Na ratunek miłości
Miało być wam jak w niebie, a tymczasem miłość twojego życia krzyczy, gdy chcesz rozmawiać o trudnych sprawach, a weekendy spędza z mamusią. Krytykuje twoje pasje, bałagani, gra w pokera, pije, wydaje kasę na sportowe gadżety...
31.07.2014 | aktual.: 13.10.2014 15:01
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Miało być wam jak w niebie, a tymczasem miłość twojego życia krzyczy, gdy chcesz rozmawiać o trudnych sprawach, a weekendy spędza z mamusią. Krytykuje twoje pasje, bałagani, gra w pokera, pije, wydaje kasę na sportowe gadżety... Te wady – jak szpieg śpioch – żyły w ukryciu, by zaskoczyć cię po ślubie. Co robić? Amerykański psychoanalityk Joel Kotin w „Jak zmienić męża (żonę), by uratować małżeństwo” podaje dziewięć sposobów na cud. Czy są realne? Czy można zmienić partnera? Czy to recepta na miłość? – zastanawia się Wojciech Eichelberger, psychoterapeuta.
Beata Pawłowicz: Będąc w stałym związku, na ogół nie myślimy o tym, że człowiek, z którym żyjemy, chce naszej przyjemności. Jeśli powiemy mu, co nam ją sprawia, możemy wpłynąć na zachowanie partnera. Znamy też swoje słabe punkty i tę wiedzę możemy wykorzystać w dobrym celu, a nie jako oręż w wojnie domowej.
Wojciech Eichelberger: To zbyt optymistyczne założenie, że wszyscy chcemy sprawiać przyjemność partnerom. Często bywa odwrotnie. A jak nawet chcemy, to wychodzi jak zwykle. Bo jak słusznie zauważa psychoanalityk i psychiatra Joel Kotin, nieuświadomionych zachowań wobec partnerów uczymy się wcześniej od naszych opiekunów. Ale niech mu będzie. Kłopot w tym, że nawet gdy założenie o potrzebie sprawiania przyjemności uznamy za prawdziwe, to i tak wszelki zamiar zmieniania partnera naraża związek na niebezpieczeństwo. Przyglądam się od lat wielu związkom i widzę, że próby zmiany prowadzą zazwyczaj do skutków odwrotnych niż zamierzone. Dlatego że w dążeniu do ulepszenia drugiej połowy motywuje nas egoistyczna potrzeba wygody, którą mylimy z troską. Zapominamy, że obiektywizm w stosunkach z bliskimi nie istnieje, a tylko wtedy mielibyśmy szanse rozpoznać, co jest dla partnera dobre.
To prawda, że związki potrafią nas zmienić. Niestety, zbyt rzadko w kierunku rozwoju i dojrzewania – często konserwują i potęgują słabości. To, co nazywamy zmienianiem się, jest na ogół niechętnie realizowanym procesem wzajemnego dostosowania, nieświadomej zgody na zbyt daleko idące kompromisy.
Joel Kotin pisze, że jeśli chcemy świadomie zmieniać partnera, najpierw musimy wiedzieć, czego chcemy. Jeśli więc chcę, by więcej gotował, mam cieszyć się, gdy stoi przy kuchni. A gdy zaprasza do restauracji, kręcić nosem. Nagradzać każde zachowanie związane z tym, czego chcę, i nie stroić wtedy fochów: „No wreszcie!”. Przyznam ci się, że teraz wydaje mi się to oczywiste, ale czytając, uświadomiłam sobie, że robię odwrotnie!
Zacząć chwalić i doceniać, powstrzymać tendencję do dąsów, fochów i szyderstwa to popłynąć pod prąd tsunami wielopokoleniowych uwarunkowań, karkołomnie trudne ćwiczenie duchowe. Bowiem naszym wspólnym, polskim dziedzictwem wysysanym z mlekiem matki jest wychowywanie przez kary, pretensje, fochy i umniejszanie. Takim rodzicom zawsze mało, są wiecznie głodni sukcesów dziecka i nienasyceni – nigdy nie pochwalą ani nie pokażą, że wystarczy. Ciągle jeszcze wychowywanie przez nagrody, chwalenie i docenianie z trudem przebija się do rodzicielskiej praktyki. Stąd tak wielu dorosłych ma kłopoty w związkach. Bowiem pretensje, fochy, umniejszanie, obrażanie to śmiertelna trucizna dla każdej relacji.
Widocznie tak jest nie tylko w Polsce, bo pierwsza zasada w procesie zmieniania partnera wg. Kotina to sześć tygodni bez krytyki. Chwal, nagradzaj, podziwiaj pozytywne zachowania, zamiast ganić te, które ci się nie podobają. Jak on pije, bądź miła, gdy jest trzeźwy. Chcesz, żeby więcej był w domu, nie rób awantury, kiedy wróci! Przyznam ci się, że łatwo mi sobie wyobrazić, że tak zachowuję się wobec znajomych, ale nie wobec męża... Przekonanie, że powinnam mu pokazać, że jestem wściekła, uniemożliwia myślenie o tym, czy tak coś osiągnę.
Pewnie rodzice wychowywali cię krytyką, frustracją próbowali zmieniać cię „na lepsze”. Mieli dobre intencje, chcieli cię przygotować do życia. A ponieważ byli przekonani, że nikt cię nie będzie chwalił, więc za wczasu dali ci szkołę. To powszechny błąd przekazujący z pokolenia na pokolenie poczucie niskiej wartości. Bo żeby w dorosłym życiu dobrze radzić sobie z krytyką i niepowodzeniami, potrzebujemy stabilnego, realistycznego poczucia własnej wartości, a ono zakorzeni się w nas tylko w ciepłym, przychylnym klimacie rodzicielskich pochwał, doceniania, cierpliwości, wsparcia i optymizmu. Warto o tym pamiętać także w związkach, by przekraczać ponure dziedzictwo fochów, krytyki, czarnowidztwa.
Dlatego moją ulubioną procedurą proponowaną małżeństwom w kryzysie jest cowieczorny rytuał przekazywania sobie nawzajem karteczek z trzema zdaniami. Pierwsze ma zaczynać się od słowa „dziękuję”, drugie od „przepraszam”, a trzecie od „proszę”. Wiele skłóconych par zostało tym rytuałem uleczonych. Trzeba tylko pamiętać, by magiczne zdania dotyczyły konkretnych wydarzeń tego dnia. Na przykład: „Dziękuje ci, że pomogłeś mi przygotować kolację”. Albo: „Przepraszam, że tak wciągnąłem się w oglądanie meczu i nie byłem dla nikogo dostępny”. Albo: „Proszę, nie krytykuj mnie, gdy mi się nie udadzą jajka na miękko”.
Powinno być konkretnie: „Proszę, przynoś mi częściej kwiaty”.
Nie „częściej”, to zbyt ogólne i podszyte pretensją. Raczej: „Proszę, nie zapomnij kupić mi jutro kwiatów”. Karteczki czytamy przed pójściem spać i nie wskazane jest o ich treści rozmawiać. Te trzy słowa mogą uleczyć prawie każdy związek. Bo: „dziękuję” to dobra energia wdzięczności i docenienie. „Przepraszam” świadczy o tym, że umiemy dostrzec własne zaniedbania i chcemy się poprawić. „Proszę” jest delikatnym sygnałem, z czym jest nam trudno w zachowaniu partnera. Najważniejsze jest „dziękuję”. Modeluje zachowanie drugiej połowy, bo mówi, czym sprawia nam przyjemność i co doceniamy. Szczere dziękowanie ma ogromną moc generowania zmiany. Dziękujmy nawet za to, co wydaje nam się oczywiste czy obowiązujące, np. za posprzątanie, za podanie herbaty, za miły gest, a szczególnie za seks. Jednym słowem nie zostawiajmy żadnych miłych ani trudnych darów – tych związanych z wyrzeczeniem ze strony partnera – bez podziękowania. Choć tak trudno się czasami przełamać, zamiast opieprzać, mówmy: „dziękuję”. Po jakimś czasie
poczujemy, że nam też sprawia to przyjemność, a co więcej, podnosi to wartość daru i naszą zdolność do cieszenia się z niego. Często samej umiejętności cieszenia się z tego, co dostajemy, musimy się w trudzie, od początku uczyć. To też reminiscencja z dzieciństwa. Rodzice często nie potrafią ciepło przyjmować czułości czy wyrazów wdzięczności dzieci: bo było coś nie tak, bo nie w porę, bo za dużo albo za mało etc.
Joel pisze, że czasem potrzebna jest nam „dobra manipulacja”. Byłam przeciw, ale gdy przeczytałam, o co mu chodzi, pomyślałam: czas też w domu używać mózgu. Przykład: żona, która mózgu używa, dostaje mejla od męża. Ten wraca właśnie z rejsu i marzy o pamiątkowym tatuażu na piersi: dwa delfiny. Ona mu odpisuje: „To wspaniały pomysł! Wyślij mi ten wzór, też taki sobie zrobię!”. Oczywiście żadne z nich tatuażu nie ma.
Taki rodzaj manipulacji może być korzystny i nieszkodliwy. Bo jeśli ktoś jest kontrsugestywny, czyli na każdą sugestię czy radę – nawet taką, o którą sam prosi – reaguje odwrotnie, to warto dawać mu sugestie na opak. Ale zadziała to tylko wtedy, jeśli nie będzie pachnieć ironią. Tak zapewne było z tym tatuażem.
Manipulacją, która bardzo mi się spodobała, jest też kolejna sytuacja opisana przez Kotlina: mąż bałaganiary przestaje sprzątać. Po kilku tygodniach dom wygląda strasznie, a nazajutrz ma przyjechać matka żony! Nie muszę dodawać, że bez słowa zachęty żona zaczyna pucować pokój po pokoju.
To nie jest do końca manipulacja. To trudne wyjście z roli – powstrzymać się od przymusu sprzątania i uniknąć konfrontacji. Ten człowiek wykonał kawał pracy nad sobą. Przy okazji pomógł partnerce zobaczyć konsekwencje tego, co robi lub czego nie robi. Tu nie było wrogiej intencji ani wyższościowej, poniżającej partnerkę postawy. Manipulacja to podszyta uczuciem wyższości, ukryta wrogość, intencja oszustwa dla własnych korzyści i przedmiotowe, poniżające traktowanie partnera. Jest takie ważne buddyjskie zalecenie: „Nie krytykuj ani nie wychwalaj innych, lecz przekraczaj swoje własne wady i ograniczenia”, bo jedynym skutecznym sposobem zmieniania naszego otoczenia i życia jest przekraczanie własnych wad i ograniczeń. Przy okazji tylko możemy dać innym dobry przykład i ich zainspirować, ale lepiej na to nie liczyć.
Joel radzi: jeśli twój mąż daje bratu utracjuszowi pieniądze – popieraj go. Wtedy jest szanse, że sam zobaczy, ile was to kosztuje. Nie będzie całej energii wkładać w walkę z tobą. To mi uświadomiło, że nie każde zachowanie nie wprost jest złe.
Aby komunikować się wprost, oboje partnerzy muszą być świadomie zainteresowani zmianą i podnoszeniem jakości związku. Psychoterapia jest skuteczna, kiedy powstaje sojusz terapeutyczny, czyli gdy klient zaczyna być żywo zainteresowany swoją zmianą. Nie traktuje już terapeuty jak kogoś, kto chce go zmienić, przejrzeć czy skompromitować. Widzi w nim specjalistę, który może mu pomóc w jego przedsięwzięciu. Analogicznie taki sojusz musi zaistnieć w związku, który ma wygenerować korzystną dla obojga zmianę. Wtedy prosimy partnera, by dawał nam informacje zwrotne. Na przykład mąż mówi do żony: „Mam, kochanie, taką słabość, że nadmiernie biorę odpowiedzialność za rodzinę i za ciebie. Niepotrzebnie kontroluję cię, zdejmuję z ciebie odpowiedzialność za konsekwencje twoich błędów. Traktuję jak dziecko. Przeczuwam, że stoi za tym fałszywe przekonanie, że nie można ci do końca zaufać. Jednocześnie czuję się tym przeciążony i mam cichy żal do ciebie, że jesteś taka bezradna. Ale trzymam go w sobie, bo nie chcę ci sprawić
przykrości. Więc jak zauważysz, że coś z tych rzeczy robię, to proszę, dawaj mi znać, żebym się opamiętał”.
Z drugiej strony powinien biec podobny komunikat. Na przykład: „W moim domu, w rodzinie mężczyzn uważano za ofiary losu, trutniów, piąte koło u wozu. Wiem, że to jest moja słabość i że mogę coś z tego wnosić w nasz związek. Więc gdy zauważysz, że cię dewaluuję, nie biorę pod uwagę twoich rad, dawaj mi proszę znać, żebym się opamiętała”. Jak widać, trzeba dużo wiedzieć o sobie, skłonić się do krytycznej autorefleksji, zanim zabierzemy się do ulepszania drugiego człowieka. Lepiej prosić o pomoc partnera w przekraczaniu własnych wad. Nawet jeśli się nie zainspiruje naszym przykładem, to i tak odniesiemy z pracy nad sobą korzyść.
Zmiana partnera zaczyna się więc od zmiany siebie.
Właśnie, bo dopiero, gdy wyjdziesz z gry, partner będzie też musiał z niej wyjść i zacząć szukać innego wzoru zachowania. Ale wyjść z gry jest trudno i obawiałbym się podawać jedną prostą metodę. Ludzie mogą użyć jej w sposób, który pogorszy sprawę. Tak czy owak warto szukać sposobu na wyjście poza schemat. Związek sadomaso nie pozostanie takim, gdy jedna ze stron powie: „Pasuję, już nie mam zamiaru godzić się na twoją agresję ani brać na siebie odpowiedzialności za nią”. Aby jednak ofiara mogła coś takiego powiedzieć, musi najpierw zobaczyć swój udział w prowokowaniu i akceptowaniu przemocy. To trudne bez pomocy z zewnątrz. Dlatego tak często zamiast zmiany fundujemy sobie zamianę – zrywamy z partnerem, partnerką i szybko lądujemy w ramionach kogoś, z kim – ku swojemu zdumieniu – konstruujemy związek analogiczny do poprzedniego.
Zadałam sobie pytanie z książki: dlaczego chcę, by mój mąż się zmienił? Autor twierdzi, że jeśli dlatego, że czuję przygnębienie, lęk, chcę więcej władzy albo uważam, że mam prawo do tego, czego chcę, to powinnam odczepić się od męża i spojrzeć w siebie. Bo to tam muszę dokonać zmiany, by te potrzeby zaspokoić.
Uff! To dobrze, że autor to w końcu powiedział. Już się bałem, że w amerykańskim stylu uwodzi czytelników iluzją łatwizny. Egocentryczne motywacje spowodowania zmiany u partnera, partnerki – żeby było nam łatwiej, wygodniej i milej – zamiast zmiany przyniosą przecież eskalację konfliktu: „Dlaczego ja, a nie ty?”. Mamy większe szanse, gdy proponujemy partnerowi zmianę, która pozwoli mu przekroczyć ograniczenia wpływające negatywnie na jego związki z ludźmi w ogóle, a nie tylko z nami. Wtedy unikamy zarzutu wygodnictwa.
Mam przykład: on obgryza przy ludziach paznokcie i nie może przestać. Okazuje się bowiem, że dzięki temu wie, czemu oni go odrzucają. Gdyby przestał, a dalej by go nie lubili, to znaczyłoby, że z nim coś jest naprawdę nie tak…
Taka zmiana – niby pozornie prosta – wymaga na ogół profesjonalnej terapii, a to w związku nierealne. Ale to dobry przykład zmiany wychodzącej poza korzyść partnera, partnerki. Nie jest dobre dla człowieka obgryzać paznokcie w miejscach publicznych. Jeśli partnerka znajdzie sposób, by on przestał tak robić, to mu pomoże w jego życiu w ogóle, a nie tylko w tym fragmencie, który z nią dzieli. Jednak by się udało, potrzebny jest partnerski sojusz terapeutyczny oparty na przekonaniu, że postulowanie zmiany to pomoc w rozwoju potencjału obojga. Bywa, że dzięki przemianie partnera, nam też będzie się łatwiej żyło. Ale równie często może być odwrotnie: zmiana partnera wybije nas z przytulnej strefy komfortu. Jeśli wtedy nie podołamy wyzwaniu własnej przemiany, to pozostanie nam tylko przeżycie zawstydzającego rozstania z bardziej dojrzałym partnerem, który nie będzie się już chciał dłużej się z nami męczyć. Jakże trudno wtedy nie ulec uwodzącej pokusie obciążenia go całkowitą odpowiedzialnością za zerwanie.
Wszystkie te komplikacje są mniej mniej groźne w skutkach, jeśli zabierając się do zmieniania siebie lub – co odradzam – kochanej osoby, nie tracimy z oczu dobra związku.
Beata Pawłowicz/zwierciadło.pl