Od 11 lat prowadzi bloga o modzie. Bez selfie i ścianek. Współpracę Polce zaproponował "Vogue"
01.02.2018 16:06, aktual.: 01.02.2018 19:06
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Choć z jej zdaniem od lat liczą się polscy projektanci i ludzie z branży, raczej nie można określić jej mianem "znanej blogerki modowej", no a przynajmniej nie w porównaniu z Maffashion czy Jessiką Mercedes, które gromadzą wokół siebie nieporównywalnie większe rzesze fanów.
Ewa nigdy nie kryła się z tym, że na fanach szczególnie jej nie zależy. Można pokusić się o stwierdzenie, że bawi ją określanie osoby obserwującej jej stronę tym mianem. Zawsze chodziło jej o czytelników.
Ze zdziwieniem patrzyła na przetasowanie zasad obowiązujących w polskiej blogosferze modowej, która ze społeczności dziewczyn polujących na perełki i wymieniających się pomysłami, zamieniła się w pole walki o reklamodawców i bywanie na ściankach. Harel nie jest raczej osobą, która stawia się w roli wyroczni czy zapiekłego krytyka, co bez wątpienie ułatwiłoby jej zaistnienie. Przygląda się środowisku bez złudzeń, ale i bez złośliwości.
- Nie chciałabym porównywać się z blogerkami, dla których blog to źródło utrzymania. To zupełnie inny kaliber, rozumiem, że one muszą iść na kompromisy, działać trochę jak portale komercyjne – mówi, pytana o koleżanki, które w bardzo teoretycznym ujęciu zajmują się tym samym. Są blogerkami modowymi.
Pamiętam, kiedy pierwszy raz natknęłam się na bloga Harel – o modzie subiektywnie. Byłam jeszcze w liceum i interesowałam się modą, czego trochę się wstydziłam. "Interesowanie się modą" nie kojarzyło się wówczas za dobrze. Osobę, która mówi, że "interesuje się modą" wyobrażałam sobie jako głupiutką panienkę spędzającą popołudnia na przymierzaniu szpilek. Taką która kupuje "Avanti" i nie jedzie na wakacje, bo odkłada na torebkę Louis Vuitton. No i nagle miałam przed nosem bloga, który modę hołubił, ale nie w bezmyślny, czysto konsumpcyjny sposób.
Dzięki Harel dowiedziałam się o marce takiej, jak COS, do której przez kilka lat podchodziłam z nabożnym uwielbieniem. Na jej blogu po raz pierwszy przeczytałam o Lous i Wearso. Wczoraj przeglądając jej bloga pod kątem tego tekstu natknęłam się z kolei na wpis o Philo New York, marce wbrew pozorom rdzennie polskiej. I uśmiechnęłam się pod nosem, bo znów Harel udało się mnie zaskoczyć i pokazać coś nowego.
Bloga założyła w 2006 roku, początkowo pokazywała kampanie reklamowe dużych marek, które wtedy rzadko jeszcze trafiały do polskiej prasy. Jej wpisy z lakonicznych zdań osobistego komentarza stawały się coraz obszerniejsze. Z czasem Harel wyspecjalizowała się w tematyce raczkującej polskiej mody. Blog przerodził się w kompendium wiedzy o młodych markach i projektantach, a Ewa powoli stawała się w tej kwestii autorytetem.
Trzy lata po założeniu bloga, w 2009 dostała nagrodę dla najlepszej blogerki zajmującej się modą przyznawaną przez wydawnictwo Hubert Burda Media. Trzy lata później branżowy "Press" umieścił ją w pierwszej 10 rankingu blogów modowych. Sporadycznie publikowała w "Fashion Magazine" i we "Wproście", pisała dla portalu Fashion Post. Mimo tych sukcesów, szerszej publiczności spragnionej nie tyle wiedzy o polskiej modzie czy merytorycznej dyskusji, co strumienia selfie i dzielenia się prywatnością, pozostawała nieznana.
W jednym z wpisów pisała: - Ostatnio z zaskakującą częstotliwością spotykam się z bardzo podobnym zdaniem: „Że tobie dalej chce się o tym wszystkim pisać…” No cóż… Pisanie o modzie i pokrewnych w takiej formie, jaką tu uprawiam, jest – nie owijając w bawełnę (sic!) – mało opłacalne (…) Ile razy mi się zdarzyło rozmawiać z przedstawicielem tej czy tamtej, by na koniec usłyszeć: „Kochana, piszesz fantastycznie, ale masz za mało fanów. Popracuj nad tym i może za rok…”. Fanów? Myślałam, że rozmawiamy o czytelnikach.
Owym czytelnikom z czasem już nie tylko przybliżała marki, ale też komentowała to, co nie do końca odpowiadało jej w branży. Jej wpisy o fatalnie wykonujących swoje obowiązki "Chłopcach PR-owcach", którzy często nie zadają sobie trudu nawet, żeby sprawdzić jakiej płci są adresaci ich wiadomości czytali wszyscy. Przewidziała zawrotną karierę Jessiki Mercedes i to w czasach, kiedy blogerka była jeszcze nieznaną szerszemu gronu nastolatką, mieszkającą z mamą w Poznaniu. Kawałek przed spektakularnym upadkiem polskiego tygodnia mody – łódzkiego Fashion Philosophy popełniła analityczny wpis o tym, jak i dlaczego impreza zdegradowała się w zaledwie kilka lat.
O swoim życiu prywatnym Ewa mówi niewiele i niechętnie, podkreśla, że bardzo ceniła i ceni prywatność. Żeby poznać szczegóły trzeba być stałym czytelnikiem jej bloga i obserwować profil na Instagramie, gdzie czasem pojawia się jakiś okruch informacji o jej życiu.
Wiadomo, że ma 37 lat, mieszka w Warszawie, i ma psa imieniem Łatka. Jest absolwentką warszawskiej Akademii Muzycznej, gdzie poznała swojego męża. Przez jakiś czas para nawet razem koncertowała. Ona gra na organach, on – na skrzypach. Na co dzień pracuje w fonotece, rodzaju "stocka z muzyką", gdzie zajmuje się doborem muzyki do różnych produkcji.
- Nie zliczę, ile zdarzeń w moim życiu zawdzięczam decyzji o założeniu bloga. Co zabawne, moje teksty powstają na kobylastym, ponad dziesięcioletnim pececie. Wciąż dzieje się mnóstwo i pewnie tak już zostanie. Nie żyję z bloga, mam swoją pracę, którą uwielbiam i nie chciałabym jej zamienić na żadną inną. Blog łączy mnie z ludźmi i to jest jego największa wartość – pisała w 2015.
Trzy lata później Ewa, jako jedyna osoba z polskiej blogosfery, została zaproszona do współpracy z redakcją polskiej edycji magazynu "Vogue", którego pierwszy numer trafi do kiosków już za dwa tygodnie.
Jej historia w czasach szybkich internetowych karier zaczynających się, i często również kończących, na szafowaniu prywatnością jest ewenementem. Fakt, że idealizm i "uprawianie swojego ogródka" popłaca ma w sobie posmak ponowoczesnej przypowieści. Harel nosi co chce, a nie to, co nakazuje jej kolejny kontrakt reklamowy, ale przede wszystkim nie wciska swoim czytelnikom kitu. Nigdy nie napisała o marce czy projektancie, których wizja jej nie zachwyciła.
- Muszę się zakochać w produkcie. Bo nigdy przenigdy nie napiszę o czymś, czego sama nie będę chciała polecić Czytelnikom. Niesamowite, że kiedyś to było oczywiste. Dziś mało kto w takie podejście wierzy – mówi Ewa.