Musieli uciec z Norwegii. Rodzice dziewięciorga dzieci oskarżeni przez Urząd Ochrony Praw Dziecka
Tworzyli szczęśliwą rodzinę. Mają dziewięcioro dzieci i kolejne, dziesiąte, w drodze. Przez 12 lat mieszkali w Norwegii, ale po tym, co się stało, musieli uciekać. Z powrotem do Polski.
Pani Basia i pan Łukasz wiedli spokojne życie w Norwegii. Kobieta zajmowała się domem i dziećmi, jej mąż pracował jako szklarz. Doczekali się dziewięciorga dzieci, w listopadzie na świat przyjdzie dziesiąte. Pani Basia opowiada, że często spotykała się z krzywdzącymi opiniami. Przez to, że ich rodzina jest wielodzietna, nieraz nazywano ich "pataologią".
"Pani jest tylko pielęgniarką"
Wszystko zmieniło się pewnego wieczora. Gdy kąpali swojego 3-letniego Julianka, pani Basia, chcąc uchronić go przed upadkiem, złapała dziecko za rękę. Okazało się, że syn nie może wyprostować ręki. Rozmasowali, myśleli, że ból minie. Gdy okazało się, że nie przechodzi, pojechali na pogotowie. I tak zaczęły się problemy. Pracownikom norweskiej służby zdrowia nie spodobało się już to, że chłopiec wszedł na rękach mamy, nie samodzielnie. Pielęgniarka była niemiła i opryskliwa. Stwierdziła, że lekarza nie ma, żeby wracali do domu, a gdy stan dziecka się nie poprawi, przyjechali ponownie. Rodzicom to się nie spodobało. Ojciec dziecka zdenerwował się i zażądał wizyty u lekarza. - Pracuję i płacę podatki w Norwegii. Mam prawo do lekarza, a pani jest tylko pielęgniarką! Nie powinna pani stawiać diagnozy, że nic złego się nie dzieje, skoro dziecko wije się z bólu. Proszę więc zawołać lekarza – powiedział pan Łukasz. Według rodziców słowa "pani jest tylko pielęgniarką" zabolały kobietę. Udało się im dostać do lekarza, który nastawił chłopcu rękę. Ból minął. Rodzina wróciła do domu i do swoich codziennych obowiązków.
Miesiąc później do szkoły najstarszego syna pani Basi wybrali się urzędnicy z Barnevernet. To norweski Urząd Ochrony Praw Dziecka, odpowiednik naszego ośrodka pomocy społecznej. 18-latek został przesłuchany w sprawie wizyty 3-letnieg brata na pogotowiu. Barnevernet stwierdził w dokumentach, że podczas wizyty z 3-latkiem u lekarza pani Basia się nie odzywała, a jej mąż to agresor. Syn był płaczliwy i niespokojny, więc zapewne jest ofiarą przemocy domowej.
"Szukali haka"
Okazało się, że urzędnicy z Barnevernet odezwali się nie tylko do szkoły, ale też do sąsiadów, znajomych, do szefa męża pani Basi. Chcieli zebrać opinię na temat rodziny. Jak przyznaje dziś pani Basia: "szukali haka". 18-letniego syna pytali, czy rodzice biją dzieci. Rodzina była przestraszona, bo wcześniej pani Basia i jej mąż słyszeli, że Barnevernet odbiera rodzinom dzieci. Skontaktowali się z polskim konsulem w Norwegii, który powiedział: "Jeżeli kiedykolwiek myśleliście o powrocie do Polski, to teraz nadszedł odpowiedni moment".
Stanęli przed trudnym wyborem: stracić dorobek życia w Norwegii i wrócić do kraju czy ratować rodzinę. Uciekli. W Polsce są 2,5 roku. Norweski Urząd Ochrony Praw Dziecka na początku nie dawał im spokoju. Dzwonili, pisali, mówili, że skoro się wyprowadzili, to muszą mieć coś na sumieniu. Mieszkają w Bydgoszczy, w 100-metrowym mieszkaniu, połączonym z dwóch. Rodzice wyprowadzili się do mniejszego, a im oddali swoje. Żeby teraz żyło im się lepiej.
Źródło: "Gazeta Pomorska".