ModaMillenialsi pokochali koszulki z wielkim logo, jak z lat 90. Prawdziwych ciuchów vintage nosić nie potrafią

Millenialsi pokochali koszulki z wielkim logo, jak z lat 90. Prawdziwych ciuchów vintage nosić nie potrafią

Dziś takie jak ona można mieć za grosze. W jednym z popularniejszych sklepów online od 49 zł, a modeli do wyboru jest niemal sto. Większość udaje pierwowzór – bawełniane koszulki przywożone z Berlina albo nawet ze Stanów. Obowiązkowo z wielkim napisem "Levis".

Millenialsi pokochali koszulki z wielkim logo, jak z lat 90. Prawdziwych ciuchów vintage nosić nie potrafią
Źródło zdjęć: © materiały promocyjne
Helena Łygas

Ubrania i dodatki z wielkim logo znanych marek po raz pierwszy pojawiły się pod koniec lat 80. W czasach boomu ekonomicznego, Thatcher i Reagana, moda traciła swój elitarny charakter. Miała być dla każdego, jak kapitalistyczna gospodarka.

Anna Wintour w 1983 roku objęła stołek naczelnej amerykańskiej wersji "Vogue'a" i po raz pierwszy w historii magazynu połączyła na okładce ogólnodostępne ubrania z zaporowo drogimi ciuchami do projektantów.

Rzeczy z logo z jednej strony wyrażały pewność siebie i dumę z bogacenia się amerykańskich yuppies. Z drugiej - bezwstydnie podkreślały konsumpcyjny charakter mody, w której nie liczył się już projekt czy tkanina, ale marka. Moda utrzymała się częściowo i w latach 90., w których wszyscy, już także w Polsce, marzyliśmy o piciu Diet Coke przed telewizorem Sony i o koszulce z napisem Levis, kupionej za nieproporcjonalnie duże do kosztów produkcji pieniądze. Takiej, jaką nosił bohater serialu "Zmiennicy", taksówkarz Jacek.

Jest to Gucci, czy nie jest to Gucci

Rozpęd logomanii zaczął słabnąć, kiedy bazary zaczęły zalewać podróbki. Różniły się od oryginalnych ubrań znacznie bardziej niż współczesne produkty tego typu, nazywane czasem bez poczucia obciachu "replikami".

Inna była rzecz jasna jakość wykonania, a bywało że i cały projekt, z kolorystyką włącznie. Elementem łączącym oryginał z podróbką było często właśnie logo. Nic więc dziwnego, że z szalonego trendu wyrażającego śmiałość i drapieżność przełomu lat 80. i 90. stopniowo zmieniało się w synonim kiczu.

W latach 90. w Polsce nie rozumieliśmy jeszcze, że oryginalną torebkę Chanel można rozpoznać po tym, że jej właścicielka nie jeździ komunikacją miejską. Nie wstydziliśmy się podrób przede wszystkim dlatego, że rzadko kiedy zdawaliśmy sobie sprawę z cen oryginałów. Internet był nowinką techniczką, a nie dobrem powszechnym, nie było więc gdzie sprawdzić cen. Wydawało nam się, że taka torebka to raczej coś, na co przy odrobinie dobrej woli można nazbierać w kilka miesięcy, a nie równowartość nowego skutera Vespy w limitowanym kolorze.

Tym różni się (wielki) powrót (wielkiego) logo, który obserwujemy od kilku lat. Millenialsi są na kwestie podróbek szczególnie wyczuleni. Nie na darmo spędzili ostatnie lata z telefonami w dłoniach, obserwując bogatych rówieśników z drugiego końca globu.

Nawet gdyby znaleźli perfekcyjną "replikę" tiszertu Gucci, stylizowanego na lata 80., inni przedstawiciele pokolenia Y od razu zorientowaliby się, że kogoś, kto pracuje jako tłumacz freelancer albo junior PR consultant, nie stać na takie bajery. W butiku marki taka koszulka to bagatela 1500 zł. I tu wjeżdża Levis. Cały na biało, jak najpopularniejsze modele tiszertów z wielkim logo.

Skoro millenials nie kupi koszulki Gucci (bo go nie stać), ani też nie kupi jej podróby (bo koledzy wiedzą, że go nie stać), zwróci wzrok w kierunku marek wcale nie mniej kultowych, ale jednak znacznie tańszych. Levis jest tu kandydatem idealnym. No i jaka marka jest bardziej vintage niż taka ze 165-letnią tradycją.

Właśnie vintage jest kolejną osią, na której zasadza się romans millenialsów z logo. To styl tyle uwielbiany, ile rzadko kiedy umiejętnie adaptowany.

Kompleks vintage

Jeszcze 15 lat temu ktoś, kto chciał wyglądać modnie, modą musiał się interesować. Taki fashionista anno domini 2003 był zazwyczaj obdarzony zmysłem estetycznym nazywanym czasem "dobrym gustem", a bywało, że i ponadprzeciętną kreatywnością.

Pokolenie dzisiejszych 20- i 30-latków dorastało z podręcznym, wizualnym bankiem stylu. Pinterestem, Loookbookiem.nu, Instagramem i tysiącami blogów modowych: osobistych i streetstyle'owych. Gotowymi wzorcami do prostego wdrożenia na własnym grzbiecie i to w tak wielu wersjach, że kopiując czyjś styl, można dalej uchodzić za oryginalnie ubranego .

Wybór modnych ciuchów w sieciówkach nie jest już żadną umiejętnością. I szukający i projektujący korzystają z tych samych wzorców. Co innego takie lumpeksy, w których wielu millenialsów się gubi. Przegrzebywanie sterty szmat wymaga nie tylko cierpliwości, ale też wyobraźni. Trzeba wiedzieć, jak dany ciuch można zestawić, a jak przerobić, żeby osiągnąć pożądany efekt.

Zbyt dużo czasu i energii jak dla kogoś, kto nie lubi ubrań, a jedynie, jak większość młodych ludzi, chce "fajnie" wyglądać.

I to właśnie problem z prawdziwym stylem vintage jest kolejną przyczyną, stojącą za popularności koszulek z wielkim logo. Wyglądają jak żywcem wyjęte z serialu "Beverly Hills 90210", ale nie trzeba polować na nie godzinami, traktować odplamiaczem, oddawać do krawcowej. Taki tam vintage dla leniwych, prosto z linii produkcyjnej.

Mieczysław Hryniewicz w serialu "Zmiennicy" i jego koszulka Levisa

Obraz
© kadr z serialu

Markowa żyła złota

Utrzymanie mody na logo leży też w najlepszym interesie samych marek. Nie bez kozery logomania jest mocnym trendem wybiegowym już od dobrych 4 lat. Wielkie logo to dla marki podkładka pod windowanie cen za najzwyklejsze rzeczy, których bez logotypu nie wyróżniałby ani projekt ani materiał. Zwykły biały tiszert nie ma swojego "oryginału" i "podróbki", a co za tym idzie, trudniej przekonać potencjalnego nabywcę, żeby wydał na 100, zamiast 25 złotych.

Nie ma też chyba większej oszczędności budżetu reklamowego niż powrót logo. W czasach wrzucania wszystkiego online, jedno zdjęcie potrafi wygenerować większe zyski niż wielkoformatowe plakaty w centrum miasta. Nie trzeba czytać opisów postów, dopytywać autora zdjęć "a skąd bluzeczka". Wszystko widać jak na dłoni, a raczej – jak na piersi.

Zabawne w przepłacaniu za znak towarowy jest to, że zaczęło się całkiem niewinnie. Bynajmniej nie od śmiałych planów koncernów odzieżowych. Ojcem chrzestnym logomanii był bowiem najpoczciwszy trend ostatnich lat – odrobinę przykurzony, ale trzymający się dobrze – normcore.

Styl stawiający na ubrania praktyczne, wygodne, na tyle dobrej jakości, że można je nosić latami. Nawiązywał do lat 90., ceniąc uniseksualną prostotę a la Calvin Klein i zachęcał do wyciągania z szaf ubrań własnych rodziców. Prawdopodobnie to właśnie w ramach tego rodzinnego recyclingu garderoby tiszerty z wielkim logo po raz pierwszy od lat przeszły z szarej strefy przebrzmiałych trendów do domenty "fajne". Z tęsknoty za modą bardziej odpowiedzialnej i dalekiej od bezmyślnego kupowania, narodziła się druga fala konsumpcji logo.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Źródło artykułu:WP Kobieta

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (40)