Mieszkanie z przyjaciółką to najlepsze, co mogło ci się trafić? Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz
Spleśniałe jedzenie w lodówce, chodzenie nago po mieszkaniu i kradzież cudzych ubrań to codzienność w opowieściach ludzi, którzy mieszkają ze współlokatorami. Dlaczego – mimo wszystko – lepiej zamieszkać z obcym człowiekiem niż z… przyjaciółką?
Możesz oczywiście postawić na wygodne życie z rodzicami i wyprowadzkę tuż przed ślubem. Możesz jednak na pewnym etapie życia (i zazwyczaj są to studia) podjąć próbę usamodzielnienia się. Niestety mało kogo na początku dorosłości (nie mylić z dojrzałością) stać na wynajem samodzielnego mieszkania. Nawet jeśli miałabyś zamieszkać tam, gdzie co prawda jest bieżąca woda, ale o Wi-Fi jeszcze nie słyszano.
Poza tym miło jest mieć się do kogo odezwać wieczorem i z kim zjeść zawartość słoików od zatroskanej mamy. Rozwiązanie nasuwa się samo – możesz poszukać sobie współlokatorów.
***
Raz zamieszkałam z chłopakiem, który podczas mojej nieobecności szperał mi w szafce z ubraniami. Miałam w niej ukryte pudło ze świątecznymi słodyczami, Tomek zjadł je wszystkie. Być może powinnam być mu wdzięczna – bo napad głodu o 2.00 w nocy nie zrujnował mojej sylwetki – ale faktem jest, że o pudle nie wiedział nikt. Tomek musiał zatem otwierać drzwi wszystkich szafek i dokładnie sprawdzać, co w nich jest. Wyprowadziłam się.
Potem trafiłam na faceta, który po trzech tygodniach wspólnego mieszkania zapytał mnie, jak się odkręca ciepłą wodę, bo on by się w końcu chciał umyć. Wodę oczywiście odkręcało się jak w każdym polskim domu, czyli za pomocą kurka z czerwoną kropką. Niby higiena osobista współlokatora nie jest niczyją sprawą, ale tylko pod warunkiem, że w mieszkaniu nie śmierdzi. Niestety w tym przypadku zaczęło. Tym razem to on się wyprowadził.
Okazuje się, że jeszcze gorzej jest wtedy, kiedy postanawiasz zamieszkać z koleżanką, albo – nie daj Boże – przyjaciółką. Stracić możesz wówczas nie tylko nerwy, ale przede wszystkim znajomość, której odbudowa w najlepszym razie zajmie ci mniej więcej tyle, ile Kazimierzowi Wielkiemu zajęła budowa Polski murowanej. W skali historycznej krótko, ale jednak parę dobrych lat minie.
Dom jak schronisko młodzieżowe
- Asię znałam kilka lat. Zawsze była porządną dziewczyną. Czystą, schludną - nic nie miałam jej do zarzucenia – zaczyna opowiadać Monika. Na pierwszym roku studiów dziewczyny postanowiły razem zamieszkać, wcześniej wielokrotnie bywały u siebie w domach. Pełne zrozumienie, zero kłótni i niedopowiedzeń.
Te zaczęły się już po kilku dniach wspólnego życia w dwupokojowym mieszkaniu na warszawskim Żoliborzu. - Asia oznajmiła mi, że co weekend będzie przyjeżdżał do nas jej brat, który studiuje zaocznie, więc musi być w Warszawie od piątku do niedzieli. I faktycznie – spał w naszym mieszkaniu w każdy weekend. Do tego dwa razy w tygodniu wpadały do niej koleżanki na noc, zawsze dwie lub trzy jednocześnie – mówi Monika.
Nie można nawet powiedzieć, żeby koleżanki Asi "traktowały ten dom jak hotel". Pomne matczynych nauk o niestosowności takiego zachowania, traktowały żoliborskie mieszkanie jak schronisko młodzieżowe. W hotelu trzeba bowiem zachować przynajmniej pozory dobrego wychowania, w schronisku można "odpiąć wrotki" i nie zawracać sobie głowy innymi gośćmi. Nie najwyższy standard wynagradzała dziewczynom darmowa kąpiel, dostęp do cudzych kosmetyków i śniadanie, po którym sprzątać nie trzeba (bo na pewno jakiś służący to później za nie zrobi). Nic dziwnego, że koleżanki Asi korzystały z okazji jak z promocji w Biedronce.
Dziewczyny spać chodziły późno, za to wstawały wcześnie. Od 6.00 rano trzaskały naczyniami w kuchni. Naczyniami, których po śniadaniu niestety nie zmywały. – Pamiętam, że moja czysta i schludna Asia potrafiła gotować parówki 3 razy w tej samej wodzie – opowiada Monika.
Kiedy wściekła Monika nie chciała wpuścić współlokatorki do mieszkania, bo ta miała zamiar spontanicznie zorganizować imprezę kilka godzin przed wyjściem Moniki do pracy, ich przyjaźń się zakończyła. Od czterech lat się do siebie nie odzywają, choć nie wyrzuciły się ze znajomych na Facebooku. Pocieszenie na miarę XXI wieku.
Chodzenie nago wzmacnia więzi
- Zamieszkałam ze znajomą ze studiów. Była miła, ale jednocześnie trochę dziwna. Opowiadała na przykład o imprezach w ambasadzie, na które chodziła i o swoich licznych "znajomościach" – opowiada Beata. - Pewnego dnia weszła do kuchni całkiem nago. Oświadczyła, że przeczytała, że chodzenie nago w domu jest zdrowe i wzmacnia więzi. Powiedziała, że fajnie by było, gdybym ja też zaczęła chodzić nago – kontynuuje moja bohaterka.
Kiedy ktoś wygłasza takie słowa, masz wrażenie, że to kolejny odcinek "Seksu w wielkim mieście" a nie twoje życie. Po pierwsze chodzenie nago przy znajomych dla nikogo o zdrowych zmysłach nie byłoby komfortowe, po drugie – kto wierzy we wszystko, co wymyślili amerykańscy naukowcy?
Beata oniemiała i jak najszybciej wyszła z domu. Gdy wróciła, jej współlokatorka siedziała owinięta w ręcznik. Jest szansa, że przy minus dziesięciu stopniach na zewnątrz, było biedaczce po prostu zimno. Potem jeszcze kilka razy można ją było zobaczyć bez ubrań, ale wyraźny sprzeciw Beaty sprawił, że po jakimś czasie zaprzestała swoich ekstrawaganckich prób "przełamywania lodów".
Nie oznacza jednak, że były to próby dotarcia się, a ich dalsze "pożycie" ułożyło się cukierkowo. Współlokatorka Beaty kompletnie nie rozumiała bowiem pojęcia prywatności – wchodziła do pokoju bez pukania (dzięki Bogu już w ubraniach), a ciuchy pożyczała bez pytania.
Rozstały się we względnej zgodzie. Ale nigdy więcej ze sobą nie porozmawiały.
Opowieści podobnej treści mnożą się niczym kocięta w piwnicach. Nie znam nikogo, kto nie miałby podobnej historii w zanadrzu, a dowodem na to jest chociażby fanpage na Facebooku, "Ch..owi współlokatorzy", który został polubiony przez 75 tysięcy osób.
Regularnie pojawiają się tam zdjęcia butów znalezionych w mikrofalówce czy grochówki, którą tak porosła pleśń, że przypomina już tylko kalafiora. Choć zrobienie awantury nieznajomemu jest dużo łatwiejsze i wiąże się z mniejszymi konsekwencjami niż wojna z przyjaciółką, to i tak przyjemne nie jest. Może dlatego w Polsce 60 proc. osób w wieku 25-29 lat i 30 proc. w wieku 30-34 lat ciągle mieszka z rodzicami.