Blisko ludziNarine Szostak przez 10 lat starała się o dziecko. Teraz wspiera inne kobiety w kampanii nt. niepłodności

Narine Szostak przez 10 lat starała się o dziecko. Teraz wspiera inne kobiety w kampanii nt. niepłodności

Życie odmierzane testami ciążowymi, poczucie winy, niepewność, strach i rozpacz. Tak wygląda rzeczywistość kobiet z diagnozą niepłodności. Narine Szostak przeszła przez emocjonalne piekło, by zostać matką. - Moja walka o dziecko była absolutnie dewastująca psychicznie i fizycznie - wspomina w intymnej rozmowie z WP Kobieta.

Narine przez 10 lat walczyła o dziecko. Na zdjęciu robi sobie zastrzyk hormonalny w trakcie cyklu in vitro
Narine przez 10 lat walczyła o dziecko. Na zdjęciu robi sobie zastrzyk hormonalny w trakcie cyklu in vitro
Źródło zdjęć: © Instagram | Narine Szostak
Marta Kutkowska

28.10.2021 18:11

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Szacuje się, że w Polsce na niepłodność cierpi blisko 1,5 miliona par, co stanowi ok. 15-20 proc. par w wieku rozrodczym. To 1,5 miliona ludzkich dramatów, często bez happy endu. Narine Szostak w ciąży była dziewięć razy, ma jedno dziecko. Stara się pomagać kobietom, którym niepłodność zabrała pewność siebie, poczucie własnej wartości i marzenia. Jak wyglądała jej droga?

Marta Kutkowska, WP Kobieta: Ile testów ciążowych zrobiła pani w życiu?

 Narine Szostak: Nie jestem w stanie tego zliczyć. W pewnym momencie starań te testy stają się pewnego rodzaju nałogiem. Kupowałam je hurtowo, na zapas, na trzy, cztery miesiące do przodu.

Jest pani typem kobiety, która od zawsze marzyła o dziecku, czy to pragnienie przyszło z czasem?

Nie brałam pod uwagę swojego życia bez posiadania dzieci. Na poważnie zaczęłam myśleć o potomstwie, gdy poznałam mojego męża. W pewnym momencie postanowiliśmy odstawić antykoncepcję i zobaczyć, co się wydarzy. Ale nie wydarzyło się nic. Po dwóch latach zaczęliśmy szukać przyczyny. Lekarka zasugerowała, żebym sprawdziła sobie drożność jajowodów. Wróciłam do domu i zaczęłam googlować. W wynikach wyskoczyły mi wszystkie możliwe kliniki niepłodności, a ja po prostu zamarłam. Wypiłam butelkę wina sama i wyryczałam się za wszystkie możliwe czasy.

 Rozumiem, że gdy emocje opadły, zaczęło się szukanie rozwiązania?

Tak, poszłam do kliniki leczenia niepłodności i zażądałam badania na drożność jajowodów. Lekarz od razu zaproponował in vitro, ale mi zależało, żeby dowiedzieć się, co dokładnie mi dolega. Okazało się, że rzeczywiście moje jajowody są niedrożne. W Polsce lekarze sceptycznie odnosili się do zabiegu udrażniania jajowodów, dlatego zdecydowałam się zrobić to w rodzinnej Armenii. Okazało się, że byłam w bardzo kiepskim stanie. Specjalista, który mnie operował, znalazł torbiel wielkości jajka, zrosty, stany zapalne. Zabieg rozwiązał wiele moich problemów zdrowotnych. Zniknęły bóle, uregulował się cykl miesiączkowy. Ponownie zaczęliśmy się z mężem starać o dziecko. Gdy po roku nie było żadnego efektu, wróciliśmy do kliniki i zdecydowaliśmy się na in vitro.

Może pani opowiedzieć, jak wygląda procedura in vitro?

W bardzo dużym uproszczeniu wygląda to tak, że najpierw jest stymulacja hormonalna jajników, potem odbywa się punkcja, czyli pobranie pęcherzyków jajowych i równolegle pobranie nasienia od partnera. Następnie embriolog zapładnia komórkę jajową pobraną od kobiety plemnikami od partnera (lub dawcy - bo też jest dozwolone). Kolejnym krokiem jest podanie zarodka do macicy kobiety, czyli transfer. A potem trzeba czekać 14 dni i starać się nie zwariować. Te 14 dni od transferu do dnia badania beta HCG to jest najtrudniejszy czas dla kobiety, która się stara o dziecko.

 Dlaczego?

 Jesteś non stop podminowana, starasz się interpretować wszystkie sygnały, które dostajesz od ciała. Próbujesz czytać, ale tak naprawdę non stop siedzisz w internecie i googlujesz objawy, albo wypytujesz swoje koleżanki, co mogą oznaczać symptomy: "czy boli mnie brzuch, bo zaraz dostanę okres, czy właśnie zarodek zagnieżdża się w macicy?". Oczywiście to jest tak wczesny etap, że nasze ciało nie ma prawa jeszcze wysyłać nam sygnałów, ale głowa robi swoje.

 W ciąży była pani dziewięć razy…

Tak, dziewięć razy zobaczyłam dwie kreski na teście, a mam AŻ jedno dziecko. Ciąże kończyły się na wczesnym etapie. Nie mogłam się pogodzić z tym, że zachodziłam w ciąże, a moje ciało nie było w stanie ich utrzymać. Te poronienia z jednej strony mnie hartowały, a z drugiej zabijały. Zderzenie się z tym po raz kolejny i po raz kolejny jest bardzo trudne. Nie da się tej sytuacji oswoić. Ostatnio zaszłam w ciążę w czerwcu tego roku. Moją pierwszą myślą było spakowanie torby do szpitala na wypadek poronienia, żeby mąż nie musiał się o to martwić, kiedy będą mnie zabierać karetką. Myślałam o tym, z kim zostanie córka, jak zorganizować pracę. To już wchodzi taki poziom absurdalnego pragmatyzmu, że nie myśli się o stracie dziecka, tylko, żeby domownicy mieli zorganizowaną logistykę. I rzeczywiście poroniłam tę ciążę. Dotarło do mnie to dopiero w szpitalu, gdy zgasły światła. Rozpadłam się na wszystkie kawałki i ryczałam skulona z poczucia winy, niepodołania, wybrakowania, niesprawiedliwości.

Wątek poczucia winy bardzo często pojawia się w kontekście kobiecej niepłodności. Skąd to się bierze?

Cały czas pokutuje mit, że to kobieta jest winna niepłodności, choć na ten moment czynnik męski to ok. 25-30 proc. przyczyn. W naszym kraju panują utarte przekonania z pogranicza zabobonu i stereotypu stygmatyzujące kobiety. Poczucie winy jest narzucane przez społeczeństwo. "Zawczasu się nie zdecydowałaś na dziecko, wybrałaś karierę i teraz się dziwisz"? Jakbyś nie była odporna psychicznie, to takie opinie w ciebie wsiąkają i zostawiają ślad.

 Jak sobie pani radziła psychicznie z tak wielkimi emocjami przez te wszystkie lata?

Mam wielkie wsparcie w moim mężu. On jest jak skała, ma trzeźwy sposób myślenia, więc równoważy moją emocjonalność. 90 proc. kobiet w takiej sytuacji wpada w wielki dół. Próby zajścia w ciążę są absolutnie dewastujące psychicznie i fizycznie. W pewnym momencie, po kolejnym transferze, powiedziałam, że się poddaję, że będziemy żyć tylko we dwoje. Jestem bardzo odporna psychicznie, widziałam wojnę, żyję z rodowodem imigrantki, ale to właśnie staranie się o dziecko mnie złamało. Musiałam zwrócić się o pomoc psychologiczną. Powtarzam dziewczynom, które dowiadują się o swojej niepłodności: "prosto od ginekologa idźcie do psychologa", bo tych emocji nie da się udźwignąć samodzielnie.

 Dlaczego zdecydowała się pani wystartować z kampanią na temat niepłodności?

 Od wielu lat rozmawiam z dziewczynami i wiem, że jest ogromna potrzeba normalizacji niepłodności. Dziewczyny piszą o braku wsparcia, poczuciu winy, krzywdzących komentarzach. Poczułam, że kobiety potrzebują mocnego głosu w przestrzeni publicznej. Uznałam, że to powinien być mój głos.

 Co oznacza #n97?

Przeglądałam któregoś dnia moje dokumenty medyczne i zobaczyłam kod rozpoznania choroby "N97". Zachęcam, żeby każdy sprawdził sobie w googlach, co to oznacza. Kampania ruszyła kilka dni temu i już dostaję dziesiątki wiadomości od kobiet, które dokonały coming outu i dostały mnóstwo wsparcia od najbliższych. Widzę, że to pomogło wielu osobom, a jeszcze nie opublikowałam rozmów z bohaterami kampanii.

Cztery lata temu udało się pani zostać mamą. Jak wspomina pani ciążę i poród?

Przez całą ciążę nie wiedziałam, czy mogę się cieszyć, czy nie zapeszę. Ciąża przebiegała spokojnie, ale bardzo często się badałam. Dmuchałam na zimne. Córeczka urodziła się w Walentynki, dostała 10 punktów w skali Apgar. Jestem wniebowzięta i staram się dać jej najwięcej, ile mogę i jestem szczęśliwa. Chciałabym dodawać siły innym kobietom, które wciąż walczą o zostanie mamą.

Zapraszamy na grupę FB - #Samodbałość. To tu będziemy informować na bieżąco o wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!

Komentarze (140)