagrożenie, bo dzisiaj osobami, które mogą stać się zbędne, są już nie tylko te z klasy pracującej, niewidoczne z uprzywilejowanej pozycji klasy średniej i elit.
Zbędność zaczyna dotyczyć ludzi do tej pory zajmujących się w dużych korporacjach i mniejszych firmach zadaniami, które w dobie pandemii okazały się niepotrzebne. Prognozuje się, że cięcia będą miały miejsce w koncernach, w których jest bardzo zbiurokratyzowana struktura zarządzania, ileś poziomów menedżerów, osób, których praca w dobie walki o przetrwanie traci na wartości. Dla wielu przedsiębiorstw taka polityka kadrowa może być źródłem pokaźnych oszczędności przy jednoczesnym zwiększeniu efektywności pracy innych osób.
Zobacz także: Rodziny patchworkowe: święta bez najbliższych
A jak duża może być skala takiego zjawiska? Jak dużej grupy te zmiany mogą dotyczyć?
Przewidywania nie są bardzo precyzyjne, bo to w dużej mierze zależy od sektora. Teraz obserwujemy totalną zapaść np. w branży turystycznej. Niezależnie od tego, czy było się przewodnikiem, rezydentem, asystentem czy osobą sprzedającą w biurze wycieczki, pracy brakuje po równo dla wszystkich, co oznacza, że zbędne może być nawet i 90 proc. wszystkich stanowisk. Firmy stoją albo wypadają z rynku. To samo dotyczy branży ślubnej. Pytanie brzmi, jak to będzie wyglądało w dużych korporacjach. Bo przecież oszczędności nikt nie będzie szukał w dziale IT, ale można próbować je znaleźć w dziale HR. Jeśli trwa kryzys, to nikogo do pracy raczej się nie przyjmuje, tylko zwalnia. A tym może się zająć jedna osoba zamiast trzech.
Czy zmiany, o których teraz mówimy, będziemy obserwować tylko w okresie pandemii? Czy możemy liczyć, że po 2-4 latach wszystko wróci na stare tory?
Moim zdaniem nie wróci. Osoby, które teraz stracą pracę, muszą przecież z czegoś żyć. Robiłyśmy ostatnio w ośrodku Młodzi w Centrum Lab badanie "Matka 360 stopni", w którym brali udział eksperci i ekspertki sektora wsparcia macierzyństwa. Pojawiły się w nim trenerki personalne, blogerki, fizjoterapeutki, osoby prowadzące szkoły rodzenia, które wspierały młodych rodziców w procesie przejścia do rodzicielstwa. I padły tam stwierdzenia, że ta branża wsparcia, ale też na przykład branża fitness, staną się branżami luksusowymi.
Jeśli do tej pory w jakiejś siłowni pracowało 50 osób, bo takie było zapotrzebowanie, tylu ludzi przychodziło i takie generowali obroty, to teraz już tego nie będzie. Zostanie grupka najbardziej pożądanych przez klientów specjalistów i trenerów. Takich, którzy potrafią się dostosować do pracy w nowych warunkach, wprowadzą ofertę online albo zaproponują prywatne sesje w domach. Skutki tego odczują klienci, bo różnego rodzaju benefity staną się bardzo drogie, a ich dostępność nie będzie tak powszechna jak dotąd. Wirus dotknie jednak także potężnie osoby wyrzucone z tych branż.
Jeśli bowiem założymy optymistycznie, że pandemia będzie trwać jeszcze dwa lata, to co te osoby będą robić? Myślenie o tym, że do końca świata będzie nas ratować jakaś tarcza, jest naiwne. To przyklejanie plastra na otwarte rany albo wręcz na otwarte złamania. Powinniśmy myśleć o tym, że za te dwa lata nie będzie powrotu do stanu wyjścia. I że w związku z tym musimy coś zrobić, jakoś zagospodarować tę falę ludzi, których rynek pracy pozycjonuje jako "zbędnych".
No właśnie. I dlatego prof. Król mówi tu o czekającej nas rewolucji, która może przybrać dwie formy, aksamitną albo bardzo brutalną.
Mam nadzieję, że jest więcej wariantów. Przede wszystkim cieszmy się, że nie mieszkamy w Stanach Zjednoczonych i nie mamy powszechnego dostępu do broni. W takim bowiem przypadku jest większe zagrożenie radykalizacji społecznych wybuchów, groźniejsze mogą być ich skutki. Myślę, że w Europie to będzie raczej wariant polityczny, polegający na rosnącej sile autorytarnych liderów. Pojawią się nowi przywódcy zmierzający do odbudowy wspólnot narodowych i tradycyjnych, które pozwoliłyby na odnalezienie się w nich osób wykluczonych. Wszystko to na fali nostalgii za dawnymi wspólnotami, których tak naprawdę nigdy nie było, a które chętnie idealizujemy.
Ludzie wyobrażają sobie świat przeszły, w których nie było problemów, wszystko działo się jak należy, kobiety nie pracowały, wszyscy chodzili do kościoła, nie było imigrantów, a cała społeczność żyła w niezachwianym szczęściu. Nasilenie się takich mitów i nierealnych wyobrażeń jest bardzo niepokojące i może okazać się niebezpieczne. Tym bardziej że demokracje nie do końca są na to przygotowane. Jeśli pojawia się autorytarny lider znajdujący wsparcie dużych grup ludzi, którzy czują się wykluczeni, którzy odczuwają brak praw i przywilejów, to systemy państwowe mogą mieć poważny problem z powstrzymaniem związanych z tym negatywnych zjawisk i wydarzeń.
To jest to, co już widzimy w Polsce w przypadku rządów PiS?
Oczywiście. Mamy do czynienia z mobilizacją tego typu elektoratu. Dlatego pandemia nie wywołała rewolucji. Już wcześniej u nas, ale też na Węgrzech, w Stanach, w Wielkiej Brytanii pojawili się liderzy, którzy postanowili grać na negatywnych nastrojach części obywateli, na ich poczuciu wykluczenia.
Pandemia dodatkowo pogłębia te nastroje.
Tak. Jest żyzną glebą do tego, by te nastroje podbijać. Ostatnie dekady były dla polskiej gospodarki bardzo dobre. Nastąpiła poprawa jakości życia. Coraz więcej osób mogło sobie pozwolić na dobra, które jeszcze w poprzednim pokoleniu były uważane za luksusowe. Wakacje, dobre samochody, pomoc domowa, prywatna edukacja i opieka medyczna… Jeśli to teraz nagle zniknie, a wszystko wskazuje na to, że będzie znikać, to większa część społeczeństwa stanie się skłonna popierać autorytarnych przywódców.